20 czerwca 2020

Rozdział 11


Luty 1981
Gdy Potterowie weszli do domu, wszędzie panowała przeraźliwa cisza. Aż niepokojąca.
– Poczekaj tu – poradził James, wyciągając różdżkę.
– Chyba żartujesz.
Lily wepchnęła się przed męża i weszła do salonu. Od razu opuściła różdżkę i uśmiechnęła się z rozczuleniem. Ruchem dłoni przywołała męża.
Na rozłożonej kanapie leżał pogrążony w głębokim śnie Remus. Po jego obu stronach leżały dzieci – Harry i Rose, śpiący równie mocno, jak ich opiekun. Lily podeszła do nich i wyciągnęła ręce po Harry’ego. Nie zdołała go dotknąć, bo dłoń Lupina zacisnęła się na jej nadgarstku. Przyjaciel otworzył oczy i rozluźnił uścisk, gdy zorientował się, z kim ma do czynienia.
– Cześć, Lily – mruknął, zamykając oczy. – Daj mi jeszcze pięć minut i będę się zbierał.
– Jeżeli chcesz, to zostańcie.
– Nie, muszę wracać. Pewnie ojciec się martwi.
Podniósł się do pozycji siedzącej i spuścił nogi z kanapy. Wsunął stopy w buty. Przesunął dłonie po twarzy, żeby się rozbudzić.
– Dzięki, Luniek – powiedział James, wyciągając rękę w stronę Lupina.
– Wiesz, że zawsze zaopiekuję się Harrym. Po prostu… wszyscy trochę przysnęliśmy – przyznał z zakłopotaniem, na co Potter roześmiał się.
– Żałuję, że nie zdążyłem zrobić wam zdjęcia. Łapa chyba by padł ze śmiechu.
Remus pokręcił głową z rozbawieniem. Przeszedł się po pokoju, zbierając rzeczy swoje i Rosie.
Lily zdążyła wrócić i wziąć Rose na ręce. Małej nie przeszkodziło to w drzemce. Poczekała przy drzwiach, aż Lupin zbierze się do wyjścia. Wychyliła się za nim na zewnątrz.
– Naprawdę, dziękuję – powiedziała. – To dużo dla nas znaczy.
– Lily, zawsze możecie mnie zawołać, jeżeli… – urwał, gdy doleciał do niego powiew wiatru. Wciągnął powietrze i poczuł, jak wszystkie włosy stają mu dęba.
– Remus, co się dzieje?
– Wejdź z Rose do środka i zaryglujcie dobrze drzwi. Wezwijcie Syriusza… A jeżeli nie wrócę za pół godziny, to mojego ojca. Powiedz mu, że ON wrócił.
Lily zmarszczyła brwi i objęła mocniej śpiącą dziewczynkę. Powiodła przerażonym wzrokiem po okolicy.
– Na Merlina, Lily, idź! – warknął Remus, popychając przyjaciółkę w stronę drzwi.
Odczekał, aż usłyszy z drugiej strony inkantacje zaklęć ochronnych. Dopiero wtedy zacisnął dłoń na różdżce i ruszył w stronę lasu. Starał się oddychać jak najgłębiej, wychwytując jak najwięcej cząsteczek zapachowych. Zagłębił się w las na ponad dwieście metrów, gdy ponownie wychwycił niepokojący zapach. Było już jednak za późno.
Poczuł szarpnięcie od tyłu. Poleciał na drzewo, do którego w ułamku sekundy został dociśnięty. Siła uderzenia wytrąciła mu różdżkę z ręki. Dotarł do niego mocny, niemal zwierzęcy zapach drugiego wilkołaka. Nieludzko długie pazury zacisnęły się na jego szyi.
– Proszę, proszę – wycedził napastnik, przesuwając pazurem po policzku Remusa. – Tak myślałem, że to ciebie wyczułem.
– Czego chcesz, Greyback? – warknął Lupin, próbując się wyrwać, ale starszy wilkołak okazał się zbyt silny.
– Cóż za brak kultury… Akurat po tobie spodziewałbym się czegoś innego.
Greyback roześmiał się okrutnie. Jego śmiech w niczym nie przypominał ludzkiego, raczej na wpół wilczy rechot.
– No… nie szarp się tak, nic ci z tego nie przyjdzie – zagroził, zaciskając mocniej dłoń na gardle Remusa. – Zastanawiałem się, co tu robisz, gdy tylko przywiało mi twój zapach… A potem zobaczyłem tę rudą dzierlatkę i zrozumiałem, skąd twoje zainteresowanie Doliną Godryka… Powiedz mi… Tak szybko pocieszyłeś się po śmierci żony, czy zacząłeś z nią sypiać wcześniej?
Remus z trudem opanował się przed krzykiem. Wiedział, że nie mógł dać Greybackowi nawet cienia podejrzenia, że w jakikolwiek sposób zależało mu na Lily. To by sprowadziło niebezpieczeństwo na całą rodzinę Potterów. Czuł, jak drżą mu nogi i, gdyby nie ramię wilkołaka, które dociskało go do pnia, z pewnością osunąłby się na ziemię.
– Czego chcesz? – syknął, z trudem przepychając słowa przez ściśnięte gardło.
– Niczego… wszystkiego… ciebie. Czarny Pan chętnie widziałby cię w swoich szeregach… a ja pod moją komendą.
– Doceniam szczodrą ofertę, ale muszę podziękować.
Greyback roześmiał się drapieżnie i odchylił się. Wziął zamach i wbił Remusowi pięść w żołądek. Chłopak zgiął się na tyle, na ile umożliwiało mu ramię starszego wilkołaka, ale nie pozwolił sobie na jęk bólu.
– Twardy jesteś – stwierdził Greyback z cieniem uznania w głosie. – Zupełnie inny niż ojciec.
– Nic nie wiesz o moim ojcu – wycedził Remus, czując żółć w ustach.
Wilkołak roześmiał się chrapliwie na tę uwagę.
– Nie, szczeniaku. To ty nic o nim nie wiesz. Nie powiedział ci, co? Nie powiedział ci, jak to się stało, że jesteś tym kim jesteś?
Odpowiedziało mu milczenie. Remus wpatrywał się w ciemne oczy wilkołaka, szukając w nich fałszu. Ku własnemu przerażeniu nie znalazł cienia kłamstwa. To jeszcze o niczym nie świadczyło, ale nie pozostawiało przyjemnego wrażenia.
– Nie powiedział – stwierdził Greyback. – Czyli jest jeszcze większym tchórzem niż myślałem.
– Nie waż się tak mówić o moim ojcu!
Greyback cofnął rękę, po czym jeszcze raz uderzył Lupinem o pień drzewa, wybijając mu tym powietrze z płuc. Zacisnął mocniej dłoń na gardle chłopaka, niemal uniemożliwiając mu wzięcie oddechu i wbijając pazury w skórę. Uśmiechnął się drapieżnie, widząc lśniącą krew.
– To ty nie waż się mówić do mnie takim tonem – warknął. – Jesteś przy mnie nikim. Pchłą, niegodną, by ją strzepnąć… Teraz. Gdybyś do mnie dołączył, zrobiłbym z ciebie księcia, tak jak chciałem to już kiedyś zrobić. Te robaki z ministerstwa nic nie mogłyby ci zrobić.
– Ponownie… podziękuję – wydyszał Remus, czując, jak w płucach zaczyna mu brakować tlenu.
Greyback podniósł rękę, bez trudu unosząc Lupina nad ziemię. Chciał już coś powiedzieć, gdy nieopodal za jego plecami wbił się grot zaklęcia. Obejrzał się w kierunku miasteczka i zmarszczył brwi.
– Jeszcze wrócimy do tej rozmowy – powiedział do Remusa, obniżając rękę. – Pozdrów ojca.
Puścił Lupina i zniknął między drzewami.
Remus osunął się na kolana i zwinął, dociskając rękę do wciąż bolącego żołądka. Drugą przyłożył do gardła. Dyszał ciężko, próbując wprowadzić do płuc jak najwięcej tlenu. Słyszał wokół siebie znajome kroki.
Rémy, nic ci nie jest? – zapytał Rey, przyklękając obok syna.
Remus, niezdolny do wypowiedzenia chociażby słowa, pokręcił gwałtownie głową.
– Dorwę go, poczekajcie tu! – zapowiedział Syriusz,
– Nie! Nigdzie nie idź. Nie pokonasz go sam, nawet jeżeli jakimś cudem go dogonisz. Uwierz, już kiedyś z nim walczyłem. Siedmiu aurorów, o niebo bardziej doświadczonych od ciebie, nie dało sobie z nim rady.
Black zawahał się, ale nie ruszył dalej. Reynard Lupin był legendą DKMS-u i jeżeli mówił, że nawet on nie był w stanie kogoś pokonać, to Syriusz wolał nie ryzykować. Obserwował jednak otoczenie, nie opuszczając różdżki.
Remus powoli odzyskiwał swobodny oddech. Przy pomocy ojca podniósł się i chwiejnie stanął na nogach. Widział, jak Rey wstrzymuje oddech, oglądając jego posiniaczoną szyję, naznaczoną śladami pazurów.
– Wszystko gra, tato – powiedział ostrożnie.
– Nie gra. Chodźmy stąd, zanim ta bestia wróci. Masz różdżkę?
– Tak, gdzieś tu leżała – odpowiedział Remus, rozglądając się. Znalazł zagubiony przedmiot i podniósł go, sprawdzając, czy się nie uszkodził.
Wrócili do domu Potterów, gdzie James czekał już z przyrządami medycznymi. Dokładnie obejrzał szyję Remusa i odkaził ślady po pazurach. Jak nigdy, nie okazywał nerwów, chociaż Lupin wiedział, że w środku musiał wręcz się gotować. Znał Jamesa dostatecznie długo, żeby to rozpoznać.
– Ale nie dam rady ich wyleczyć – powiedział, marszcząc brwi.
– Wiem, takie ślady są paskudne do wyleczenia – przyznał młodszy Lupin. – Nie przejmuj się tym. Jim, musicie lepiej zabezpieczyć dom.
– Jeszcze lepiej? Sam wiesz, ile zaklęć tu założyliśmy.
Remus westchnął ciężko i zaczął streszczać rozmowę z wilkołakiem, pomijając przy tym dyskusję o swoim ojcu. W miarę jak mówił, Lily tylko mocniej obejmowała się ramionami. Gdy skończył, w pokoju zapadła krępująca cisza.
– To jak wy się żegnaliście, że pomyślał, że jesteście kochankami? – zapytał James, próbując rozluźnić atmosferę, jednak zarobił jedynie szturchnięcie od żony.
– Przepraszam was – powiedział Remus, ignorując pytanie przyjaciela. – Przepraszam, że ściągnąłem wam go na głowy.
– Już jednego szaleńca mamy na głowie – odpowiedział James, tym razem zupełnie poważnie. – Jeden więcej nie zrobi już nam wielkiej różnicy.
Remus widział kątem oka, jak jego ojciec zbiera się o tego, by coś powiedzieć, ale w końcu rezygnuje. I dobrze. Musieli porozmawiać na osobności.
– Może rzeczywiście zostańcie tu do rana – zaproponowała Lily.
– Nie, on już nie wróci – powiedział Rey. – Nie dziś. A zostając tutaj możemy go jeszcze bardziej sprowokować. Nie, najbezpieczniej będzie, jeżeli wrócimy do domu. Ale dajcie nam natychmiast znać, jeżeli cokolwiek będzie się dziać.
Chcąc nie chcąc, Remus pożegnał się z przyjaciółmi i z córką na ręku ruszył za ojcem do domu. Jeszcze nigdy nie widział go w takim stanie – Reynard szedł lekko pochylony, obserwując otoczenie i zaciskając dłoń na różdżce. Jego syn poczuł, jak mu przechodzą ciarki po plecach. Jeszcze nigdy ojciec tak bardzo nie przypominał mu pracownika Departamentu Kontroli, którym przecież był.
Zaraz po powrocie do domu Remus odłożył wciąż śpiącą Rose do łóżeczka. Doprawdy, to dziecko było aniołem. Tylko tak można było wytłumaczyć to, że grzecznie przespała całą awanturę.
Rémy, możemy porozmawiać? – zapytał Rey, zaglądając do pokoju wnuczki.
– Myślę, że nawet musimy.
Remus odszedł od łóżeczka córki i przeszedł do drugiego pokoju. Usiadł na jednym z krzeseł. Mimo późnej pory, nie odczuwał senności. Spotkanie z wilkołakiem skutecznie odpędziło od niego resztki snu.
– Wiem, że okoliczności pewnie nie najlepsze – zaczął ostrożnie, spoglądając czujnie na ojca. – Ale czas chyba najwyższy.
Rémy… – zaczął ostrożnie Rey, blednąc.
– Powiesz mi wreszcie, co się wydarzyło tej nocy, kiedy zostałem ugryziony?
~ * ~
Koniec kwietnia 1980
Dwa tygodnie na diecie złożonej ze zmieszanych z różnymi dżemami jogurtów, eliksirów łagodzących i wzmacniających zdziałały chociaż tyle, że Remus odzyskał mowę. Wciąż, gdy mówił, nie poznawał własnego głosu, ale przynajmniej mówił. Starał się jeszcze oszczędzać struny głosowe, ale był pewien, że najgorsze minęło.
Druga kwestia martwiła go o wiele bardziej. Im bardziej przybywało księżyca, tym wyraźniej czuł pieczenie w okolicach wciąż niedoleczonych ran. To, co tuż po wypadku sprawiało jedynie dyskomfort, na dzień przed przemianą piekło niemal do szaleństwa. Starał się, jak mógł, by nie pokazywać tego przed Ami, ale wiedział, że ona wiedziała, chociaż starała się to ukrywać.
– Nad czym się zastanawiasz? – zapytała Amelia, gdy w dniu pełni czekali na przybycie przyjaciół.
– Nad wszystkim… i niczym, jak zawsze – odpowiedział jej mąż. – Zastanawiam się… co się dzisiaj wydarzy.
– Będzie dobrze. Nie będziesz sam.
– Ale ty tak.
Ami uśmiechnęła się lekko i pogłaskała Remusa po zimnej dłoni. Rozumiała jego obawy. Sama je miała. Obawiała się, że rany na ciele jej męża mogą odezwać się ze zdwojoną siłą podczas przemiany. Obawiała się o resztki srebra w jego organizmie. Nieświadomie położyła drugą rękę na brzuchu.
– Chciałbym, żebyś stąd wyjechała – powiedział Remus, z lękiem obserwując reakcję żony. Ta jedynie lekko się uśmiechnęła.
– Zastanawiałam się, kiedy o to poprosisz.
– Pojedziesz? – nalegał Remus. Podszedł do żony i uklęknął u jej stóp. – Ami, muszę wiedzieć.
– Pojadę do Lily. Już mi to nawet proponowała. Rem, przecież obiecałam ci, że już nigdy nie będę kwestionować twoich decyzji, gdy chodzi o twoją przemianę.
Szkoda, że tylko wtedy, pomyślał Lupin z rozbawieniem. Oparł głowę o kolana Ami i uniósł wzrok.
– Wyjazd do Lily to dobry pomysł… James będzie tutaj, przyda jej się pomoc – urwał i odchrząknął. – Ami… nie wracaj, póki sam do ciebie nie napiszę.
– Remus, nie mogę…
– Obiecałaś – przypomniał jej.
– Niech cię szlag!
Wysunęła się z rąk męża i przeszła przez kuchnię. Zrobiła dwa okrążenia, zanim zdecydowała się znowu usiąść. Chciała być przy Remusie, by w razie czego pomóc mu, ale wiedziała, że na nic by się nie zdała. Nie miała uzdrowicielskich umiejętności Jamesa, zwinności Petera i twardej ręki Syriusza. Drażniło ją to. Jedynie świadomość, że za wszelką cenę musi chronić dziecko, utrzymywała jeszcze w ryzach jej niezadowolenie.
– Niech cię szlag, Remusie Lupinie – powtórzyła. – Zostanę u Lily i będę grzecznie czekać na wezwanie.
Remus z trudem podniósł się z podłogi i przeniósł się na kanapę, gdzie usiadł obok żony.
– Wiesz, że to nie ze złośliwości… Chcę wiedzieć, że jesteście bezpieczni…
– Nic już nie mów – przerwała mu Ami. – Powiedziałam, że będzie, jak chcesz. Nie ciągnij tematu.
Ignorując naburmuszenie żony, Remus objął ją od tyłu i pocałował  delikatnie w kark. Od dwóch tygodni była to jedna z nielicznych form bliskości, na które mogli sobie pozwolić.
– Nie złość się – poprosił. – To też dla mojego spokoju. Będę czuł się lepiej, wiedząc, że jesteś bezpieczna.
Wiedział, że Ami nie może zbić tego argumentu. Już dawno doszedł do wniosku, że, poza towarzystwem przyjaciół, najlepiej podczas pełni działają na niego ustabilizowane emocje. Im bardziej był zdenerwowany, im bardziej się czymś zamartwiał, tym bardziej szalał wilk. Wciąż pamiętał pierwszą przemianę po śmierci matki, po której dochodził do siebie prawie tydzień. Nadal był pewny, że gdyby nie obecność Jamesa i Syriusza, którzy zaledwie trzy miesiące wcześniej opanowali zdolność animagii, prawdopodobnie sam siebie rozerwałby na strzępy.
Nie minęła godzina, gdy rozległo się pukanie, zwiastujące wizytę. Ami, gdy tylko usłyszała odpowiednie hasło, otworzyła drzwi i wpuściła zakutanego w gruby płaszcz, szaliki i czapkę Petera. Chłopak na powitanie ucałował gospodynię w oba policzki i dopiero potem zaczął się rozbierać.
– Nie zdejmuj płaszcza – powiedział szybko Remus i skrzywił się, gdy poczuł pieczenie w gardle.
Peter też się skrzywił. Gdy ostatnio był u Lupinów, Remus jeszcze nie mówił, więc nie miał okazji usłyszeć jego nowego głosu.
– Uwierz mi, że i tak jest lepiej – zapewnił go gospodarz, widząc jego zmieszanie. – Daj mi jeszcze z miesiąc i będę brzmiał, jak ja… może dwa miesiące. Mógłbyś od razu zabrać Ami do Doliny Godryka? Lily już czeka.
– Teraz? – zapytała Amelia. – Przecież masz jeszcze dużo czasu. Poza tym nie chcę cię zostawiać samego…
Ma chérie, jestem dużym chłopcem, poradzę sobie. Zresztą Syriusz właśnie kończy szkolenie, pół godziny i będzie.
– Wziąć od Lily jakieś eliksiry? – zapytał nieśmiało Peter, przesuwając wzrok między małżonkami.
– Nie, wszystko mam. Uważajcie na siebie.
Objął Ami i pocałował ją w czoło. Dociskał usta do jej skóry nieco dłużej niż zazwyczaj. Bał się. Bał się o nią, bał się o siebie. Miał złe przeczucia co do tej pełni. Piekące drobinki srebra dawały o sobie znać i Merlin jeden wiedział, jak zareaguje na nie przemieniony wilkołak.
– Ja? – odpowiedziała z uśmiechem Ami. – Będę siedziała jak trusia u Lily. Zrobimy sobie trzydniowe baby shower, nic się nie martw. Może zaprosimy jeszcze Alicję, spytamy Fabiana i Gideona, czy ich siostra nie chciałaby dołączyć… Będzie świetna impreza.
– Faktycznie, nie mam się o co martwić – przyznał Remus, udając, że nie słyszy sztucznej nonszalancji w głosie żony. Ba! Nawet chciałby uwierzyć w przedstawiony przez nią plan. Nie chciał, żeby spędziła następne trzy noce martwiąc się o niego.
– Nie martw się, dopilnuję, żeby nic jej się nie stało – zapewnił Lupina Peter, gdy Ami poszła po torbę ze spakowanymi rzeczami. – Nie wrócę tu, póki Lily nie zamknie drzwi i nie założy zaklęć.
Remus skinął głową, czując rosnącą gulę w gardle. Wszystko w nim krzyczało, że nie powinien odsyłać żony na czas przemiany. Tłumił to, jak tylko mógł, wiedząc, że to wilczy instynkt coraz mocniej dobija się do jego świadomości. Jak niczego innego nienawidził tego czasu, gdy czuł tuż pod skórą tkwiącego w sobie drapieżnika.
Zniknięcie Ami wywołało u niego niemal fizyczny ból. Podpierając się ściany doszedł do kanapy i usiadł. Zdjął koszulę i zaczął powoli odwijać bandaże owijające jego tors. Machnął różdżką i wszystkie opatrunki posłusznie się zwinęły. Wszedł do łazienki i spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Dwie gojące się rany wciąż były podejrzanie czerwone, ale wyglądały o niebo lepiej niż przed dwoma tygodniami. Przynajmniej już nie krwawiły. Jedynie delikatna, czarna obwódka przypominała, że coś jest z nimi nie tak.
Pukanie do drzwi było tak gwałtowne, że Remus prawie podskoczył. Wyszedł z łazienki i zarzucił na ramiona leżącą na fotelu bluzę. Poczekał na hasło, po czym wpuścił Syriusza do domu.
– Kurde, stary, nie wstyd ci – roześmiał się Black, zdejmując aurorski płaszcz. – Kto to słyszał, żeby chodzić po domu w takim negliżu. Zresztą z tymi sznytami to nie masz się czym chwalić.
Lupin roześmiał się. Przynajmniej na tyle, na ile pozwalały mu obolałe żebra i gardło.
– I mógłbyś odpalić ogrzewanie – dodał Syriusz. – Zimno tu jak w kostnicy. Wiem, co mówię, właśnie stamtąd wracam.
– Jeżeli potrzebujesz, to się nie krępuj. Umiesz się obsłużyć.
Zostawił przyjaciela sam na sam z kontrolą ogrzewania w domu i przeszedł do kuchni. Nie odczuwał zimna, ale to było normalne. Dopiero następnego ranka, po powrocie do ludzkiej postaci, będzie nim telepało. Sięgnął po termometr i włożył go sobie pod pachę. Słupek rtęci wskazał 37.6 i Remus był pewien, że jeszcze wzrośnie.
Peter wrócił do domu Lupinów, przyprowadzając ze sobą Jamesa. Ten targał torbę o zawartości, jakiej nie powstydziłby się żaden uzdrowiciel. Ilość opatrunków, przyrządów medycznych i eliksirów przyprawiła Remusa o zawrót głowy.
– Jim, czy ty się szykujesz na wojnę? – zapytał Lupin.
– Chcę być na wszystko przygotowany. Bez obaw, w najgorszym razie zostaniesz moim manekinem do ćwiczeń. Zastanawiałem się, czy nie zszyć ci tych ran, żeby nie popękały…
– I tak się rozejdą – wtrącił Remus. – Szwy nie pomogą, a wręcz mogą zaszkodzić. Nawet czarodziejskie nici są niczym dla wilkołaka, a rozrywając je, narobię sobie jeszcze więcej ran. Jak chcecie, to sobie tu siedźcie, ale ja już pójdę na dół. Zaczyna mi się kręcić w głowie.
Odłożył różdżkę do kuchennej szuflady i chwiejnym krokiem zszedł do piwnicy. Uśmiechnął się pod nosem, gdy usłyszał za sobą kroki przyjaciół.
– Chyba nie myślałeś, że zostawimy cię samego – rzucił Syriusz.
Rozsiedli się na chłodnej podłodze, każdy pod swoją ścianą. Remus przykrył się kocem i wodził spojrzeniem po przyjaciołach.
– Nie waż się dziękować – powiedział szybko James, widząc zmianę w spojrzeniu Lupina. – Już to omawialiśmy.
– Czytasz ostatnio coś ciekawego? – zapytał Peter, chcąc uniknąć niepotrzebnej dyskusji.
– „Hrabiego Monte Christo” – odpowiedział Remus. – Z grubsza o młodym chłopaku, którego przyjaciel wrabia w zdradę. Jest niewinny, ale i tak skazują go i osadzają w więzieniu na wyspie. Tam poznaje księdza, który go uczy. W końcu, po latach, ucieka z więzienia, odnajduje skarb i zaczyna mścić się na tych, którzy zniszczyli mu życie. Bardzo dobra książka.
– Bez urazy, ale to bajka – stwierdził Syriusz. – W prawdziwym świecie ludzie nie idą siedzieć za niewinność.
Remus miał mu coś już powiedzieć, ale przeszedł go jeden z pierwszych dreszczy zwiastujących przemianę. Poruszył się niespokojnie.
– Zmieniajcie się! – polecił przyjaciołom przez zaciśnięte zęby. Słowa przeszły w jęk bólu. Po chwili z jego ust wyrwał się przeraźliwy wrzask bólu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz