Kwiecień 1980
Kolejne dni Remus spędził jak we
śnie. Wrócił do pracy i dzień w dzień wracał do żony i całował ją na powitanie.
Wieczory spędzali tuląc się do siebie i prowadząc rozważania na temat ich
dziecka. Jeszcze nikomu nie powiedzieli o ciąży – było na to za wcześnie i
woleli najpierw nacieszyć się tą dobrą wieścią we własnym towarzystwie.
Ciesząc się z nadejścia nowego
członka rodziny, Remus nie zapominał o planie, który wymyślił w czasie misji.
Potrzebował jedynie odrobiny samotności w domu, dlatego poprosił Lily, żeby
zaprosiła Amelię do siebie. Przyjaciółka, zapewne domyślając się jego planów,
od razu zabrała się do roboty.
Gdy Ami popołudniu wróciła do
domu, czekał na nią zastawiony stół, z jej ulubionym tiramisu na środku.
– Merlinie – szepnęła wzruszona,
wchodząc do pokoju. – Rem, ja naprawdę…
Urwała i pozwoliła objąć się
mężowi.
– Wszystkiego najlepszego, ma
chérie – powiedział Remus, całując ją. – I niczym się nie martw. W tiramisu
nie ma ani grama alkoholu… Mam nadzieję, że zmiana przepisu nie sprawiła, że
będzie smakować okropnie.
Amelia objęła go za szyję.
– Wszystko, co robisz, smakuje
wyśmienicie. Przecież wiesz. W ogóle mam coś dla ciebie.
Sięgnęła do torebki i wyjęła z
niej kartonowe pudełko. Podała je mężowi.
– Żebyś potem nie mówił, że
jedynie sieję zniszczenie.
Remus roześmiał się, gdy wyjął z
pudełka patelnię. Było to porządne naczynie z mocną rączką i grubym dnem.
Nadawała się idealnie.
– Lily pomogła mi wybrać –
przyznała Ami.
– Jest idealna – zapewnił żonę
Remus, całując ją w czoło. – Merci. Ale i ja mam coś dla ciebie.
Wziął leżące na regale pudełko i
otworzył je przed Ami. Oczom dziewczyny ukazał się złoty wisiorek w kształcie
róży.
– Jest piękny – szepnęła,
dotykając płatków opuszkami palców. – Założysz mi?
Odwróciła się plecami, by
umożliwić mężowi zapięcie naszyjnika. Gdy róża spoczęła na jej dekolcie,
pocałowała Remusa.
– Nie musiałeś…
– Bzdura. Jesteś moją żoną.
Zasługujesz na to, co najlepsze. Prezent na urodziny to najmniejsze, co mogę ci
dać.
– Dałeś mi o wiele więcej –
zauważyła. – Dałeś mi miłość, dom, nazwisko… i dziecko. To nasz największy
skarb.
Remus uklęknął przed nią i
przytulił się do płaskiego jeszcze brzucha. W ciągu ostatnich dni robił to
niejednokrotnie i za każdym razem bardzo go to uspokajało.
Usiedli do posiłku. Przebiegał we
względnej ciszy, dopóki przy deserze Ami nie zauważyła, że jej mąż wodzi
spojrzeniem po pokoju, zawieszając je na komodzie.
– Jeżeli chcesz, wyjmij wino –
powiedziała, śmiejąc się. – Przecież widzę, że na nie zerkasz.
– E. Samemu pić nie wypada. A
tobie nie wolno.
Amelia roześmiała się perliście i
poklepała męża po dłoni.
– Cóż z ciebie za Francuz, skoro
ot tak mówisz o rezygnacji z wina na kilka miesięcy?
– Zakochany, Ami. Zakochany.
Nachylili się nad stołem i
pocałowali się. Wtedy rozległy się alarmy.
– Nie – jęknęła Ami. – Nie
dzisiaj.
Remus od razu przywołał do siebie
buty i wsunął je na nogi. Zakładał płaszcz, gdy zobaczył, że Amelia też się
ubiera.
– Co ty wyprawiasz?
– Przecież nie puszczę cię
samego. Tak jak ty muszę stawić się na wezwanie.
Lupin poczuł, jak krew odpływa mu
z twarzy. Wyrwał Ami płaszcz z ręki.
– Biorę ich na siebie. Nigdzie
nie idziesz. Pomyśl o dziecku.
– Myślę! Mam takie samo prawo do
walki o jego lepsze dobro jak ty. Nic mi nie będzie. Obezwładnij mnie, jeżeli
chcesz, inaczej mnie nie zatrzymasz.
Odebrała swój płaszcz i wyszła z
domu. Deportowała się, nie czekając na męża.
– Merde! Za jakie
grzechy?! – warknął Remus, podążając za Amelią.
Wbiegł na pole bitwy, wzrokiem
szukając żony. Nie mógł skupić się na walce. Atakował, odbijał zaklęcia, ale
myślał jedynie o tym, by cały czas mieć w zasięgu wzroku Ami. Wszystko
działało, póki nie zobaczył stalowego promienia lecącego w stronę jej pleców.
Wszystko potoczyło się szybko.
Odwrócił się gwałtownie, wysyłając tarczę, o którą rozbiło się zaklęcie
zagrażające jego żonie. W tym samym momencie poczuł trafienie w pierś, a
następnie rozcinanie skóry, ciepło lejącej się krwi i przeraźliwy, palący ból.
Z wrzaskiem osunął się na ziemię i stracił przytomność.
Niemal od razu podbiegł do niego
Syriusz i deportowali się do Kwatery Głównej. Na taką właśnie sytuację na czas
bitwy zdejmowano tarcze antyteleportacyjne.
Black wpadł do głównej sali
Kwatery, na wpół lewitując, na wpół ciągnąc bezwładne ciało Remusa. Od razu
podbiegła do nich Poppy Pomfrey i przyjrzała się ranie.
– Czym dostał? – zapytała,
przesuwając różdżką nad ciałem, które zaczynało niepokojąco drżeć.
– Żebym to ja wiedział. To działo
się za szybko, Poppy.
Z niepokojem obserwował
narastający niepokój na twarzy pielęgniarki. Nie mogła zatamować krwawienia,
ani zamknąć rany.
– Może potrzeba innych zaklęć –
zasugerował ostrożnie.
– Nie, próbowałam już wszystkich.
Chyba, że… – urwała, a na jej twarzy pojawił się wyraz przerażenia. – Weźmy go
na górę.
Przy pomocy lewitacji przenieśli
Remusa na piętro, gdzie znajdowało się kilka pokoi dla tych, którzy czasami
zostawali w Kwaterze na dłużej. Często byli to goście z zagranicy lub ranni w
czasie bitew.
Poppy ułożyła Lupina na stole i
odsłoniła ranę. Krew lała się obficie. Zbyt obficie jak na takie zranienie.
Pielęgniarka polała ją strumieniem wody z różdżki, odsłaniając rozmiar
zniszczeń. Dwa rozcięcia biegły pod kątem przez cały tors, ale to nie one
stanowiły problem. Poppy od razu dostrzegła ciemną siatkę, rozchodzącą się od
ran.
– Skurwiele! – wycedziła.
– Co się stało? – spytał z
przestrachem Syriusz. Nie spodziewał się, że pielęgniarka zna takie słownictwo.
– To nie jest zwykłe zaklęcie
tnące – wyjaśniła. – Ta siateczka oznacza, że doszło do zatrucia.
– Trucizną?
Pielęgniarka podniosła na niego
oczy. Ich wyraz nie wróżył niczego dobrego.
– Gorzej. Srebrem. Idź na dół i
postaraj się ściągnąć do Kwatery Jamesa. Powinien poradzić sobie z większością
urazów. Ja zostanę tutaj. Tu będę bardziej potrzebna.
– Tak jest. Poppy… Remus
przeżyje, prawda?
Odpowiedziała mu niepokojąca
cisza. Ze ściśniętym sercem i rosnącym przerażeniem zbiegł na dół. W drzwiach Kwatery
zderzył się z Jamesem.
– Właśnie po ciebie szedłem.
Pomfrey chce, żebyś opatrywał rannych.
– Co z Lunatykiem? – zapytał
Potter.
– Źle. Bardzo źle. Nie wiem, jak
to zrobili, ale nafaszerowali to zaklęcie srebrem. Wiedzieli, do kogo
strzelają. Pytanie, skąd.
James zmarszczył brwi.
– Papiery Remusa są
ministerstwie… Zresztą, czy to teraz ważne? Najważniejsze, żeby Luniek
wydobrzał. Potem pomyślimy.
Z biegiem czasu w pomieszczeniu
zaczęło pojawiać się coraz więcej osób. Jak zawsze, Moody odesłał do domów
zdrowych, rannych opatrzył Potter. W ciągu kilku godzin w Kwaterze pozostali
jedynie Syriusz, James i krążąca po pokoju Amelia. Czekali na wieści z piętra.
– Ami, usiądź – poprosił Black. –
Krążąc bez celu w niczym nie pomożesz.
– Nie mogę. Boję się.
– Wiem. Ale coraz gorzej
wyglądasz. Jesteś blada. Wykańczając się nie pomożesz Remusowi.
Dziewczyna zatrzymała się w pół
kroku. Bez słowa podeszła do Jamesa i usiadła obok niego na kanapie. Nim minęło
pół godziny, zdecydowała się położyć. Zanim stojący zegar wybił pierwszą, Ami
już spała. Siedzący obok niej James też.
Tylko Syriusz pozostawał jeszcze
przytomny, gdy Poppy, wycierając ręce, zeszła na parter.
– I jak? – zapytał szeptem,
podchodząc do niej.
– Żyje. Przynajmniej na razie.
Zatrucie poszło dalej, niż podejrzewałam. Podałam mu wywar, który ma wywabić
srebro, ale nie mogę zagwarantować, że wyjdzie wszystko. Posiedź przy nim.
Prawdopodobnie będzie wymiotował, dopilnuj, żeby się nie udusił. Ja się
prześpię. Będę na górze, w pokoju obok, gdyby coś się stało.
Syriusz skinął głową i wszedł po
schodach. Widok przyjaciela go przeraził. Był niezdrowo blady i przeraźliwie
się trząsł. Pod jego skórą pulsowały ciemne żyłki – znak zatrucia. Gdy Black
dotknął jego czoła, poczuł się, jakby wsadził rękę do wrzątku. Powoli uchodziła
z niego nadzieja na szczęśliwe zakończenie tej sprawy.
Dopiero nad ranem stan Remusa
uległ zmianie. Coraz mocniej rzucał się i pojękiwał. Gdy zaczął się krztusić,
Syriusz wychylił go za krawędź łóżka i podstawił zostawione przez pielęgniarkę
wiadro. Z ust Lupina poleciał potok srebrnej cieczy. Im dłużej wymiotował, tym
bardziej srebro zabarwiało się czerwienią krwi.
Syriusz patrzył na to przerażony.
Jeszcze nigdy nie widział czegoś takiego. Gdyby nie musiał podtrzymywać
przyjaciela, najchętniej wypadłby z Kwatery i dorwał śmierciożercę, który tak
urządził Remusa. Najchętniej dorwałby ich wszystkich. Rozerwałby ich na
strzępy.
– Merlinie, dobrze, że Ami tu nie
ma – jęknął, widząc, jak wiadro zapełnia się mieszaniną srebra i krwi.
Wraz z ostatnim spazmem ciało
Remusa opadło bezwładnie. Syriusz delikatnie położył go na łóżku i przyłożył
ucho do nosa przyjaciela. Niemal rozpłakał się z ulgi, gdy poczuł na skórze
jego oddech.
Ku swojemu zdumieniu zobaczył, że
ciemne żyłki na ciele Remusa niemal zupełnie zniknęły. Skóra nieco zaróżowiała,
a oddech się wyrównał. Wkrótce powieki Lupina i zaczęły trzepotać i otworzył
oczy.
~
* ~
Luty
1981
Remus musiał oddać ojcu jedno –
następnego dnia nie dał po sobie poznać, że w jakikolwiek sposób odczuwa skutki
wieczornych wojaży z przyjaciółmi. Poza lekko zielonym kolorem na twarzy,
wydawał się trzymać poziom w każdym calu.
Twardy zawodnik, pomyślał
Remus, widząc rankiem ojca czytającego gazetę. Oficer DKMS-u zawsze nim
pozostanie, nawet jeżeli przejdzie na wcześniejszą emeryturę.
Młodszy Lupin jak gdyby nigdy nic
ruszył do kuchenki i zaczął przygotowywać sobie śniadanie. No! Może zachowywał
się odrobinę głośniej niż zazwyczaj.
– Nie wiedziałem, że wychowałem
syna na takiego złośliwca – rzucił Rey, nie odrywając oczu od gazety.
– Nie wiem o czym mówisz.
– Doskonale wiesz. Chyba
powinienem cię przeprosić za wczorajszy wieczór. To nie było… – urwał, szukając
odpowiedniego syna. Pełen rozbawienia wzrok syna w niczym mu nie pomagał.
– Taktowne? – podsunął Remus. –
Kulturalne? Odpowiedzialne? Daj spokój. Obaj jesteśmy dorośli. Kim jestem, żeby
bronić ci spotykania się z kolegami? Tylko w przyszłości mogliby wchodzić
trochę ciszej. Prawie obudzili Rosie. Herbaty?
Rey zmierzył syna czujnym
spojrzeniem, szukając fałszu w jego wypowiedzi. Nie wierzył, że Remus nie jest zły. Sam byłby wściekły, gdyby któryś
z jego synów wrócił do domu w takim stanie. Cóż, najwyraźniej inne jest
spojrzenie ojca, a inne syna.
– Wolałbym eliksir na ból głowy.
Ale może być też herbata – przyznał w końcu. – Chociaż, prawdę mówiąc, nigdy
nie zrozumiem miłości Anglików do tego napoju.
– Ja jestem Anglikiem –
przypomniał Remus. – W połowie. I po części rozumiem. Ale z dwojga złego wolę
ci dać teraz herbatę niż wino. Lepiej to zniesiesz.
Rey roześmiał się i wziął od syna
dzbanek z gorącą herbatą. Napój przyjemnie rozgrzał mu strudzone wnętrzności,
ale nie zmniejszył bólu głowy. Ani pleców, jeżeli miał być szczery. Merlinie,
starzeję się, pomyślał z żalem, to już nie ta głowa, nie te kości.
Przez cały ten czas widział, że syn go obserwuje, jakby szukając najmniejszych
oznak słabości.
– Jakie masz plany na dzisiaj? –
zapytał Remus, przerywając ciszę.
– Żadne. Chyba pójdę na górę i
się prześpię… Niewygodna ta kanapa, wiesz?
– Szczerze mówiąc, nie. Jakoś
nigdy nie miałem potrzeby tam spać.
– Szczęśliwy jesteś – mruknął
Rey, rozcierając bolący krzyż. – Mogłeś mnie chociaż przelewitować na górę.
Remus roześmiał się, nie okazując
żadnego poczucia winy.
– Po schodach? Znasz mnie, wiesz,
że tego nie potrafię. Jeszcze bym ci głowę rozbił.
Fakt, pomyślał Rey, ale
nigdy by nie przyznał tego na głos. Zostawił syna w pokoju i ruszył na górę.
– Rosie jadła godzinę temu –
powiedział jeszcze, po czym zniknął na poddaszu.
– Pamiętaj, że na dziesiątą idę
do pracy!
Młodszy Lupin roześmiał się,
widząc, że ojciec porusza się z trudem. Może powinien w jakiś sposób mu
współczuć, ale nie potrafił. Coś mu mówiło, że to dla Reynarda idealna kara za
powrót do domu w takim stanie. Był pewny, że gdyby to jemu zdarzyło się coś
takiego, ojciec nie dałby mu żyć.
Wyjrzał przez okno. Śnieg
wyjątkowo wcześnie topniał w tym roku. Podejrzewał, że zima nie powiedziała
jeszcze ostatniego słowa, ale to nie miało dla niego znaczenia. Jego myśli
mimowolnie popłynęły w kierunku cmentarza. Oddałby wszystkie skarby świata za
to, by Ami mogła teraz z nim być. Oddałby własne życie, by mogła wychować ich
córkę.
Bezwiednie podniósł dłoń i potarł
blizny na piersi. Uśmiechnął się, gdy uświadomił sobie, że jego ojciec nosi
niemal identyczne, z tą różnicą, że szramy Reya były efektem starcia z
wilkołakiem, a jego własne zaklęcia tnącego. Mimo upływu czasu nadal odczuwał
dyskomfort związany z ranami prawie sprzed roku. Nie dowierzał słowom
pielęgniarki, która zapewniała go, że całe srebro opuściło jego organizm. Był
święcie przekonany, że jakieś drobiny zostały w zabliźnionej ranie.
Dojadł śniadanie i przebrał się
do pracy. Przed wyjściem zajrzał jeszcze do córki. Spojrzała na niego swoimi
niebieskimi oczkami i uśmiechnęła się. Ostatnio robiła się coraz spokojniejsza
i nawet zaczynała przesypiać całe noce. Nikt nie cieszył się z tego bardziej od
jej dwóch opiekunów.
– Dzisiaj zostaniesz z dziadkiem,
fleurette – powiedział, głaszcząc ją po jasnobrązowych włosach. – Tata
musi iść do pracy. Ale nie martw się niczym. Wrócę do ciebie wieczorem.
Przed wyjściem z domu jeszcze
wspiął się po schodach i otworzył drzwi na poddasze, żeby Rey usłyszał Rose,
gdyby zaczęła płakać.
Nie mógł powiedzieć, że się nie
denerwował. To był jego pierwszy dzień pracy od śmierci Ami i bał się, że sobie
nie poradzi, że się rozklei, że… Sam nie wiedział. Nie czuł się na to gotowy,
ale nie mógł dłużej siedzieć na zwolnieniu.
Wszedł do księgarni najciszej jak
potrafił i skierował się na zaplecze. Był już w drzwiach pokoju służbowego, gdy
usłyszał, jak woła go żona właściciela interesu.
– Remus, jak dobrze cię widzieć!
– powiedziała kobiecina, podchodząc do niego. Była o ponad głowę niższa od
Lupina i chodziła nieco chwiejnie przez swoją tuszę. – Jak się czujesz?
– Powoli coraz lepiej. Przyjechał
mój ojciec, pomaga mi opiekować się Rosie… radzę sobie. Steph, wybacz, ale nie
chcę o tym rozmawiać.
Stephanie, bo tak miała na imię
kobieta, skinęła ze zrozumieniem głową. Sama była mężatką od ponad dwudziestu
lat i nie wyobrażała sobie wdowieństwa, szczególnie w tak młodym wieku.
Remus szybko przygotował się do
pracy i wyszedł do księgarni. Dopiero teraz uświadomił sobie, że brakowało mu
tego. Spokój panujący w sklepie koił jego nerwy. Po kolei rozkładał książki na
półkach co i rusz odpowiadał na pytania klientów. Znał większość z nich i
zazwyczaj wdawał się w dłuższe pogawędki, które często nie miały wiele
wspólnego z książkami. Nie raz i nie dwa odpowiadał o Rosie i trudach samotnego
ojcostwa. Miał wrażenie, że większość osób przychodzi głównie z tego powodu.
Prosto po wyjściu z pracy schował
się w zaułku i teleportował w pobliże Kwatery Głównej. Wszedł do środka i
zawahał się. Normalnie usiadłby na swoim miejscu… tylko po co? Ami nie usiądzie
obok niego. Tłumiąc narastający smutek, przeszedł na tył sali i zaszył się w
kącie. Gdyby tylko mógł, najchętniej by nie przychodził. Stracił serce do tego
wszystkiego.
– Się masz – powiedział James,
siadając obok niego. Widać było, że ma tego dnia paskudny nastrój, co
oznaczało, że wyglądał wyjątkowo źle, bo nie doszedł jeszcze do siebie po
wypadku sprzed dwóch miesięcy. – Słyszałeś?
– Ostatnio o niczym. Nie mam na
to czasu,
– Luniek, co się dzieje?
– A co ma się dziać? Zostałem
sam, ledwo daję sobie radę… Zresztą sam wiesz. Ale nie przejmuj się. Przyjdę do
Harry’ego.
– Nie o to się martwię. Nie
wyglądasz dobrze. Wiem, że Rose, ojciec, praca… Ale naprawdę jest z tobą coraz
gorzej. I nie zasłaniaj się pełnią.
Remus wzruszył ramionami.
– Nie planowałem. Rosie zaczyna
przesypiać noce, może niedługo będę wyglądał lepiej. To o czym miałem słyszeć?
James strapił się. Przeczesał
dłonią włosy i zaczął wyłamywać palce z budzącym ciarki trzaskiem.
– Marlena McKinnon nie żyje. Jej
rodzina też. Byłem tam, zrujnowali cały rom. Nawet nie ma czego zbierać.
Remus zaklął po francusku i ukrył
twarz w dłoniach. Kolejna młoda dziewczyna, która miała przed sobą całe życie.
Kolejna rodzina, którą rozerwało jedno zaklęcie.
– Lily już wie? – zapytał,
przypominając sobie, że żona Jamesa blisko przyjaźniła się z Marleną.
– Tak. Wzięła coś na uspokojenie
i położyła się spać. Jej mama opiekuje się Harrym.
Sala powoli wypełniała się członkami
Zakonu. Remus miał wrażenie, że z każdym kolejnym spotkaniem jest ich coraz
mniej. Coraz więcej członków ginęło, a nowi nie przychodzili. Od ponad pół roku
nie mieli nowego zaprzysiężenia.
Alastor Moody wszedł ciężkim
krokiem jako ostatni. Przesunął wzrokiem po wszystkich obecnych, po czym usiadł
na jednym z foteli.
– Zapewne wszyscy już wiecie, co
się wydarzyło w nocy – powiedział. – Aurorzy zajęli już się sprawą, ale
zapewniam was, że Mroczny Znak umieszczony nad domem McKinnnów nie budzi
żadnych wątpliwości. Z pewnością jesteście wzburzeni, ale musimy zachować
zdrowy rozsądek…
– I co to da? – wtrącił Fabian
Prewett. – Dom McKinnonów miał założone fantastyczne zabezpieczenia. I co one
dały? Kamień na kamieniu nie został!
– Marlena wiedziała, jakie jest
ryzyko działania w Zakonie. Tak jak i wy wiecie.
– I jestem gotów zginąć w walce.
Ale mam siostrę, która jest właśnie w ciąży z siódmym dzieckiem. Moim
obowiązkiem jest przede wszystkim chronić ją i jej dzieci. Po co to wszystko,
jeżeli nie jesteśmy w stanie ochronić swoich bliskich?!
W sali zapadła krępująca cisza.
Fabian stał nad Moodym oddychając ciężko i na nic nie zdały się próby jego
bliźniaka, by go uspokoić. Remus zacisnął dłonie w pięści. Mógł się zgodzić z
Prewettem. Po co to wszystko? Stracił żonę, jego dziecko straciło matkę. Na co
mu była ta cała wojna?
– Rozejrzyj się – polecił
Fabianowi Alastor. – Ile widzisz tu osób, które nikogo nie straciły?
– I to ma mnie uspokoić?!
– Nie. To ma ci uświadomić, że
sytuacja się pokomplikowała. Razem z Albusem doszliśmy do wniosku, że musimy
mieć kreta.
Jego ostatnie słowo nie zdążyło
przebrzmieć, gdy w pomieszczeniu zawrzało jak w ulu. Wszyscy na raz próbowali
coś powiedzieć, wyjaśnić, rzucić podejrzenia. Siedzący w kącie Remus bez trudu
zauważył rzucane w jego stronę podejrzliwe spojrzenia. Mimowolnie uśmiechnął
się kpiąco. Oczywiście, pomyślał. Gdy zaczyna się dziać coś złego,
wilkołak jest pierwszym podejrzanym.
James również zauważył zmianę
sytuacji i przesunął się bliżej przyjaciela. Zacisnął dłoń na różdżce.
– Daj spokój, nie warto – szepnął
Remus, odchylając się i opierając o ścianę. – Nic nie zmienisz. To normalne, że
szukają podejrzanego, a mnie najłatwiej oskarżyć.
– A jeszcze pięć minut temu
współczuli – wycedził wściekle James.
Lupin wzruszył ramionami,
starając się nie okazać, jak bardzo go to wszystko ubodło. Jim miał rację –
dopiero co współczuli straty żony, a teraz byli gotowi oskarżyć go o to, że sam
ją zamordował. Tylko dlatego, że był tym, kim był. Pomyślałby kto, że Zakon
powinien kierować się innymi wartościami. Chociaż czy mógł mieć im to za złe?
Merlin świadkiem, że on też nie zaufałby drugiemu wilkołakowi.
Tumult oznaczał właściwie koniec
zebrania. Wściekły Fabian wypadł z Kwatery, a za nim podążył jego brat.
Wzburzeni członkowie Zakonu zaczęli się rozchodzić, zostawiając Moody’ego
samemu sobie. Auror odczekał, aż większość osób opuści pomieszczenie, po czym
przywołał do siebie Remusa.
– Nie przejmuj się, chłopcze –
poradził mu. – Ludziom to minie. Są wzburzeni. Jak znajdziemy szpiega, to się
uspokoją.
– Jak go znajdziecie, dla jego
własnego dobra trzymajcie go z daleka ode mnie.
Uścisnął Moody’emu dłoń i wyszedł
z Kwatery. Postawił kołnierz płaszcza, by uchronić się przed padającym
śniegiem. Pogrążony we własnych myślach nie zwrócił uwagi, że ktoś za nim
biegnie. Zorientował się dopiero, gdy James złapał go za ramię.
– Gdzie tak pędzisz?
– Do domu. Tata cały dzień
pilnował Rosie, muszę go zmienić.
– No tak… – przyznał James,
wbijając wzrok w ziemię. – Luniek… ja chciałem cię przeprosić. To wszystko…
spieprzyłem.
– O czym ty mówisz? – zapytał
Remus, marszcząc brwi.
– Wiesz o czym… Wtedy, jak mnie i
Ami napadli… Powinien był jej bardziej bronić. Cholera! Powinienem ją zasłonić…
Stary, przepraszam, chociaż wiem, że to słowo nic nie znaczy… Gdybym tylko…
Urwał, gdy Lupin położył mu ręce
na ramionach.
– Przestań! James, sam prawie
wtedy zginąłeś. To wszystko… stało się, co się stało. Byliście na patrolu, zdarzył
się atak… Nie było w tym nic twojej winy. Winni są śmierciożercy. Winien jest
zdrajca w Zakonie. Ale do głowy mi nie przyszło, że w jakikolwiek sposób
mógłbyś być odpowiedzialny.
– Powierzyłeś mi jej
bezpieczeństwo. A ja zawiodłem.
Remus zamknął oczy i odetchnął,
czując rosnąca gulę w gardle.
– Ja też. Obiecałem jej, że będę
ją chronić. Obiecałem, że zapewnię bezpieczeństwo naszej rodzinie. I położyłem
sprawę po całości. Wiesz… czasem się zastanawiam, czy nie powinienem posłuchać
ojca i nie pojechać z nim do Francji.
– Chcesz się wycofać z wojny? –
zapytał James.
– Nie wiem. Może… Nie widzę w tym
sensu. Zresztą sam widziałeś, co się dzisiaj działo. Jeszcze trochę i nie będę
miał wstępu na posiedzenia.
– To jest…
– Prawda, James – przerwał
Potterowi Remus. – Jeżeli Dumbledore i Moody jeszcze nie znaleźli zdrajcy, to
nie wiem, co by się musiało stać, żeby go wykryli. A po co mam walczyć u boku
tych, którzy najchętniej sami poczęstowaliby mnie klątwą? Poza tym muszę myśleć
o Rose. Nie mogę dopuścić do tego, by straciła ojca.
Szczególnie z tym ostatnim
argumentem James nie mógł się kłócić. Ale nie mógł tak po prostu zgodzić się na
to, by jego przyjaciel zdezerterował.
– Cóż za podwójne standardy –
stwierdził kpiąco Remus. – Gdyby to tobie albo mnie coś się stało, nikt,
dosłownie NIKT, nie robiłby Lily albo Ami wyrzutów, że rezygnują z walki, żeby
zaopiekować się dzieckiem. Dlaczego odmawiasz mi tego samego? Mam oddać Rose
ojcu, albo lepiej matce Ami i rzucić się w walkę, nie patrząc na to, czy zginę?
Tego jej życzysz?
– Merlinie, wiesz, że nie! Ale
obaj wiemy, że są rzeczy ważniejsze od naszego życia. Jestem gotów na wszystko,
byle mój syn nie wychowywał się w kraju rządzonym przez śmierciożerców!
– To dlaczego trzymasz Lily w
domu? – spytał bezdusznie Lupin. – Skoro to ważniejsze, to idźcie do walki
oboje.
James pobladł ze strachu bądź ze
złości, ale nic nie powiedział. Między dwoma mężczyznami zapadła krępująca
cisza, rozpraszana jedynie przez hulający pomiędzy nimi wiatr.
– Dlaczego wszyscy próbują zapewnić
mnie, że wiedzą, co czuję? – wycedził w końcu Remus. – Ty, Syriusz, Lily…
Wmawiacie mi, że wyobrażacie sobie, jak to jest, dajecie pseudorady, mówicie o
pomocy, a gdy chcę podjąć decyzję dla dobra mojego dziecka, to robicie wszystko,
bym zmienił zdanie. Wiesz, co James? Gówno wiecie o tym, co od dwóch miesięcy
dzieje się w moim domu.
Schował drżące dłonie w
kieszeniach płaszcza i odwrócił się na pięcie. Ruszył szybkim krokiem w
kierunku granicy teleportacyjnej, zostawiając oszołomionego Jamesa samego.
Do domu wpadł jak burza, omal nie
przyprawiając ojca o zawał. Zrzucił płaszcz i buty, po czym bez słowa zamknął
się w łazience. Nie zdejmując ubrań wszedł pod prysznic i puścił na głowę
lodowatą wodę.
– Rémy, wszystko w
porządku? – zapytał Rey przez drzwi.
– Nie. Ale poradzę sobie.
Zakręcił wodę i sięgnął po
ręcznik. Wytarł krople zalewające mu oczy i we wciąż mokrych ubraniach wyszedł
z łazienki.
– Synu, co się dzieje?
Remus spojrzał na przerażonego
ojca i uśmiechnął się delikatnie. Spojrzał na leżącą na kocyku córkę.
– Nic, tato. Naprawdę.
Zastanawiałem się, czy nie zrobić tak, jak radziłeś… Wyjazd do Francji wydaje
się coraz bardziej kuszący.
– Jedno słowo i wszystko pakujemy
– zapewnił go Rey, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Nawet jutro możemy wrócić do
Francji.
– Nie. Jeszcze nie. Ale przemyślę
to, tato. Obiecuję.
Usiadł na podłodze obok Rosie.
Wziął niewielką grzechotkę i zaczął poruszać nią przed oczami córki. Mała
uniosła rączki, próbując złapać zabawkę.
Mówiłam sobie: Tym razem nie dasz plamy, teraz skomentujesz od razu... Czy pięć dni możemy uznać za ,,od razu"?
OdpowiedzUsuńDziewczyno, co za rozdział! Tutaj sielanka - biżuteria, tiramisu, patelnia i nagle BUM! Cała sytuacja z bitwą i srebrem! Ah tak bardzo wpisałaś się w moje aktualne rozważania na temat słabych punktów wilkołaków, że no po prostu niemożliwe! No i Poppy! W mojej ocenie wygrała rozdział. Chociaż Syriusz i jego troska o przyjaciela konkuruje z nią, i to bardzo!
Druga część rozdziału była strasznie gorzka... I chociaż zaczęło się cudowną nauczka dla Reya, to skończyło się źle... Czy ja coś pominęłam, czy dopiero teraz wyszło na jaw, że Ami zginęła na patrolu z Jamesem? Matko, to straszne... Zwłaszcza dla Pottera. Żyć ze świadomością, że żona jego przyjaciela zginęła w momencie, gdy on był obok. Zawsze będzie sobie to wypominał, zawsze będzie myśl, że mógł zrobić coś więcej... To takie przykre! Tak jak cała sytuacja na posiedzeniu. Ale nie ukrywam, że cieszę się z niej i to bardzo! Bo skoro wiedzą już, że ktoś ich szpieguje, to oznacza, że zaczyna się wątek Petera. Jestem potwornie ciekawa, jak to poprowadzisz! Ja sama zawsze miałam problem z nim, bo w moich oczach nic nie było na tyle ważne, żeby mogło skłonić Glizdka do zdrady i zawsze szukam tego w innych opowiadaniach.
Dobra kończę, bo to komentowanie zupełnie mi dzisiaj nie idzie...
Ściskam mocno!
Jak najbardziej możemy uznać.
UsuńCieszę się, że Ci pomogłam. Polecam się na przyszłość!
Tak, wątek Petera będzie nam bardzo powoli wchodził, ale to jeszcze trochę. Mam nadzieję, że spodoba Ci się ta wersja jego zdrady.
Ściskam mocno,
Morri