25 kwietnia 2020

Rozdział 3


            Koniec grudnia 1980
            – Co mam zrobić, żebyś przestała płakać? – jęknął Remus, opadając na kolana obok kołyski córki. – Nakarmiłem cię, pieluszkę masz suchą, noszę cię całą noc. Co mam jeszcze zrobić? Daj mi jakiś znak, Rose. Cokolwiek…
            Płacz córki wwiercał mu się w mózg. Przez całą noc nosił dziecko, nucił jej, tulił, ale nic nie mógł w żaden sposób jej uspokoić. Jeszcze wieczorem kontaktował się z Lily, która powiedziała, że to albo zwykły ból brzuszka, albo bardzo wczesna kolka i ma się nie przejmować. Tylko jak miał się nie przejmować płaczem własnego dziecka?! Szczególnie takim całonocnym!
            Ze zrezygnowaniem wziął Rose jeszcze raz na ręce i rozpoczął kolejny spacer po domu. Masował delikatnie jej stwardniały brzuszek, aż w końcu (doprawdy, to chyba cud) dziewczynka uspokoiła się i zasnęła. Remus odniósł ją do jej łóżeczka. Miał nadzieję, że Rosie ma przed sobą chociaż godzinę spokojnego snu… nie mówiąc o nim samym.
            Ledwo zdążył wyjść z pokoiku córeczki, gdy usłyszał stukot kroków w salonie. Momentalnie minął mu sen, a przez głowę zaczęły płynąć myśli, czy aby na pewno po wczorajszej rozmowie z Lily zablokował ponownie kominek. Wyjął różdżkę i przylegając do ściany zaczął przesuwać się wzdłuż korytarza. Był gotów walczyć o życie swoje i Rose.
            Rémy? – dobiegł go znajomy głos. – Rémy, tu es ici?
            Remus odetchnął z ulgą, rozpoznając w niespodziewanym gościu swojego ojca. Wybiegł z korytarza i wpadł prosto w stęsknione ramiona rodziciela.
            – Wybacz mi – powiedział starszy Lupin po francusku, dociskając do siebie syna. –Wybacz, że dopiero teraz przyjechałem. Nie wiedziałem… Na Merlina, nic nie pisałeś. Dlaczego? Przyjechałbym od razu, pomógłbym ci… Nie musiałbyś być z tym sam…
            – Nie… Trzymam się tato… naprawdę. – Wbrew słowom, głos Remusa zaczął się łamać. Najwyraźniej to, co dusił w sobie od dwóch tygodni próbowało wreszcie wybić się na światło dzienne.
            – Właśnie widzę. Wyglądasz jak cień samego siebie. I nie, nie zwalaj tego na pełnię, wiem, kiedy to ona na ciebie działa. To coś innego, synu. Jesteś wycieńczony, powinieneś się położyć, wyspać. Kiedy ostatnio normalnie spałeś?
            – Zanim… sam wiesz…
            Reynard Lupin zmarszczył brwi i odsunął syna na odległość ramion. Zmierzył wzrokiem jego bladą twarz, podkrążone oczy i popękane usta – ewidentny znak niedoboru witamin. Serce mu się krajało, gdy widział swoje dziecko w takim stanie. Doprawdy, gdyby tylko dowiedział się wcześniej o śmierci Amelii, przyjechałby od razu. Ale oczywiście Remus nie przyznał się, a Rey dowiedział się dopiero od Sturgisa, gdy ten przyjechał na święta.
            – Masz eliksir wzmacniający? – zapytał Reynard.
            – Wiesz, że nie lubię go używać…
            – Nie pytam, czy lubisz. Pytam, czy masz. Rémy, twoje preferencje teraz nie mają znaczenia. Musisz się wzmocnić. Wypij go. Wypij eliksir słodkiego snu. Odpocznij wreszcie, synu.
            Remus pokręcił gwałtownie głową. Od razu zorientował się, że to był zły pomysł, bo spowodowało to jedynie, że stracił równowagę.
            – Masz odpowiedź. Koniec dyskusji. Wypij eliksiry, połóż się spać. Prześpij cały dzień, jeżeli tego potrzebujesz. Ale idź spać.
            – Nie mogę. Rosie może się obudzić w każdej chwili.
            Rey roześmiał się serdecznie. Urwał jednak szybko, mając nadzieję, że nie obudził śpiącego niemowlęcia.
            – Synu, jestem pewien, że jeszcze pamiętam, jak się opiekować małym dzieckiem. Chyba nie robiłem tego tak źle, skoro ze sobą rozmawiamy. Zaufaj staremu ojcu. Prześpij się, a ja zaopiekuję się moją wnuczką.
            Remus zawahał się, ale czuł, że nie powinien odmawiać prośbie ojca. Czuł, że ledwo trzyma się na nogach. Wyjął z szafki dwa eliksiry i wysuszył fiolki. Zaczęły działać niemal od razu i ledwo dowlókł się do łóżka. Nie zdążył nawet rozebrać się i przykryć, zanim zasnął.
            Reynard wszedł do sypialni syna i przykrył go dokładnie kołdrą. Odgarnął z jego czoła brązowe, przydługie włosy. Domyślał się, że Remus ostatnio nie miał czasu, a może i chęci, na strzyżenie. Rey dopisał to sobie do listy zadań do wykonania.
            Rozejrzał się po pokoju, szukając śladów po zmarłej synowej. Z żalem pomyślał o tym, że spotkał ją tylko raz, gdy przyjechał wiosną do Anglii. Zazwyczaj to Remus przyjeżdżał do Francji, ale tym razem sam postanowił zmienić kraj – Amelia nieco wcześniej dowiedziała się o ciąży i Rey nie chciał narażać jej na podróż przez kanał La Manche. Zresztą sam Remus wtedy też był wówczas w nie najlepszym stanie. Tak jak się domyślał, jego syn pochował wszystkie rzeczy Amelii. Nie dziwił się temu. Sam po śmierci swojej żony oddzielił wszystko grubą kreską – spakował jej rzeczy do kartonów, które umieścił na poddaszu, zamknął dom i wyjechał do Francji. Nie był w stanie przebywać w miejscu, w którym spędzili wspólnie prawie dwadzieścia lat. Nie sprzedał go tylko ze względu na Remusa. Teraz jego syn postąpił niemal dokładnie tak samo – schował wszystkie zdjęcia i przedmioty, które mogły przypomnieć mu Amelię. Zdjął i schował obrączkę.
            Wyszedł z sypialni, zamykając za sobą drzwi. Rozmasował napiętą skórę na piersi. Ostatnio coraz częściej dokuczała mu stara rana. Cóż… pracownik Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami nie raz i nie dwa razy miał możliwość dorobienia się paskudnych blizn.
            Wciąż rozmasowując sobie pierś, ruszył w kierunku najmniejszego pokoju. W dziecięcym łóżeczku leżała malutka dziewczynka w żółtych śpioszkach. Miała dziecięcą, okrągłą buźkę, malutkie rączki, drobniutkie stópki. Na główce nosiła czuprynę jasnobrązowych włosków, łudząco podobnych do włosów jej ojca.
            – Taka malutka… – szepnął Rey. – Taka drobniutka… A już półsierota… Merlinie, dziwny ten świat. Mam zaledwie pięćdziesiąt lat. Jestem za młody, żeby być dziadkiem.
            Spojrzał jeszcze raz na wnuczkę, po czym wyszedł z pokoju, by malutka mogła spokojnie spać. Doszedł do wniosku, że powinien chociaż pomóc synowi w ogarnięciu domu. Miał na to dużo czasu.
~ * ~
            Styczeń 1980
            Remus obudził się, czując zapach spalenizny. Uśmiechnął się do siebie i wtulił twarz w poduszkę. Cóż, Ami może jednak nie była mistrzynią gotowania. Nadrabiała te braki piekąc wspaniałe ciasteczka dwa-trzy razy w tygodniu, odkąd tu zamieszkała.
            – Remus, śpisz?
            – Teraz już nie – odpowiedział jej chłopak, wstając z łóżka. – Trzeba było mnie obudzić, skoro byłaś głodna.
            Wciągnął spodnie od piżamy i przeszedł do kuchni, gdzie Amelia dzielnie walczyła z patelnią. Objął dziewczynę od tyłu i delikatnie wyjął naczynie z jej rąk, całując ją przy tym w szyję
            – Pozwól, skarbie, że ja się tym zajmę – szepnął. Z satysfakcją dostrzegł gęsią skórkę, która pojawiła się na szyi Ami.
            – Obiecałeś, że pozwolisz mi nauczyć się gotować – przypomniała Amelia.
            – Pamiętam i nadal podtrzymuję obietnicę. Ale czy twoje umiejętności są tak cenne, by na ich ołtarzu złożyć naszą ostatnią patelnię?
            Wyczuł pod palcami gwałtowny ruch mięśni dziewczyny i w ostatniej chwili uchylił się przed drewnianą łyżką.
            – Nie denerwuj osoby, która robi ci śniadanie do pracy – poradziła Ami. – Kto wie, co mogłoby się tam znaleźć.
            – Byle nic wybuchowego. Wszystko inne przeżyję.
            Amelia wywróciła oczami, ale nic nie powiedziała. Wodziła spojrzeniem za chłopakiem, który kręcił się po pokoju, zbierając swoje rzeczy.
            – Pamiętasz, gdzie jest moja koszula do pracy? – zapytał, zaglądając za fotel. – I nie patrz się tak na mnie, bo naprawdę zamordujesz patelnię. A nie mam teraz kiedy pojechać po nową… i za co ją kupić.
            – Za fotelem na pewno jej nie znajdziesz. Wyprałam ją, wisi w łazience.
            Merlin et Morgane – westchnął Remus, wstając z fotela. – Jak mieszkałem sam to niczego nigdy nie szukałem.
            Odpowiedział mu denerwująco radosny śmiech Amelii.
            – Jeszcze słowo i sam będziesz robił sobie śniadania.
            Remus dyplomatycznie nie odpowiedział, chociaż kilka komentarzy cisnęło się mu na usta. Przy pomocy różdżki przywołał nieszczęsną błękitną koszulę i założył ją.
            Praca na trzy czwarte etatu w miejscowej księgarni była dla niego idealna. Nie rzucał się w oczy czarodziejom, a miał na tyle dużo wolnego, że kierownik bez problemu ustawiał mu wolne na czas pełni. Zarobki może nie były jakieś wybitnie wysokie, ale to i tak było więcej niż mógłby zarobić w świecie czarodziejów. Nie musiał się też obawiać, że ktokolwiek rozpozna w nim wilkołaka. Bo który mugol wpadłby na coś takiego?
            Gdy wrócił do domu po dwudziestej, czekała już na niego kolacja – szynka, ser i papryka zapiekane w cieśnie francuskim. Pieczenie szło Ami o wiele lepiej niż smażenie.
            – Jak było? – spytała dziewczyna, rozkładając sztućce.
            – Jak zawsze. Cicho, spokojnie. Poczekasz jeszcze z tym chwilę? Tylko wezmę prysznic.
            – Jasne. Nie spiesz się. Zapiekanka jeszcze czeka w piekarniku.
            Nie minęło dziesięć minut, a już siedział przy stole. Tym razem nie towarzyszyło im wino – w przeciągu tygodnia poprzedzającego pełnię księżyca Remus wolał unikać nawet minimalnej ilości alkoholu.
            – A tobie jak minął dzień? – zapytał Lupin.
            – Dyżury w kwaterze bez ciebie to nie to samo. Ale było spokojnie. Zresztą pewnie byś wiedział, gdyby coś się działo.
            Jak na komendę rozległy się gwizdy zegarków kieszonkowych, których Zakon Feniksa używał do kontaktowania się. Remus sięgnął po swój zegarek i spojrzał na jego tarczę. Zamiast godzin, ujrzał adres nieopodal Dover.
            – I tyle by było ze spokoju – mruknął, chowając ponownie zegar.
            Oboje zerwali się z krzeseł i, zabierając różdżki, zarzucili na siebie płaszcze. Remus zapieczętował dom, po czym para razem teleportowała się pod Dover.
            Wpadli niemal w środek starcia i musieli włączyć się do walki,  jeszcze zanim wyszli z szoku teleportacyjnego. Wokół członkowie Zakonu wymieniali się zaklęciami z zamaskowanymi śmierciożercami.
            Zanim Remus zdążył się zorientować, Amelia odbiła tarczą lecące w ich stronę zaklęcie.
            – Orientuj się! – krzyknęła do Remusa, puszczając oko.
            Następne zaklęcie odbił już Lupin. Mieli wypracowany system walki – jedno osłaniało, drugie atakowało i odwrotnie. Stojąc plecami do siebie mieli zabezpieczone pełne 360 stopni pola widzenia i ciężko było ich zaskoczyć. Przynajmniej dopóki jedno z odbitych przez Amelię zaklęć nie uderzyło w ziemię i nie eksplodowało. Remus poczuł uderzenie w czoło, a po chwili ciepła krew zalała mu lewe oko. Nie zwrócił na to uwagi, widząc, że wokół nich coraz więcej aportujących się śmierciożerców. Mieli duży problem.
            W tym momencie dostrzegł żółte zaklęcie-racę – sygnał do ewakuacji. Członkowie Zakonu z miejsca się teleportowali.
            Remus w jednej chwili przeniósł się do Hogsmeade, jako do najbezpieczniejszego miejsca do aportacji – z powodu licznej populacji czarodziejów bardzo ciężko było by wyśledzić ślad teleportacyjny. Przeszedł kilka kroków i przeniósł się znowu – tym razem na jedną z uliczek odchodzących z Pokątnej. Od razu teleportował się do Doliny Godryka i dopiero stamtąd do kwatery głównej. Czekała już tam spora część uczestników dzisiejszej walki, chodź jeszcze nie wszyscy zdążyli przybyć. Pomiędzy siedzącymi kręciła się Poppy Pomfrey – młoda pielęgniarka z Hogwartu, która, wraz z uzdrowicielem Alexandrem O’Mackym, stanowiła trzon pomocy medycznej w Zakonie.
            Remus przywitał się z obecnymi i od razu skierował się do zlewu, by zmyć krew, która zdążyła już zakryć mu połowę twarzy.
            – Ładnie cię haratnęło – zauważył James Potter, opierając się o szafkę obok przyjaciela. – Ale będzie cię jutro łeb bolał.
            – Bez obaw. Już boli – odpowiedział Remus, osuszając twarz papierowym ręcznikiem. Musiał docisnąć go do czoła, bo rana od kamienia wciąż krwawiła.
            James odsunął jego rękę i uważnie przyjrzał się ranie. Był na drugim roku studiów uzdrowicielskich i miał już pewne umiejętności w ocenie i leczeniu obrażeń. Zacmokał.
            – No pięknie – mruknął pod nosem. – Czekaj, zaraz znajdę trochę eliksiru odkażającego. Masz tu masę piasku, trzeba to oczyścić, zanim to zamknę.
            Zanim wrócił z eliksirem, do pomieszczenia weszła Amelia. Od razu podeszła do Remusa.
            – Nic ci nie jest? – zapytał Lupin, lustrując dokładnie dziewczynę.
            – Pewnie starłam kolano; nie wyrobiłam się przy aportacji w Dublinie. A tak poza tym to nic. Za to ty, jak widzę, dorobiłeś się kolejnej blizny.
            – Bzdura! Przesuń się, słonko – powiedział James, odsuwając Amelię. – Jak te magiczne rączki się nim zajmą, to nawet ślad nie zostanie po tej ranie. Jak ci go oddam, to będzie wyglądał jak nowy… Przynajmniej jak na jego standardy.
            Wylał trochę eliksiru na wacik i wklepał go w ranę na czole Remusa. Ten syknął lekko z bólu, ale nic nie powiedział. James odczekał, aż eliksir przestanie się pienić i zamknął zranienie zaklęciem.
            Voila! Gotowe. Operacja udana, pacjent będzie żył. Ami, weź mu wreszcie przetłumacz, żeby uważał. Ja nie mogę od… ile to już? Dziewięć lat? No! Także może tobie się uda.
            – Czy wszyscy już są?! – Nad głowami przetoczył się krzyk Alastora Moody’ego. Odpowiedziały mu twierdzące głosy. – To dobrze. Kto jeszcze potrzebuje pomocy, to niech zostanie, a reszta do domów. Tylko nie bezpośrednio, znacie procedury! Dzisiaj mamy… wtorek, jeszcze wtorek. Widzimy się na zebraniu w sobotę. Jeszcze dostaniecie potwierdzenie. Pamiętajcie, bądźcie czujni!
            Postawny auror nasunął melonik na głowę i opuścił kwaterę.
            – Przekażemy ci, o czym będą mówić – zapewnił James Remusa, który z powodu pełni w weekend będzie wykluczony z życia. – Chociaż domyślam się, że raczej o niczym ciekawym. Ot, złapaliśmy ich, pobiliśmy, oni pobili nas i wszyscy się rozeszli. Standard ostatnio – zaperzył się.
            – Wolę to niż wiadomości o kolejnych morderstwach – zauważył Lupin. – Jak Lily?
            James rozpromienił się na dźwięk imienia żony.
            – Wspaniale. Czuje się coraz lepiej, w końcu to już koniec trzeciego miesiąca. Ostatnio była na wizycie kontrolnej i ciąża przebiega idealnie.
            Opuścili kwaterę i, zgodnie z procedurami, ruszyli w zachodnim kierunku. Odeszli ponad kilometr od budynku, zanim James deportował się do Doliny Godryka, a Remus i Amelia do swojej chatki.
            – To co, odgrzać ci obiad? Powiem ci, że jakoś minął mi głód – przyznała Ami, gdy weszli do domu.
            Remus objął ją i wtulił twarz w delikatną skórę na jej szyi. Powoli, centymetr po centymetrze przesuwał usta w kierunku ucha dziewczyny.
            – Jeżeli mogę być szczery, dopadł mnie inny głód – mruknął.
            Ami wysunęła się z jego ramion i pociągnęła go za sobą do sypialni.
            Później, leżąc w łóżku Ami, wtuliła się w bok chłopaka. Oparła głowę na jego ramieniu, a palcami wolnej ręki wodziła po jego torsie.
            – Nad czym dumasz? – spytała w pewnej chwili.
            Remus uniósł powieki i spojrzał  na nią. Na jego policzek wypłynął delikatny rumieniec.
            – Nad niczym takim… Tak po prostu myślę…
            – Remus – zaczęła Ami, unosząc się na łokciu. Kołdra zsunęła się z niej, ale dziewczyna się tym nie przejęła. – Co się dzieje?
            – Nic, naprawdę – odparł chłopak z uśmiechem. – Po prostu… Tak mi przyszło do głowy… A gdybyśmy się pobrali?
            Po jego słowach w sypialni zapadła dłuższa chwila krępującej ciszy. Remus nie spuszczał wzroku z twarzy ukochanej, której chabrowe oczy najpierw rozszerzyły się ze zdziwienia, a potem rozbłysły radością.
            – A wiesz… W sumie czemu nie?

5 komentarzy:

  1. NAGRODĘ W KATEGORII NAJLEPSZEGO DZIADKA OTRZYMUJE...
    Werble proszę...
    REYNARD LUPIN!
    Jakie to rozkoszne, jakie cudowne, jak bardzo polubiłam tego pana! Oby było go jak najwięcej i żeby ta stara rana się zamknęła i nie robiła żadnych kłopotów, no! Swoją drogą, ciekawe co to za rana i w jakiej sytuacji starszy Lupin się jej dorobił?
    Oprócz dziadzi Lupina, moje serce skradł James Uzdrowiciel Potter i jego magiczne dłonie. Ostatnio potrzeba mi Potterów, więc liczę na ich obecność w kolejnych rozdziałach w porządnych dawkach.
    No i te oświadczyny <3
    Kolejny tydzień będzie prawdziwą męką dla mnie, no ale cóż... Czekam wiernie na kolejny rozdział! <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Potterów będzie sporo, obiecuję. I Jamesa Uzdrowiciela też, jeszcze nam się tu przyda.
      Dziadzio Rey jeszcze odsłoni nam kilka swoich niekoniecznie chlubnych tajemnic, co nie zmienia faktu, że jest naprawdę wymarzonym dziadkiem. A poczekaj, aż pojawi się wujek Sturgis ;).
      Ściskam serdecznie,
      Morri

      Usuń
    2. No nie, wujek Sturgis! I jak ja mam wytrzymać? CHCĘ WIĘCEJ, TERAZ!

      Usuń
    3. Dlaczego mnie nie uprzedzono o wujku Sturgisie? ŻĄDAM WIĘCEJ STURGISA.
      AA

      Usuń
    4. Będzie, będzie, spokojnie. Za trochę.

      Usuń