29 kwietnia 2022

Rozdział 66

 Kwiecień 1985

Z pozoru krótki wypad na piwo przedłużył się do później nocy. Nie rozmawiali dużo, właściwie poza tą krótką wymianą zdań, na temat ich zakończonych już związków, nie mówili nic więcej. Sturg nie bardzo wiedział, o co mógłby pytać brata. O badania? Nie znał się na tym. O życie towarzyskie? A mieli jakieś?

Po prostu siedzieli i popijali piwo za piwem przez cały wieczór i pół nocy, aż do zamknięcia lokalu. Potem, wciąż milcząc, wolnym krokiem wrócili do domu.

Remus rozglądał się po mieście, którego jeszcze nie miał okazji poznać o tak późnej porze. Dotąd starał się raczej być grzecznym chłopcem i przykładnym ojcem, który zawsze wracał do domu na kolację.

– Myślisz, że ojciec śpi? – rzucił Sturg nieco bełkotliwym głosem, gdy zbliżali się do domu.

Remus parsknął śmiechem. Tak, Sturgis zdecydowanie za rzadko wpadał do Rouen. Był kompletnie nieświadomy pewnej dozy nadopiekuńczości Reynarda.

– Pamiętasz tyrady, które urządzała mama, gdy ojciec wracał do domu nie o tej porze, o której powinien? Jestem niemal pewny, że zaraz usłyszymy coś podobnego.

Sturg jedynie wzruszył ramionami. Zatoczył się lekko, wpadając na płot, po czym roześmiał się. Zgiął się w pół i oparł dłonie o kolana. Jasne włosy oparły mu na czoło.

Po raz pierwszy w życiu Sturg, najbardziej brytyjski Brytyjczyk, jakiego ziemia nosiła, zaczął myśleć o zamieszkaniu poza Wyspami na stałe. W sumie czy we Francji naprawdę było tak źle? Miał tu rodzinę, mógł całe dnie spędzać z ukochaną bratanicą. Moody na pewno wystawiłby mu referencje, które zagwarantowałyby mu miejsce we francuskich służbach.

Im dłużej przebywał w ojcowskim domu, tym częściej zastanawiał się, po  co właściwie ma wracać do Londynu. Co niby go tam trzymało? Praca, którą mógł wykonywać wszędzie indziej? Mieszkanie, które równie dobrze mógł sprzedać czy wynająć i zamienić na inne? Neville… Tak, jego chrześniak był niepodrabialny. A Sturgis naprawdę kochał tego dzieciaka. Robił, co mógł, żeby zastąpić mu Franka, chociaż wiedział, że to niemożliwe. Był jedynie jego chrzestnym, przyjacielem ojca. Nie był i nie miał pojęcia, jak być ojcem.

Dopiero tutaj, w Rouen, patrząc na brata, widział, jak powinien postępować z Neville’em. Dzieciaki były do siebie tak podobne, a jednocześnie tak różne. I oboje ich kochał może nawet bardziej, niż gdyby to były jego własne dzieci. Za oboje czuł się odpowiedzialny. Czasami tylko miał poczucie, że żadnemu z nich nie poświęca tyle uwagi, ile powinien. Najgorsze było to, że zostając przy jednym – porzucał drugie. Nie mógł mieć przy sobie jednocześnie chrześniaka i bratanicy i ten fakt niemiłosiernie go bolał. Musiał wybrać, któremu był bardziej potrzebny. Rose miała ojca i dziadka. Neville – babcię i jego.

– Gdzieście się włóczyli?! – naskoczył na nich ojciec, gdy tylko weszli do domu. – Wiecie, która jest godzina? Od zmysłów odchodziłem!

– Tato, jesteśmy dorośli – przypomniał Sturgis. – Jestem aurorem. Obaj walczyliśmy na wojnie. Umiemy o siebie zadbać. Możesz iść spać, spokojnie. Ja zamierzam.

Podmore wyminął ojca i ruszył prosto na piętro.

– Jeżeli chcesz wziąć prysznic, to na parterze – rzucił za nim brat. – Na piętrze są ostatnio problemy z ciepłą wodą.

Odpowiedziało mu lekceważące machnięcie ręką. Remus uśmiechnął się pod nosem. Pewne rzeczy się nie zmieniają.

Tak jak nie zmieniała się troska Reynarda. I jego strach o synów. Remus wiedział, skąd się to brało. Obaj ze Sturgiem nie szczędzili ojcu nerwów przez ostatnie lata. Obaj zaangażowali się w wojnę mimo jego wyraźnego sprzeciwu. Obaj wyszli z niej pokiereszowani i z przeraźliwymi stratami. Ich obu Rey musiał naprawiać. Co gorsza, gdzieś po świecie dalej chodził Greyback i samo to wystarczało, by Lupinom spędzało to sen z powiek.

– Nie planowaliśmy tego – rzucił Remus przepraszającym tonem, starając się uśmiechać w miarę niewinnie. – Tak… tak jakoś wyszło. Mieliśmy wrócić wcześniej. Przepraszam.

Poczuł się głupio, mówiąc to. Za co niby miał przepraszać? Był dorosły, miał prawo do wychodzenia na miasto i powrotów o której mu się żywnie podobało. Nie był dzieckiem, by musieć tłumaczyć się ze wszystkiego.

Ku jego zdziwieniu, czoło Reya rozpogodziło się, a on sam uśmiechnął się ostrożnie.

– Cieszę się, że zaczęliście się dogadywać. Najwyższy czas, że tak powiem. Jesteście już dorośli i najwyższy czas, żeby…

– Nie kończ – przerwał mu syn. – Nie kończ. Nasze relacje to nasza sprawa. A biorąc pod uwagę, że ze swoim bratem nie żyjesz dobrze, nie masz prawa nam tego wypominać.

Rey pobladł, słysząc te słowa, ale Remus był zbyt zmęczony i podchmielony, by teraz się tym przejmować. Gdyby był trzeźwy, najpewniej nie zdobyłby się te słowa. Nie miało to jednak dla niego znaczenia. Wyminął ojca i wdrapał się po schodach.

Zajrzał do pokoju córki. Rose spała, zagrzebana w kołdrze. W rączkach ściskała pluszowego pieska. W Remusie coś zadrżało na ten widok. Wyciągnął dłoń i jak najdelikatniej pogłaskał jasnobrązowe włosy córeczki. Rose drgnęła lekko i uśmiechnęła się przez sen.

Gdy tylko nakrył się kołdrą i zgasił światło, powróciły czarne myśli, które nie dawały mu spokoju od wielu dni. Valerie. Nie miał siły. Nie miał już siły na zmaganie się z własnymi myślami. Najgorsza była świadomość, że mógł mieć pretensje jedynie do siebie. Ukrywał prawdę o sobie przed Valerie i wyjawił ją… tak naprawdę w przededniu zaręczyn. Położył sprawę po całości. Nie mógł mieć do niej pretensji. Nawet gdyby chodziło o jakąkolwiek inną sprawę, miała pełne prawo do wściekłości i zerwania kontaktów. Fakt, że ukrywanym sekretem była likantropia, jedynie pogarszał sprawę.

Chociaż już niejednokrotnie został odrzucony z powodu swojej tożsamości, tym razem bolało to najbardziej. Głupi miał nadzieję… Trzeba było słuchać ojca i od razu powiedzieć Valerie o wszystkim.

Tym bardziej bolało go to, że sprawa nie dotyczyła jedynie jego. Serce mu się krajało na widok smutku w oczach Rose. Jego córeczka polubiła Valerie, pokochała ją i chciała jej obecności w swoim życiu. A teraz musiała nauczyć się, że ukochana ciocia odeszła. Remus wiedział, że w żaden sposób nie będzie w stanie jej tego wynagrodzić. Widział, że Rose potrzebowała kobiecej czułości, kobiecej ręki, kobiecej opieki. Kilka godzin w tygodniu spędzonych z Régi było niewystarczające.

Nie pierwszy raz naszła go myśl, że dla Rose lepiej by było, gdyby to on wtedy zginął, nie Amelia. Matka jest bardziej potrzebna dziecku niż ojciec. Szczególnie tak niewydarzony. Ami by sobie lepiej poradziła.

Nie zasnął tej nocy. Chociaż wypity alkohol huczał mu w żyłach, nie był w stanie go uśpić. Jedynie coraz bardziej bolała go głowa. Gdy rano podniósł się z łóżka, miał wrażenie, że nie da rady zejść po schodach na śniadanie. Czuł się, jakby poprzedniego wieczora wypił o wiele więcej niż te sześć piw, albo jakby pił na kilka dni przed przemianą, ale do tej miał jeszcze sporo czasu.

Był niebywale wdzięczny ojcu za to, że ten nie poruszył tematu jego złego samopoczucia. Widział jego zaciekawione, lekko rozbawione spojrzenie, ale Rey, Merlinowi dzięki, milczał. Remusa pocieszał jedynie fakt, że owemu spojrzeniu nie umknął również Sturgis.

Miał zresztą wrażenie, że jego brat wcale nie czuje się dużo lepiej od niego. On chociaż spał tej nocy… przynajmniej odrobinę.

– Następnym razem trzeba wcześniej wrócić – wymamrotał Sturg, gdy Remus na chwilę stanął obok niego, żeby nalać sobie herbaty. – Cholera, ale mnie łeb boli…

– Wejdź do mnie na górę, mam zapas eliksirów w szafce. Spory zapas, taki… wiesz… poza kontrolą ojca.

Sturg parsknął śmiechem. Obejrzał się przez ramię, czy aby Reynard ich nie słyszy, ale ten był zbyt daleko.

– Proszę, proszę… Szmuglujesz pod jego nosem? Tego się po tobie nie spodziewałem.

Remus wzruszył ramionami na pozór nonszalancko, ale kącik jego ust uniósł się w lekko złośliwym uśmieszku. Nie był już dzieckiem, żeby ślepo słuchać się Reynarda.

– Nie brakuje ci mieszkania samemu? Bez starego dyszącego nad karkiem?

– Brakuje, ale staram się o tym nie myśleć. Wypracowaliśmy pewne granice i póki obaj ich nie przekraczamy, nie ma dużych spięć. Zresztą… nie mógłbym pozwolić sobie na samotne mieszkanie. Nie za samo stypendium doktoranckie, a mało kto ma ochotę na zatrudnienie wilkołaka. Zresztą co bym wtedy zrobił z Rose? Już raz próbowałem bycia samotnym ojcem, nie poszło mi dobrze. Tak jak jest, jest wygodniej dla nas obu. Rose ma zapewnioną opiekę, a ojciec karmi swoją nadopiekuńczość.

– A ty? – Sturgis nie wydawał się przekonany jego wywodem. Remus zresztą się temu nie dziwił, sam miał świadomość, że jego wytłumaczenia były wyjątkowo koślawe.

– A ja nie jestem w sytuacji, w której mógłbym narzekać. Ani nie mam siły, by cokolwiek zmieniać. Próbowałem, nie wyszło.

Serce go zabolało na myśl o Valerie. Naprawdę chciał stworzyć z nią rodzinę. Wszystko schrzanił i mógł mieć pretensje jedynie do siebie.

– Obaj próbowaliśmy. Wiem, jak to zabrzmi, ale… W czasie wojny lepiej mi się żyło. Świat był prostszy.

Remus skinął głową. Tak, on też czasami miewał takie myśli. Życie było łatwiejsze, gdy był wyraźny podział na „my” i „oni”. Gdy był tylko on, odpowiedzialny sam za siebie. Gdy obok miał Ami.

– Byliśmy na to za młodzi, Sturg – mruknął. – Za młodzi na to wszystko. Na wojnę, na walkę. Merlinie, jak mogliśmy iść walczyć zaraz po szkole? Jak można było do tego dopuścić?

Za młodzi na zakładanie rodzin. Jak teraz pomyślał, że mają ledwie dwadzieścia lat został ojcem… Że ożenił się raptem rok po ukończeniu szkoły… W głowie mu to się nie mieściło. Z zawstydzeniem myślał, że miał się wtedy za bardzo dorosłego. Merlinie, jakim gówniarzem był. Wszyscy byli gówniarzami. Czym jest dwadzieścia lat w perspektywie ponad stuletniego życia czarodzieja? Byli dziećmi, którym ktoś powiedział, że mogą zachowywać się jak dorośli.

– Uwierz mi, że już wtedy się nad tym zastanawiałem. A ile ojciec się nagadał…

O tak, tego Remus był pewien, chociaż dziwiło go, że to nie on był słuchaczem przemów Reynarda. Doskonale zdawał sobie sprawę z, oględnie mówiąc, braku sympatii ojca do profesora Dumbledore’a, która po wypadku sprzed blisko dziesięciu lat zmieniła się w szczerą niechęć.

– Co spiskujecie?

Obaj bracia podskoczyli, gdy głos Reya rozległ się tuż za ich plecami. Odwrócili się równocześnie.

– Nie bójcie się tak, bo naprawdę zacznę myśleć, że konspirujecie przeciw mnie. Spokojnie, chłopcy, spokojnie, przyszedłem tylko po wodę dla Rose. Już was zostawiam samych.

Remus udał, że nie słyszy ironii, którą podszyty był głos ojca, jednak widział, że Sturgowi nie poszło to tak dobrze. Brat skrzywił się lekko, od razu odwracając głowę, żeby nikt tego nie zauważył. Cóż… Remus zauważył i podejrzewał, że ojciec też. Ten jednak ponownie wykazał się niezwykłym wręcz dla niego taktem i tego nie skomentował.

Doprawdy, Lupin tego ranka nie poznawał własnego ojca. Gdzie się podział ten dopytujący się o każdy szczegół Reynard?

~ * ~

Kwiecień 1965

Rey omal nie przewrócił się, lądując przed swoim domem. Nie rozszczepił się, co  musiało być chyba cudem. Ręka, w której trzymał różdżkę, drżała mu nerwowo.

Jego niepokój jedynie wzrósł, gdy zobaczył ciemność wyzierającą z okien na poddaszu. O tej porze Sturgis powinien być już w swoim pokoju, odcięty od reszty rodziny. W sypialni Remusa powinno tlić się niewielkie światełko, które Angie zawsze paliła, gdy usypiała synka. Coś było nie tak.

Wszedł ostrożnie po schodach, zaciskając palce na różdżce. Szedł ostrożnie, by drewno nie skrzypnęło pod jego stopami. Dom otaczała cisza i spokój. Już niemal przekonał sam siebie, że wszystko jest w porządku, że jedynie spanikował, co było przecież naturalne po przeżyciach ostatnich godzin.

I wtedy, wyciągając dłoń ku klamce, dostrzegł ślady krwi na drzwiach. Miał wrażenie, że serce na moment mu się zatrzymało.

Nie….

Nie teraz.

Nie ONI.

Pchnął drzwi i wbiegł do środka, modląc się w duchu, by się mylił. Ale się nie mylił.

W progu pokoju zatrzymał go widok, który zmroził mu resztki krwi w żyłach. Angie stała na środku pokoju, a wokół jej szyi owijały się zakrwawione palce stojącego za nią wilkołaka. Chłopców Rey nie widział, musieli się gdzieś schować.

– Puść ją! – wycedził Reynard z trudem wypowiadając cokolwiek przez zaciśnięte gardło. – Natychmiast!

– Myślałem, że dłużej wam tam zejdzie – powiedział wilkołak, nic sobie nie robiąc z wściekłości gospodarza i wyciągniętej w swoją stronę różdżki. – Może nawet do wschodu księżyca.

– Nie zabiję cię tylko dlatego, że twoja śmierć należy do Ricka. Podpadłeś nie temu, komu powinieneś…

Rey urwał wypowiedź, gdy wilkołak roześmiał się. Dłoń napastnika zacisnęła się mocniej na gardle Angeli.  Lupin nie mógł oderwać od niego wzroku. Dłonie, które rozpłatały na pół Arnolda, które skręciły bark Berniemu, które wyrwały Sebastianowi z piersi bijące wciąż serce, teraz zaciskały się na jego żonie.

Nagle wszystko potoczyło się tak szybko. Angie osunęła się lekko, jakby zasłabła czy to z emocji, czy to z niedostatku powietrza. Greyback, wykorzystując to, sięgnął w stronę kanapy, za którą (jak z przerażeniem uświadomił sobie Rey) chowali się chłopcy. Wilkołak warknął, gdy Sturgis uderzył go czymś, próbując się bronić. Reynard poczuł przypływ dumy, ten szybko jednak zgasł, gdy dłoń Greybacka zacisnęła się na drugim z chłopców.

Rey poczuł, jak podłoga osuwa mu się spod nóg, gdy wilkołak docisnął do siebie jego młodszego syna.

Jedna dłoń zaciśnięta na gardle Angie. Druga na gardle Remusa. Ponad nimi w Reya wpatrywały się stalowe, dziko lśniące oczy.

– Pięknie, pięknie – mruknął wilkołak, wyraźnie zadowolony z siebie. – Teraz mam ich oboje. No to, panie oficerze, na którym z nich bardziej ci zależy? Żona czy syn? Które z nich mi oddasz? Partnerkę czy dziedzica?

W pierwszej chwili Rey go nie zrozumiał. Nie chciał zrozumieć. Gdy dotarło do niego, co powiedział wilkołak, zrobiło mu się lodowato zimno, chociaż nie spodziewał się, że mógłby poczuć się jeszcze gorzej. Jak miałby wybrać? Jak można w ogóle oczekiwać dokonania takiego wyboru?

Zamrugał kilkukrotnie, próbując się szybko otrząsnąć. Musiał przestać myśleć jak mąż i ojciec. Czas pomyśleć jak oficer Departamentu Kontroli. Jak łowca, który miał przed sobą wilkołaka do schwytania. Tylko on i bestia naprzeciw niego.

Szybko przekalkulował, najchłodniej, jak umiał w tym momencie. Najważniejsze, aby wywlec wilkołaka z domu, zanim wzejdzie księżyc. Rey był boleśnie świadomy tego, jak niewiele czasu im zostało. Słońce już chyliło się ku zachodowi. Miał nie więcej jak pół godziny. Był w pełni świadom tego, że będzie musiał zmierzyć się z wilkołakiem sam w lesie. Sam. Jak miał tego dokonać sam, skoro nie udało im się, gdy byli w siedmiu?

Angie wciąż mogła się bronić. Gdyby zabrał ze sobą różdżkę, mogliby razem… jak razem? Angela nie walczyła, nie trenowała zaklęć atakujących od końca szkoły… jak mógł to zaniedbać? Jak jego żona miała sobie poradzić, skoro Sebastian nie dał rady? A jeżeli coś pójdzie nie tak, Greyback po prostu ją zabije. Nie zaryzykuje ucieczki z szamoczącą się kobietą, która nie da sobą pomiatać.

Nie wiedział, czy da radę ją odbić, a porażka oznaczała jej śmierć. Nie mógł na to pozwolić.

Remus był mały, na tyle niegroźny, że w sytuacji zagrożenia, Greybeck mógł po prostu porzucić go w trakcie ucieczki… Rey uczepił się tej myśli, tego ostatniego promyka nadziei. Mógł uratować ich oboje.

– Syn – powiedział martwym głosem. – Puść ją.

Wilkołak uśmiechnął się drapieżnie. Puścił Angie, odpychając ją tak, że padła na kolana. Wybiegł z domu, zabierając ze sobą chłopca.

Rey przypadł do żony, ale ta odepchnęła go ze wściekłością. Wyrzut widoczny w jej oczach zabolał bardziej, niż mógłby to sobie wyobrazić.

Angie zerwała się i rzuciła do drzwi, ale ją powstrzymał. Złapał ją i obrócił do siebie. Zaczęła okładać go pięściami.

– Jak mogłeś?! – wrzasnęła histerycznie. – Jak mogłeś oddać mu Remusa?! Jak mogłeś…

– Uspokój się! – nakazał Reynard, chwytając ją mocno za nadgarstki. – Przecież nie pozwolę mu go zabrać. Chciałem go tylko wywabić z domu. Zostań tu ze Sturgiem. Powiadom Ala. Idę tam. Przyprowadzę Rémy’go do domu całego i zdrowego.

Puścił żonę i ruszył do lasu, zaciskając dłoń na różdżce. Musiał uratować syna. Angie i Sturg byli bezpieczni, teraz tylko musiał uratować Remusa. To było wykonalne. To musiało być wykonalne.

Trop wilkołaka nie był trudny do znalezienia. Greyback nie zacierał śladów, jakby chciał, by ktoś go gonił. Rey przeczuwał, że to była pułapka, ale przecież nie mógł zrobić nic innego, jak w nią iść. To była jego jedyna szansa na ocalenie syna.

Przyspieszył kroku, gdy usłyszał przed sobą szelest liści i trzaski pękających gałęzi.

Już był blisko. Tak blisko, że niemal słyszał rwący się oddech wilkołaka. Tak blisko… Wiedział, że nie może włączyć się w bezpośrednią walkę. Złapać syna i teleportować się do domu. Tylko to. To nie czas na zemstę. To później. Teraz musi ocalić syna. Przede wszystkim Remus. Bez niego nie zamierzał wracać do domu. Nie miał po co wracać.

I wtedy słońce schowało się za horyzontem, a las oświetlił jedynie srebrny blask księżyca w pełni.

Nagle las przeszył krzyk. Przeraźliwy, pełen grozy krzyk. Rey wiedział, co on oznacza. Miał jednak o wiele mniej czasu, niż zakładał.

Przyspieszył biegu i wpadł na niewielką polanę akurat w chwili, gdy wilkołak oparł na cztery łapy. Z przerażeniem wpatrywał się we wciąż drgające mięśnie przemieniającej się bestii. Nigdy nie widział przemiany.

– Tatuś!

Wołanie syna go otrzeźwiło. Oderwał wzrok od wilkołaka i rozejrzał się po polanie. Szybko wypatrzył jasnobrązową czuprynę synka. Remus kulił się pod drzewem. Rey od razu podbiegł do synka… a raczej chciał podbiec, bo nie było mu to dane.

Ignorowany przez chwilę wilkołak zakończył przemianę i skoczył między ojca i syna. Rey ledwo zdążył wyhamować, by się z nim nie zderzyć. Wysłane w stronę bestii zaklęcia nie sięgnęły celu bądź okazały się zbyt słabe. Wilkołak bezceremonialnie machnął łapą w jego stronę. Rey poczuł silne pchnięcie i został odrzucony na ziemię.

Nie czuł bólu, nie w momencie, gdy wilkołak drapieżnym krokiem zbliżał się do Remusa. Nie mógł nic zrobić. Jego różdżka leżała kilka metrów dalej, a nie miał siły, by ją przywołać. Był za słaby i zbyt zdenerwowany na magię bezróżdżkową.

Nie mógł nic zrobić, gdy Remus zaczął uciekać, a bestia skoczyła za nim.

Nie mógł zrobić nic, gdy wilkołak dopadł jego syna i ciszę lasu przeszył pełen bólu krzyk. Po nim rozległ się dziecięcy płacz.

Reyowi pociemniało przed oczami. Wiedział, co to oznaczało. Stracił syna. Pięciolatek nie miał szans na przeżycie ugryzienia wilkołaka.

Dotknął piersi i ze zdziwieniem poczuł wilgoć pod palcami. Odsunął rękę i spojrzał na nią. Dłoń była czerwona. Dopiero po chwili dotarło do niego, że to krew. Jego krew.

Świat zatańczył mu przed oczami. Pod powiekami rozbłysły światła. Opadł na leśne runo…

Jak przez mgłę docierały do niego głosy… Ricka? Moody’ego? Willa? Nie umiał już ich rozróżnić. Ktoś szarpnął go za ramię… Padło jakieś pytanie, ale nie był w stanie go zrozumieć…

Rémy został pogryziony… Jego syn nie żyje… Jego synek nie żyje… Krzyk dziecka wciąż rozbrzmiewał w jego głowie, gdy coraz bardziej odpływał w niebyt.