29 maja 2020

Rozdział 8


Kwiecień 1980
Kolejne dni Remus spędził jak we śnie. Wrócił do pracy i dzień w dzień wracał do żony i całował ją na powitanie. Wieczory spędzali tuląc się do siebie i prowadząc rozważania na temat ich dziecka. Jeszcze nikomu nie powiedzieli o ciąży – było na to za wcześnie i woleli najpierw nacieszyć się tą dobrą wieścią we własnym towarzystwie.
Ciesząc się z nadejścia nowego członka rodziny, Remus nie zapominał o planie, który wymyślił w czasie misji. Potrzebował jedynie odrobiny samotności w domu, dlatego poprosił Lily, żeby zaprosiła Amelię do siebie. Przyjaciółka, zapewne domyślając się jego planów, od razu zabrała się do roboty.
Gdy Ami popołudniu wróciła do domu, czekał na nią zastawiony stół, z jej ulubionym tiramisu na środku.
– Merlinie – szepnęła wzruszona, wchodząc do pokoju. – Rem, ja naprawdę…
Urwała i pozwoliła objąć się mężowi.
– Wszystkiego najlepszego, ma chérie – powiedział Remus, całując ją. – I niczym się nie martw. W tiramisu nie ma ani grama alkoholu… Mam nadzieję, że zmiana przepisu nie sprawiła, że będzie smakować okropnie.
Amelia objęła go za szyję.
– Wszystko, co robisz, smakuje wyśmienicie. Przecież wiesz. W ogóle mam coś dla ciebie.
Sięgnęła do torebki i wyjęła z niej kartonowe pudełko. Podała je mężowi.
– Żebyś potem nie mówił, że jedynie sieję zniszczenie.
Remus roześmiał się, gdy wyjął z pudełka patelnię. Było to porządne naczynie z mocną rączką i grubym dnem. Nadawała się idealnie.
– Lily pomogła mi wybrać – przyznała Ami.
– Jest idealna – zapewnił żonę Remus, całując ją w czoło. – Merci. Ale i ja mam coś dla ciebie.
Wziął leżące na regale pudełko i otworzył je przed Ami. Oczom dziewczyny ukazał się złoty wisiorek w kształcie róży.
– Jest piękny – szepnęła, dotykając płatków opuszkami palców. – Założysz mi?
Odwróciła się plecami, by umożliwić mężowi zapięcie naszyjnika. Gdy róża spoczęła na jej dekolcie, pocałowała Remusa.
– Nie musiałeś…
– Bzdura. Jesteś moją żoną. Zasługujesz na to, co najlepsze. Prezent na urodziny to najmniejsze, co mogę ci dać.
– Dałeś mi o wiele więcej – zauważyła. – Dałeś mi miłość, dom, nazwisko… i dziecko. To nasz największy skarb.
Remus uklęknął przed nią i przytulił się do płaskiego jeszcze brzucha. W ciągu ostatnich dni robił to niejednokrotnie i za każdym razem bardzo go to uspokajało.
Usiedli do posiłku. Przebiegał we względnej ciszy, dopóki przy deserze Ami nie zauważyła, że jej mąż wodzi spojrzeniem po pokoju, zawieszając je na komodzie.
– Jeżeli chcesz, wyjmij wino – powiedziała, śmiejąc się. – Przecież widzę, że na nie zerkasz.
– E. Samemu pić nie wypada. A tobie nie wolno.
Amelia roześmiała się perliście i poklepała męża po dłoni.
– Cóż z ciebie za Francuz, skoro ot tak mówisz o rezygnacji z wina na kilka miesięcy?
– Zakochany, Ami. Zakochany.
Nachylili się nad stołem i pocałowali się. Wtedy rozległy się alarmy.
– Nie – jęknęła Ami. – Nie dzisiaj.
Remus od razu przywołał do siebie buty i wsunął je na nogi. Zakładał płaszcz, gdy zobaczył, że Amelia też się ubiera.
– Co ty wyprawiasz?
– Przecież nie puszczę cię samego. Tak jak ty muszę stawić się na wezwanie.
Lupin poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy. Wyrwał Ami płaszcz z ręki.
– Biorę ich na siebie. Nigdzie nie idziesz. Pomyśl o dziecku.
– Myślę! Mam takie samo prawo do walki o jego lepsze dobro jak ty. Nic mi nie będzie. Obezwładnij mnie, jeżeli chcesz, inaczej mnie nie zatrzymasz.
Odebrała swój płaszcz i wyszła z domu. Deportowała się, nie czekając na męża.
Merde! Za jakie grzechy?! – warknął Remus, podążając za Amelią.
Wbiegł na pole bitwy, wzrokiem szukając żony. Nie mógł skupić się na walce. Atakował, odbijał zaklęcia, ale myślał jedynie o tym, by cały czas mieć w zasięgu wzroku Ami. Wszystko działało, póki nie zobaczył stalowego promienia lecącego w stronę jej pleców.
Wszystko potoczyło się szybko. Odwrócił się gwałtownie, wysyłając tarczę, o którą rozbiło się zaklęcie zagrażające jego żonie. W tym samym momencie poczuł trafienie w pierś, a następnie rozcinanie skóry, ciepło lejącej się krwi i przeraźliwy, palący ból. Z wrzaskiem osunął się na ziemię i stracił przytomność.
Niemal od razu podbiegł do niego Syriusz i deportowali się do Kwatery Głównej. Na taką właśnie sytuację na czas bitwy zdejmowano tarcze antyteleportacyjne.
Black wpadł do głównej sali Kwatery, na wpół lewitując, na wpół ciągnąc bezwładne ciało Remusa. Od razu podbiegła do nich Poppy Pomfrey i przyjrzała się ranie.
– Czym dostał? – zapytała, przesuwając różdżką nad ciałem, które zaczynało niepokojąco drżeć.
– Żebym to ja wiedział. To działo się za szybko, Poppy.
Z niepokojem obserwował narastający niepokój na twarzy pielęgniarki. Nie mogła zatamować krwawienia, ani zamknąć rany.
– Może potrzeba innych zaklęć – zasugerował ostrożnie.
– Nie, próbowałam już wszystkich. Chyba, że… – urwała, a na jej twarzy pojawił się wyraz przerażenia. – Weźmy go na górę.
Przy pomocy lewitacji przenieśli Remusa na piętro, gdzie znajdowało się kilka pokoi dla tych, którzy czasami zostawali w Kwaterze na dłużej. Często byli to goście z zagranicy lub ranni w czasie bitew.
Poppy ułożyła Lupina na stole i odsłoniła ranę. Krew lała się obficie. Zbyt obficie jak na takie zranienie. Pielęgniarka polała ją strumieniem wody z różdżki, odsłaniając rozmiar zniszczeń. Dwa rozcięcia biegły pod kątem przez cały tors, ale to nie one stanowiły problem. Poppy od razu dostrzegła ciemną siatkę, rozchodzącą się od ran.
– Skurwiele! – wycedziła.
– Co się stało? – spytał z przestrachem Syriusz. Nie spodziewał się, że pielęgniarka zna takie słownictwo.
– To nie jest zwykłe zaklęcie tnące – wyjaśniła. – Ta siateczka oznacza, że doszło do zatrucia.
– Trucizną?
Pielęgniarka podniosła na niego oczy. Ich wyraz nie wróżył niczego dobrego.
– Gorzej. Srebrem. Idź na dół i postaraj się ściągnąć do Kwatery Jamesa. Powinien poradzić sobie z większością urazów. Ja zostanę tutaj. Tu będę bardziej potrzebna.
– Tak jest. Poppy… Remus przeżyje, prawda?
Odpowiedziała mu niepokojąca cisza. Ze ściśniętym sercem i rosnącym przerażeniem zbiegł na dół. W drzwiach Kwatery zderzył się z Jamesem.
– Właśnie po ciebie szedłem. Pomfrey chce, żebyś opatrywał rannych.
– Co z Lunatykiem? – zapytał Potter.
– Źle. Bardzo źle. Nie wiem, jak to zrobili, ale nafaszerowali to zaklęcie srebrem. Wiedzieli, do kogo strzelają. Pytanie, skąd.
James zmarszczył brwi.
– Papiery Remusa są ministerstwie… Zresztą, czy to teraz ważne? Najważniejsze, żeby Luniek wydobrzał. Potem pomyślimy.
Z biegiem czasu w pomieszczeniu zaczęło pojawiać się coraz więcej osób. Jak zawsze, Moody odesłał do domów zdrowych, rannych opatrzył Potter. W ciągu kilku godzin w Kwaterze pozostali jedynie Syriusz, James i krążąca po pokoju Amelia. Czekali na wieści z piętra.
– Ami, usiądź – poprosił Black. – Krążąc bez celu w niczym nie pomożesz.
– Nie mogę. Boję się.
– Wiem. Ale coraz gorzej wyglądasz. Jesteś blada. Wykańczając się nie pomożesz Remusowi.
Dziewczyna zatrzymała się w pół kroku. Bez słowa podeszła do Jamesa i usiadła obok niego na kanapie. Nim minęło pół godziny, zdecydowała się położyć. Zanim stojący zegar wybił pierwszą, Ami już spała. Siedzący obok niej James też.
Tylko Syriusz pozostawał jeszcze przytomny, gdy Poppy, wycierając ręce, zeszła na parter.
– I jak? – zapytał szeptem, podchodząc do niej.
– Żyje. Przynajmniej na razie. Zatrucie poszło dalej, niż podejrzewałam. Podałam mu wywar, który ma wywabić srebro, ale nie mogę zagwarantować, że wyjdzie wszystko. Posiedź przy nim. Prawdopodobnie będzie wymiotował, dopilnuj, żeby się nie udusił. Ja się prześpię. Będę na górze, w pokoju obok, gdyby coś się stało.
Syriusz skinął głową i wszedł po schodach. Widok przyjaciela go przeraził. Był niezdrowo blady i przeraźliwie się trząsł. Pod jego skórą pulsowały ciemne żyłki – znak zatrucia. Gdy Black dotknął jego czoła, poczuł się, jakby wsadził rękę do wrzątku. Powoli uchodziła z niego nadzieja na szczęśliwe zakończenie tej sprawy.
Dopiero nad ranem stan Remusa uległ zmianie. Coraz mocniej rzucał się i pojękiwał. Gdy zaczął się krztusić, Syriusz wychylił go za krawędź łóżka i podstawił zostawione przez pielęgniarkę wiadro. Z ust Lupina poleciał potok srebrnej cieczy. Im dłużej wymiotował, tym bardziej srebro zabarwiało się czerwienią krwi.
Syriusz patrzył na to przerażony. Jeszcze nigdy nie widział czegoś takiego. Gdyby nie musiał podtrzymywać przyjaciela, najchętniej wypadłby z Kwatery i dorwał śmierciożercę, który tak urządził Remusa. Najchętniej dorwałby ich wszystkich. Rozerwałby ich na strzępy.
– Merlinie, dobrze, że Ami tu nie ma – jęknął, widząc, jak wiadro zapełnia się mieszaniną srebra i krwi.
Wraz z ostatnim spazmem ciało Remusa opadło bezwładnie. Syriusz delikatnie położył go na łóżku i przyłożył ucho do nosa przyjaciela. Niemal rozpłakał się z ulgi, gdy poczuł na skórze jego oddech.
Ku swojemu zdumieniu zobaczył, że ciemne żyłki na ciele Remusa niemal zupełnie zniknęły. Skóra nieco zaróżowiała, a oddech się wyrównał. Wkrótce powieki Lupina i zaczęły trzepotać i otworzył oczy.
~ * ~
Luty 1981
Remus musiał oddać ojcu jedno – następnego dnia nie dał po sobie poznać, że w jakikolwiek sposób odczuwa skutki wieczornych wojaży z przyjaciółmi. Poza lekko zielonym kolorem na twarzy, wydawał się trzymać poziom w każdym calu.
Twardy zawodnik, pomyślał Remus, widząc rankiem ojca czytającego gazetę. Oficer DKMS-u zawsze nim pozostanie, nawet jeżeli przejdzie na wcześniejszą emeryturę.
Młodszy Lupin jak gdyby nigdy nic ruszył do kuchenki i zaczął przygotowywać sobie śniadanie. No! Może zachowywał się odrobinę głośniej niż zazwyczaj.
– Nie wiedziałem, że wychowałem syna na takiego złośliwca – rzucił Rey, nie odrywając oczu od gazety.
– Nie wiem o czym mówisz.
– Doskonale wiesz. Chyba powinienem cię przeprosić za wczorajszy wieczór. To nie było… – urwał, szukając odpowiedniego syna. Pełen rozbawienia wzrok syna w niczym mu nie pomagał.
– Taktowne? – podsunął Remus. – Kulturalne? Odpowiedzialne? Daj spokój. Obaj jesteśmy dorośli. Kim jestem, żeby bronić ci spotykania się z kolegami? Tylko w przyszłości mogliby wchodzić trochę ciszej. Prawie obudzili Rosie. Herbaty?
Rey zmierzył syna czujnym spojrzeniem, szukając fałszu w jego wypowiedzi. Nie wierzył, że Remus nie jest zły. Sam byłby wściekły, gdyby któryś z jego synów wrócił do domu w takim stanie. Cóż, najwyraźniej inne jest spojrzenie ojca, a inne syna.
– Wolałbym eliksir na ból głowy. Ale może być też herbata – przyznał w końcu. – Chociaż, prawdę mówiąc, nigdy nie zrozumiem miłości Anglików do tego napoju.
– Ja jestem Anglikiem – przypomniał Remus. – W połowie. I po części rozumiem. Ale z dwojga złego wolę ci dać teraz herbatę niż wino. Lepiej to zniesiesz.
Rey roześmiał się i wziął od syna dzbanek z gorącą herbatą. Napój przyjemnie rozgrzał mu strudzone wnętrzności, ale nie zmniejszył bólu głowy. Ani pleców, jeżeli miał być szczery. Merlinie, starzeję się, pomyślał z żalem, to już nie ta głowa, nie te kości. Przez cały ten czas widział, że syn go obserwuje, jakby szukając najmniejszych oznak słabości.
– Jakie masz plany na dzisiaj? – zapytał Remus, przerywając ciszę.
– Żadne. Chyba pójdę na górę i się prześpię… Niewygodna ta kanapa, wiesz?
– Szczerze mówiąc, nie. Jakoś nigdy nie miałem potrzeby tam spać.
– Szczęśliwy jesteś – mruknął Rey, rozcierając bolący krzyż. – Mogłeś mnie chociaż przelewitować na górę.
Remus roześmiał się, nie okazując żadnego poczucia winy.
– Po schodach? Znasz mnie, wiesz, że tego nie potrafię. Jeszcze bym ci głowę rozbił.
Fakt, pomyślał Rey, ale nigdy by nie przyznał tego na głos. Zostawił syna w pokoju i ruszył na górę.
– Rosie jadła godzinę temu – powiedział jeszcze, po czym zniknął na poddaszu.
– Pamiętaj, że na dziesiątą idę do pracy!
Młodszy Lupin roześmiał się, widząc, że ojciec porusza się z trudem. Może powinien w jakiś sposób mu współczuć, ale nie potrafił. Coś mu mówiło, że to dla Reynarda idealna kara za powrót do domu w takim stanie. Był pewny, że gdyby to jemu zdarzyło się coś takiego, ojciec nie dałby mu żyć.
Wyjrzał przez okno. Śnieg wyjątkowo wcześnie topniał w tym roku. Podejrzewał, że zima nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa, ale to nie miało dla niego znaczenia. Jego myśli mimowolnie popłynęły w kierunku cmentarza. Oddałby wszystkie skarby świata za to, by Ami mogła teraz z nim być. Oddałby własne życie, by mogła wychować ich córkę.
Bezwiednie podniósł dłoń i potarł blizny na piersi. Uśmiechnął się, gdy uświadomił sobie, że jego ojciec nosi niemal identyczne, z tą różnicą, że szramy Reya były efektem starcia z wilkołakiem, a jego własne zaklęcia tnącego. Mimo upływu czasu nadal odczuwał dyskomfort związany z ranami prawie sprzed roku. Nie dowierzał słowom pielęgniarki, która zapewniała go, że całe srebro opuściło jego organizm. Był święcie przekonany, że jakieś drobiny zostały w zabliźnionej ranie.
Dojadł śniadanie i przebrał się do pracy. Przed wyjściem zajrzał jeszcze do córki. Spojrzała na niego swoimi niebieskimi oczkami i uśmiechnęła się. Ostatnio robiła się coraz spokojniejsza i nawet zaczynała przesypiać całe noce. Nikt nie cieszył się z tego bardziej od jej dwóch opiekunów.
– Dzisiaj zostaniesz z dziadkiem, fleurette – powiedział, głaszcząc ją po jasnobrązowych włosach. – Tata musi iść do pracy. Ale nie martw się niczym. Wrócę do ciebie wieczorem.
Przed wyjściem z domu jeszcze wspiął się po schodach i otworzył drzwi na poddasze, żeby Rey usłyszał Rose, gdyby zaczęła płakać.
Nie mógł powiedzieć, że się nie denerwował. To był jego pierwszy dzień pracy od śmierci Ami i bał się, że sobie nie poradzi, że się rozklei, że… Sam nie wiedział. Nie czuł się na to gotowy, ale nie mógł dłużej siedzieć na zwolnieniu.
Wszedł do księgarni najciszej jak potrafił i skierował się na zaplecze. Był już w drzwiach pokoju służbowego, gdy usłyszał, jak woła go żona właściciela interesu.
– Remus, jak dobrze cię widzieć! – powiedziała kobiecina, podchodząc do niego. Była o ponad głowę niższa od Lupina i chodziła nieco chwiejnie przez swoją tuszę. – Jak się czujesz?
– Powoli coraz lepiej. Przyjechał mój ojciec, pomaga mi opiekować się Rosie… radzę sobie. Steph, wybacz, ale nie chcę o tym rozmawiać.
Stephanie, bo tak miała na imię kobieta, skinęła ze zrozumieniem głową. Sama była mężatką od ponad dwudziestu lat i nie wyobrażała sobie wdowieństwa, szczególnie w tak młodym wieku.
Remus szybko przygotował się do pracy i wyszedł do księgarni. Dopiero teraz uświadomił sobie, że brakowało mu tego. Spokój panujący w sklepie koił jego nerwy. Po kolei rozkładał książki na półkach co i rusz odpowiadał na pytania klientów. Znał większość z nich i zazwyczaj wdawał się w dłuższe pogawędki, które często nie miały wiele wspólnego z książkami. Nie raz i nie dwa odpowiadał o Rosie i trudach samotnego ojcostwa. Miał wrażenie, że większość osób przychodzi głównie z tego powodu.
Prosto po wyjściu z pracy schował się w zaułku i teleportował w pobliże Kwatery Głównej. Wszedł do środka i zawahał się. Normalnie usiadłby na swoim miejscu… tylko po co? Ami nie usiądzie obok niego. Tłumiąc narastający smutek, przeszedł na tył sali i zaszył się w kącie. Gdyby tylko mógł, najchętniej by nie przychodził. Stracił serce do tego wszystkiego.
– Się masz – powiedział James, siadając obok niego. Widać było, że ma tego dnia paskudny nastrój, co oznaczało, że wyglądał wyjątkowo źle, bo nie doszedł jeszcze do siebie po wypadku sprzed dwóch miesięcy. – Słyszałeś?
– Ostatnio o niczym. Nie mam na to czasu,
– Luniek, co się dzieje?
– A co ma się dziać? Zostałem sam, ledwo daję sobie radę… Zresztą sam wiesz. Ale nie przejmuj się. Przyjdę do Harry’ego.
– Nie o to się martwię. Nie wyglądasz dobrze. Wiem, że Rose, ojciec, praca… Ale naprawdę jest z tobą coraz gorzej. I nie zasłaniaj się pełnią.
Remus wzruszył ramionami.
– Nie planowałem. Rosie zaczyna przesypiać noce, może niedługo będę wyglądał lepiej. To o czym miałem słyszeć?
James strapił się. Przeczesał dłonią włosy i zaczął wyłamywać palce z budzącym ciarki trzaskiem.
– Marlena McKinnon nie żyje. Jej rodzina też. Byłem tam, zrujnowali cały rom. Nawet nie ma czego zbierać.
Remus zaklął po francusku i ukrył twarz w dłoniach. Kolejna młoda dziewczyna, która miała przed sobą całe życie. Kolejna rodzina, którą rozerwało jedno zaklęcie.
– Lily już wie? – zapytał, przypominając sobie, że żona Jamesa blisko przyjaźniła się z Marleną.
– Tak. Wzięła coś na uspokojenie i położyła się spać. Jej mama opiekuje się Harrym.
Sala powoli wypełniała się członkami Zakonu. Remus miał wrażenie, że z każdym kolejnym spotkaniem jest ich coraz mniej. Coraz więcej członków ginęło, a nowi nie przychodzili. Od ponad pół roku nie mieli nowego zaprzysiężenia.
Alastor Moody wszedł ciężkim krokiem jako ostatni. Przesunął wzrokiem po wszystkich obecnych, po czym usiadł na jednym z foteli.
– Zapewne wszyscy już wiecie, co się wydarzyło w nocy – powiedział. – Aurorzy zajęli już się sprawą, ale zapewniam was, że Mroczny Znak umieszczony nad domem McKinnnów nie budzi żadnych wątpliwości. Z pewnością jesteście wzburzeni, ale musimy zachować zdrowy rozsądek…
– I co to da? – wtrącił Fabian Prewett. – Dom McKinnonów miał założone fantastyczne zabezpieczenia. I co one dały? Kamień na kamieniu nie został!
– Marlena wiedziała, jakie jest ryzyko działania w Zakonie. Tak jak i wy wiecie.
– I jestem gotów zginąć w walce. Ale mam siostrę, która jest właśnie w ciąży z siódmym dzieckiem. Moim obowiązkiem jest przede wszystkim chronić ją i jej dzieci. Po co to wszystko, jeżeli nie jesteśmy w stanie ochronić swoich bliskich?!
W sali zapadła krępująca cisza. Fabian stał nad Moodym oddychając ciężko i na nic nie zdały się próby jego bliźniaka, by go uspokoić. Remus zacisnął dłonie w pięści. Mógł się zgodzić z Prewettem. Po co to wszystko? Stracił żonę, jego dziecko straciło matkę. Na co mu była ta cała wojna?
– Rozejrzyj się – polecił Fabianowi Alastor. – Ile widzisz tu osób, które nikogo nie straciły?
– I to ma mnie uspokoić?!
– Nie. To ma ci uświadomić, że sytuacja się pokomplikowała. Razem z Albusem doszliśmy do wniosku, że musimy mieć kreta.
Jego ostatnie słowo nie zdążyło przebrzmieć, gdy w pomieszczeniu zawrzało jak w ulu. Wszyscy na raz próbowali coś powiedzieć, wyjaśnić, rzucić podejrzenia. Siedzący w kącie Remus bez trudu zauważył rzucane w jego stronę podejrzliwe spojrzenia. Mimowolnie uśmiechnął się kpiąco. Oczywiście, pomyślał. Gdy zaczyna się dziać coś złego, wilkołak jest pierwszym podejrzanym.
James również zauważył zmianę sytuacji i przesunął się bliżej przyjaciela. Zacisnął dłoń na różdżce.
– Daj spokój, nie warto – szepnął Remus, odchylając się i opierając o ścianę. – Nic nie zmienisz. To normalne, że szukają podejrzanego, a mnie najłatwiej oskarżyć.
– A jeszcze pięć minut temu współczuli – wycedził wściekle James.
Lupin wzruszył ramionami, starając się nie okazać, jak bardzo go to wszystko ubodło. Jim miał rację – dopiero co współczuli straty żony, a teraz byli gotowi oskarżyć go o to, że sam ją zamordował. Tylko dlatego, że był tym, kim był. Pomyślałby kto, że Zakon powinien kierować się innymi wartościami. Chociaż czy mógł mieć im to za złe? Merlin świadkiem, że on też nie zaufałby drugiemu wilkołakowi.
Tumult oznaczał właściwie koniec zebrania. Wściekły Fabian wypadł z Kwatery, a za nim podążył jego brat. Wzburzeni członkowie Zakonu zaczęli się rozchodzić, zostawiając Moody’ego samemu sobie. Auror odczekał, aż większość osób opuści pomieszczenie, po czym przywołał do siebie Remusa.
– Nie przejmuj się, chłopcze – poradził mu. – Ludziom to minie. Są wzburzeni. Jak znajdziemy szpiega, to się uspokoją.
– Jak go znajdziecie, dla jego własnego dobra trzymajcie go z daleka ode mnie.
Uścisnął Moody’emu dłoń i wyszedł z Kwatery. Postawił kołnierz płaszcza, by uchronić się przed padającym śniegiem. Pogrążony we własnych myślach nie zwrócił uwagi, że ktoś za nim biegnie. Zorientował się dopiero, gdy James złapał go za ramię.
– Gdzie tak pędzisz?
– Do domu. Tata cały dzień pilnował Rosie, muszę go zmienić.
– No tak… – przyznał James, wbijając wzrok w ziemię. – Luniek… ja chciałem cię przeprosić. To wszystko… spieprzyłem.
– O czym ty mówisz? – zapytał Remus, marszcząc brwi.
– Wiesz o czym… Wtedy, jak mnie i Ami napadli… Powinien był jej bardziej bronić. Cholera! Powinienem ją zasłonić… Stary, przepraszam, chociaż wiem, że to słowo nic nie znaczy… Gdybym tylko…
Urwał, gdy Lupin położył mu ręce na ramionach.
– Przestań! James, sam prawie wtedy zginąłeś. To wszystko… stało się, co się stało. Byliście na patrolu, zdarzył się atak… Nie było w tym nic twojej winy. Winni są śmierciożercy. Winien jest zdrajca w Zakonie. Ale do głowy mi nie przyszło, że w jakikolwiek sposób mógłbyś być odpowiedzialny.
– Powierzyłeś mi jej bezpieczeństwo. A ja zawiodłem.
Remus zamknął oczy i odetchnął, czując rosnąca gulę w gardle.
– Ja też. Obiecałem jej, że będę ją chronić. Obiecałem, że zapewnię bezpieczeństwo naszej rodzinie. I położyłem sprawę po całości. Wiesz… czasem się zastanawiam, czy nie powinienem posłuchać ojca i nie pojechać z nim do Francji.
– Chcesz się wycofać z wojny? – zapytał James.
– Nie wiem. Może… Nie widzę w tym sensu. Zresztą sam widziałeś, co się dzisiaj działo. Jeszcze trochę i nie będę miał wstępu na posiedzenia.
– To jest…
– Prawda, James – przerwał Potterowi Remus. – Jeżeli Dumbledore i Moody jeszcze nie znaleźli zdrajcy, to nie wiem, co by się musiało stać, żeby go wykryli. A po co mam walczyć u boku tych, którzy najchętniej sami poczęstowaliby mnie klątwą? Poza tym muszę myśleć o Rose. Nie mogę dopuścić do tego, by straciła ojca.
Szczególnie z tym ostatnim argumentem James nie mógł się kłócić. Ale nie mógł tak po prostu zgodzić się na to, by jego przyjaciel zdezerterował.
– Cóż za podwójne standardy – stwierdził kpiąco Remus. – Gdyby to tobie albo mnie coś się stało, nikt, dosłownie NIKT, nie robiłby Lily albo Ami wyrzutów, że rezygnują z walki, żeby zaopiekować się dzieckiem. Dlaczego odmawiasz mi tego samego? Mam oddać Rose ojcu, albo lepiej matce Ami i rzucić się w walkę, nie patrząc na to, czy zginę? Tego jej życzysz?
– Merlinie, wiesz, że nie! Ale obaj wiemy, że są rzeczy ważniejsze od naszego życia. Jestem gotów na wszystko, byle mój syn nie wychowywał się w kraju rządzonym przez śmierciożerców!
– To dlaczego trzymasz Lily w domu? – spytał bezdusznie Lupin. – Skoro to ważniejsze, to idźcie do walki oboje.
James pobladł ze strachu bądź ze złości, ale nic nie powiedział. Między dwoma mężczyznami zapadła krępująca cisza, rozpraszana jedynie przez hulający pomiędzy nimi wiatr.
– Dlaczego wszyscy próbują zapewnić mnie, że wiedzą, co czuję? – wycedził w końcu Remus. – Ty, Syriusz, Lily… Wmawiacie mi, że wyobrażacie sobie, jak to jest, dajecie pseudorady, mówicie o pomocy, a gdy chcę podjąć decyzję dla dobra mojego dziecka, to robicie wszystko, bym zmienił zdanie. Wiesz, co James? Gówno wiecie o tym, co od dwóch miesięcy dzieje się w moim domu.
Schował drżące dłonie w kieszeniach płaszcza i odwrócił się na pięcie. Ruszył szybkim krokiem w kierunku granicy teleportacyjnej, zostawiając oszołomionego Jamesa samego.
Do domu wpadł jak burza, omal nie przyprawiając ojca o zawał. Zrzucił płaszcz i buty, po czym bez słowa zamknął się w łazience. Nie zdejmując ubrań wszedł pod prysznic i puścił na głowę lodowatą wodę.
Rémy, wszystko w porządku? – zapytał Rey przez drzwi.
– Nie. Ale poradzę sobie.
Zakręcił wodę i sięgnął po ręcznik. Wytarł krople zalewające mu oczy i we wciąż mokrych ubraniach wyszedł z łazienki.
– Synu, co się dzieje?
Remus spojrzał na przerażonego ojca i uśmiechnął się delikatnie. Spojrzał na leżącą na kocyku córkę.
– Nic, tato. Naprawdę. Zastanawiałem się, czy nie zrobić tak, jak radziłeś… Wyjazd do Francji wydaje się coraz bardziej kuszący.
– Jedno słowo i wszystko pakujemy – zapewnił go Rey, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Nawet jutro możemy wrócić do Francji.
– Nie. Jeszcze nie. Ale przemyślę to, tato. Obiecuję.
Usiadł na podłodze obok Rosie. Wziął niewielką grzechotkę i zaczął poruszać nią przed oczami córki. Mała uniosła rączki, próbując złapać zabawkę.

2 komentarze:

  1. Mówiłam sobie: Tym razem nie dasz plamy, teraz skomentujesz od razu... Czy pięć dni możemy uznać za ,,od razu"?
    Dziewczyno, co za rozdział! Tutaj sielanka - biżuteria, tiramisu, patelnia i nagle BUM! Cała sytuacja z bitwą i srebrem! Ah tak bardzo wpisałaś się w moje aktualne rozważania na temat słabych punktów wilkołaków, że no po prostu niemożliwe! No i Poppy! W mojej ocenie wygrała rozdział. Chociaż Syriusz i jego troska o przyjaciela konkuruje z nią, i to bardzo!
    Druga część rozdziału była strasznie gorzka... I chociaż zaczęło się cudowną nauczka dla Reya, to skończyło się źle... Czy ja coś pominęłam, czy dopiero teraz wyszło na jaw, że Ami zginęła na patrolu z Jamesem? Matko, to straszne... Zwłaszcza dla Pottera. Żyć ze świadomością, że żona jego przyjaciela zginęła w momencie, gdy on był obok. Zawsze będzie sobie to wypominał, zawsze będzie myśl, że mógł zrobić coś więcej... To takie przykre! Tak jak cała sytuacja na posiedzeniu. Ale nie ukrywam, że cieszę się z niej i to bardzo! Bo skoro wiedzą już, że ktoś ich szpieguje, to oznacza, że zaczyna się wątek Petera. Jestem potwornie ciekawa, jak to poprowadzisz! Ja sama zawsze miałam problem z nim, bo w moich oczach nic nie było na tyle ważne, żeby mogło skłonić Glizdka do zdrady i zawsze szukam tego w innych opowiadaniach.
    Dobra kończę, bo to komentowanie zupełnie mi dzisiaj nie idzie...
    Ściskam mocno!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak najbardziej możemy uznać.
      Cieszę się, że Ci pomogłam. Polecam się na przyszłość!
      Tak, wątek Petera będzie nam bardzo powoli wchodził, ale to jeszcze trochę. Mam nadzieję, że spodoba Ci się ta wersja jego zdrady.
      Ściskam mocno,
      Morri

      Usuń