17 lipca 2020

Rozdział 15


Luty 1981
Remus zapiął błękitną służbową koszulę i spojrzał na drzemiącą w wózku córkę. Miał kłopot. Ogromny. Za godzinę powinien być w pracy, a nie miał z kim zostawić Rose. Prawie zaczynał żałować, że skłócił się z ojcem… Prawie. W dodatku bolała go głowa po nieprzespanej nocy. Żeby chociaż nie spał z powodu Rosie, to nie byłoby problemu. Ale nie. Odchorowywał spięcie z bratem.
Podchodził już do kominka, by skontaktować się z Lily i poprosić ją o pomoc, gdy usłyszał pukanie do drzwi. Było szybkie, ciche, ostrożne…
– Dzień dobry! Zamawiał tu ktoś szczurołapa?!
Peter.
Usłyszawszy umówione hasło, Remus podszedł do drzwi i wpuścił przyjaciela. Pettigrew wmaszerował uśmiechnięty, trzymając na ramieniu swój ulubiony, bordowy plecak z naszytym lwem Gryffindoru.
– Wiesz, to raczej nie jest dobry moment – powiedział Lupin, widząc, że Peter zdejmuje płaszcz. – Nie żebym cię wyganiał, ale niedługo muszę iść do pracy.
– Przecież wiem. Dlatego przyszedłem. Pomyślałem, że mógłbym zająć się Rosie… Chyba że nie chcesz.
Remus uśmiechnął się szeroko i objął przyjaciela.
– Nie, nie… Dziękuję, Pete. Naprawdę, jak…
– Nie kończ – wtrącił Peter, śmiejąc się. – Już kiedyś o tym rozmawialiśmy. Tak ze sto razy… Może sto dwadzieścia. Nic nie mów, zbieraj się do księgarni, ja tu się wszystkim zajmę.
– Wiesz, gdzie co jest?
Pettigrew spojrzał na gospodarza, jakby ten wymyślił coś niestworzonego. Albo powiedział coś wyjątkowo głupiego.
– Mleko w szafce najbardziej po prawo, pieluchy obok łóżeczka, zabawki… mam wrażenie, że wszędzie – dodał, rozglądając się. – Rosie na kocyku. Dam radę. W razie czego będę napastował Lily.
– Dobra. Tylko jeżeli będziesz ją gdzieś zabierał, ubierz ją dokładnie, żeby nie zmarzła.
Peter wywrócił oczami i podał Lupinowi płaszcz. Słyszał to już wiele razy. Może zbyt wiele.
– Lunatyk, weź wdech. Bardzo dobrze. Teraz wydech. I wdech. I wydech. Poradzimy sobie. Zostawałem z Harrym, zostanę i z Rose. Bez nerwów. Jeżeli COKOLWIEK się stanie, zabieram młodą do Potterów i od razu cię informuję. Dobra?
– Dobra. Jeszcze raz dziękuję, Pete.
Gdy drzwi się zamknęły, Peter odetchnął z ulgą. Remus bywał męczący, gdy był wdzięczny. Im bardziej był wdzięczny, tym bardziej męczący i wciąż, po prawie dziesięciu latach przyjaźni, nie umiał przyjąć bezinteresownie wyciągniętej pomocnej ręki.
Przeszedł do pokoju i usiadł na kanapie, spoglądając na uśmiechniętą Rosie. Poczuł ucisk w gardle, gdy pomyślał o tym, że straciła matkę… przez niego. Ale, na Merlina, nie wiedział, nie mógł wiedzieć, że tamtego dnia Amelia pójdzie na patrol. Zaledwie tydzień wcześniej urodziła dziecko, powinna siedzieć wtedy w domu. Peter nawet nie pamiętał już, kto miał wtedy być na tej warcie… kogo miał wystawić śmierciożercom w ramach swojego pierwszego zadania.
– Widzisz, aniołku – mruknął do Rose, która wpatrywała się w niego niebieskimi oczami swojej matki. – Gdybyś tylko wiedziała, znienawidziłabyś mnie… A twój tata… Merlinie, pewnie by mnie zabił. A ja nie chciałem. Naprawdę. Nie miało jej tam być, miała być z tobą. Ale co to ma teraz za znaczenie? Wystawiłem ją. Równie dobrze sam mógłbym rzucić to zaklęcie.
Wziął małą na ręce i zaczął ją kołysać. Patrzył w jej piękne chabrowe oczy i zastanawiał się, jaka będzie, gdy dorośnie. Bardziej podobna do matki, czy do ojca?
Po raz kolejny w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy pomyślał, że Remus jednak miał szczęście. Znalazł dziewczynę, która go kochała mimo choroby. I która dała mu córkę, zanim odeszła.
A on? Nie miał nikogo. Zawsze sam, na uboczu. Zawsze z tyłu. Zawsze w czyimś cieniu. Zawsze zapomniany. Nigdy nikt nie traktował go poważnie, bo i jak? James i Syriusz byli przebojowi, Remus mądry i z tym swoim głupim francuskim akcentem, a on… a on po prostu był. Stójka na czatach.
Dlatego, gdy pierwszy raz przyszli do niego śmierciożercy z propozycją współpracy, zastanowił się, ale nie odmówił. Nie wierzył w wojnę. Nie wierzył, że zbieranina cywilów będzie w stanie pokonać kogoś takiego jak Czarny Pan.
W samego Czarnego Pana też nie wierzył… Znaczy, wierzył, że jest wielkim czarnoksiężnikiem i potężnym czarodziejem. Wiedział, że pewnego dnia podporządkuje sobie cały czarodziejski świat. Ale nie wierzył w to, co ten mówił – wyższość czystej krwi, pogardę dla mugolaków. Nie musiał. Wystarczyło, że będzie po wygranej stronie. Wtedy ochroni swoich przyjaciół… przynajmniej na tyle, na ile będzie w stanie.
Rozmyślał tak długo, że Rose zdążyła zasnąć w jego ramionach. Spojrzał na nią i uśmiechnął się.
– Nic się nie martw. Zaopiekuję się tobą – obiecał, głaszcząc Rosie po włoskach. – Nigdy nie będziesz sama. Wujek Peter zajmie się tobą, gdyby coś się stało twojemu tacie. Obiecuję.
~ * ~
Maj 1980
Zmierzchało się, gdy leżący na łóżku Remus usłyszał dźwięk otwierających się drzwi. Uśmiechnął się pod nosem i wstał z łóżka. Wszedł do salonu w tym samym momencie, co Ami. Stanęli naprzeciwko siebie, nie wiedząc, na ile mogą sobie pozwolić. W końcu Remus wyciągnął ręce przed siebie.
– No chodź do mnie – powiedział.
Ami niemal przebiegła dzielącą ich odległość i wpadła mu w ramiona. Zacisnęła palce na jego spranym swetrze. Ramiona jej drżały, jakby z trudem tłumiła szloch.
– Hej, nie smuć się – powiedział Remus, całując ją w czoło. – Jestem przy tobie.
– Za długo cię nie było – odpowiedziała. – Tęskniłam.
– Ja też, me chérie, ja też. Jak się czujesz?
Odsunął ją od siebie na długość ramion i zlustrował jej sylwetkę. Wyglądała wspaniale. Miał nawet wrażenie, że odrobinę się zaokrągliła, ale to akurat mogła być jedynie ułuda. Oblizał spierzchnięte usta. Palcem uniósł brodę Ami i pocałował jej usta. Raz, drugi, trzeci…
– Rem, nie – przerwała mu żona, próbując wysunąć się z jego uścisku. – James powiedział, że pod żadnym pozorem nie mogę cię męczyć.
– Mam gdzieś Jamesa – mruknął Remus z ustami przy szyi Amelii. Pociągnął ją w kierunku sypialni. – Nie uważasz, że dość czekaliśmy?
– Twoje zdrowie jest dla mnie najważniejsze. Jeżeli James, jako uzdrowiciel, mówi, że nie, to znaczy, że nie. Ugotujesz mi coś? Jestem głodna.
Remus cofnął się o krok, nie kryjąc niezadowolenia. Wiedział, że to tylko wymówka. W duchu pogratulował Potterowi przebiegłości – James nazbyt dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że Lupin sam z siebie zignorowałby polecenie, ale przekazanie go Ami było genialnym ruchem.
Sięgnął do lodówki i wyjął z niej naleśniki, które zostały mu z obiadu i słoik dżemu.
– Na jak długo uzdrowiciel James nas odseparował? – zapytał z ledwo tłumioną złością w głosie.
Poczuł, jak Ami obejmuje go od tyłu i przyciska się do jego pleców. Jej dłonie błądziły po jego torsie, wywołując przyjemne dreszcze.
– Nie złość się – poprosiła. – Wiesz, że to z troski o twoje zdrowie. Sam mówiłeś, że ta pełnia była trudniejsza.
– Wiesz, iloma eliksirami Jim mnie nafaszerował? W życiu tyle ich nie wypiłem, co w ciągu ostatnich dwóch dni. Czuję się świetnie. Przysięgam.
– I bardzo dobrze. Ale wolę poczekać, aż poczujesz się świetnie bez eliksirów.
Remus nic nie odpowiedział, chociaż wiedział, że miała rację. Merlinie, zaledwie trzydzieści sześć godzin wcześniej zatrzymało mu się serce, naprawdę nie powinien ryzykować. A z drugiej strony dobre samopoczucie pozwalało mu na coraz więcej. Wciąż miał z tyłu głowy, że przez bitwę i spowodowane nią rany nie uczcili urodzin Ami tak, jak powinni. Z drugiej strony, to były jej pierwsze, ale z pewnością nie ostatnie święto, które spędzą razem. Będą inne lata, inne okazje. Jeszcze zdążą się sobą nacieszyć.
– Naprawdę jesteś głodna, czy powiedziałaś tak tylko po to, żeby mnie przystopować? – zapytał.
Ami przygryzła wargę i spojrzała na niego przepraszająco. Westchnął i schował naleśniki.
– Lily nie wypuściłaby mnie bez obiadu – przyznała Ami. – Poza tym mam ostatnio problemy z jedzeniem.
– Co się stało?
Amelia usiadła na krześle i wyjęła z torby kilka fiolek eliksiru na mdłości
– Nic poważnego. Lily mówi, że zwykłe ciążowe mdłości, dała mi zapas wywarów, które powinny mi pomóc. Albo i nie, różnie niestety bywa. Szczególnie rano…
– Żaden problem. Do odwołania rano nie będę gotował. Chcę, żebyś czuła się jak najlepiej.
Przyklęknął przed nią i przyłożył ucho do brzucha żony. Słyszał miarowy przepływ krwi i… przełknął ślinę i docisnął mocniej głowę.
– Wszystko gra? – zapytała zaniepokojona Ami.
– Ćśś.
Niemal wstrzymał oddech, usiłując wychwycić dokładniej to, czego szmer słyszał przed chwilą. Uśmiechnął się szeroko, gdy usłyszał cichutkie stukanie.
– Rem, wszystko gra? – powtórzyła Ami drżącym głosem.
– Jak najbardziej. Właśnie usłyszałem bicie serca.
Amelia uśmiechnęła się i nachyliła, by go pocałować. Położyła dłoń na brzuchu, przykrywając dłoń męża.
– Zazdroszczę. Też chciałabym je usłyszeć.
– Już niedługo. Pamiętasz? W przyszłym tygodniu masz kontrolę, na pewno uzdrowiciel pozwoli nam posłuchać.
– Jeżeli nie przerazi się twojego głosu – zauważyła Ami, głaszcząc Remusa po policzku – Chociaż i tak jest już o wiele lepszy.
Uśmiechnęła się, gdy mąż ponownie przytulił się do jej brzucha i wsłuchał w odgłosy rodzącego się życia. Delikatnie przeczesywała palcami jego włosy. Odetchnęła, czując, jak schodzi z niej napięcie ostatnich dni. Wyczekiwanie na wieści było okropne, a jeszcze to, co powiedział jej Sturg… to, co jej pokazał… Wolała nie myśleć, co oznaczałaby dla jej rodziny przyjęcie tej ustawy.
– Jak ci minęły ostatnie dni? – zapytał po dłuższej chwili Remus i uniósł głowę, by spojrzeć jej w oczy.
– Strasznie. Martwiłam się o ciebie. Lily miała ze mną prawdziwe piekiełko, nie mogłam usiedzieć na miejscu. Nie musisz tak na mnie patrzeć, wiem, że powinnam była odpoczywać… ale nie umiałam. Jak mogłam się odprężyć, wiedząc, że cierpisz?
– Wiedziałaś, z czym się wiąże to, kim jestem – przypomniał jej mąż. – To nie są żarty, Ami.
– I nie traktuję tak tego. Po prostu… pamiętałam słowa Poppy, że może być źle, że możesz nie wyjść z tego tak łatwo, jak zazwyczaj. A potem nie odpisywałeś na moje listy… bałam się. Wiem, wiem, odsypiałeś, ale ja już miałam najgorsze myśli. Ale to już nieważne. Jesteś tutaj, jesteś cały i zdrowy i to jest najważniejsze.
Remus uśmiechnął się i podniósł, by móc pocałować żonę. Z każdym oddechem wdychał jej dobrze znajomy, różany zapach, który przyprawiał go o zawrót głowy. Po raz kolejny przeklął w myślach Jamesa i jego uzdrowicielskie rady.
– Nie – szepnął. – Najważniejsze, że ty tu jesteś. Że czujesz się dobrze. Jakby nie patrzeć, jesteś w tym momencie bardziej odpowiedzialna za nasze dziecko.
– Nie patrz na mnie tylko przez pryzmat ciąży. Jestem tu jako ja, a nie jako otoczka mojej macicy.
Lupin uśmiechnął się, przyciągając Ami do siebie. Przywarła do niego całym ciałem, burząc mu krew w żyłach. Nadwyrężone serce przyspieszyło, wpadając w nierówny rytm.
– Rem, wszystko gra? – zapytała Amelia, widząc, że mąż przymyka oczy i opiera się o stół.
– Tak, tak… Serce mnie zabolało, to wszystko. Zaraz się położę i mi przejdzie.
Ami nie wyglądała na przekonaną, ale pomogła mu przejść do sypialni i ułożyć się na łóżku. Sama wtuliła się w mężowski bok i położyła głowę na jego piersi. Z niepokojem słuchała nierównego bicia serca.
– Nie brzmi to dobrze – przyznała.
– Trudna pełnia, mówiłem – powiedział Remus, bawiąc się jej warkoczem. Miał nadzieję, że nie słychać niepokoju w jego głosie. – Za kilka dni wszystko powinno wrócić do normy. A jeżeli nie, to zapytam Jamesa albo Poppy, co mam z tym fantem zrobić. Nie martw się.
Sam martwię się tym dostatecznie, dodał w myślach. Cały dzień nierówne bicie serca wyprowadzało go z rytmu. Póki jeszcze wylegiwał się z Peterem na werandzie, nie odczuwał tego tak mocno, ale kiedy został sam i zaczął się więcej ruszać… cóż, miał już tego dnia kilka silniejszych zawrotów głowy. Może powinien pójść do Poppy wcześniej niż za kilka dni. Najlepiej zanim Ami zacznie podejrzewać, co naprawdę osłabiło jego serce.
– Wiesz, tak pomyślałem ostatnio, że moglibyśmy opróżnić mały pokoik i wyremontować go dla dziecka – podjął po dłuższej chwili ciszy.
– Myślałam, że przygotujemy mu pokój na poddaszu.
– A chcesz biegać kilkanaście razy dziennie po schodach? Bo ja niekoniecznie.
Ami roześmiała się i zmieniła pozycję, by móc spojrzeć mu w oczy. Nie po raz pierwszy zaparło mu dech, gdy zobaczył chabrowy kolor jej tęczówek.
– Punkt dla ciebie – przyznała. – Chociaż takie bieganie mogłoby nam bardzo dobrze zrobić na kondycję.
– Przypomnę ci o tym, jak dziecko zacznie płakać w środku nocy – obiecał jej Remus. – Zobaczysz, będę cię budził i mówił, żebyś poszła trenować kondycję. O trzeciej czy czwartej w nocy na pewno będziesz leciała jak na skrzydłach.
– Ja? Masz lepszy słuch, prędzej wstaniesz.
Podciągnęła się na łokciu i cmoknęła męża w policzek, po czym odsunęła się, uciekając przed jego ramionami. Usiadła po turecku.
– Tylko że tam jest straszny syf – przypomniała, mając na myśli pokoik służący obecnie za składzik. – Co my z tym wszystkim zrobimy? Przecież nie przeniesiemy tego wszystkiego do piwnicy.
– Myślałem o poddaszu. Poza tym nie zamierzam tego wszystkiego zachowywać. Spora część tych rzeczy nadaje się tylko do wyrzucenia. W przyszłym tygodniu przyjedzie tata i spróbuję go nakłonić, żeby zabrał resztę swoich gratów. Możemy wstawić do dużego pokoju jeszcze jeden regał i poukładać tam książki, albumy…
– Albumy? – przerwała mu Ami. – Są tam jakieś albumy? Czemu nigdy mi o tym nie mówiłeś? Nigdy nie pokazywałeś żadnych zdjęć.
Obrócił się na bok i sięgnął do szuflady szafki nocnej. Wyjął grubą księgę, którą przyniósł sobie kilka godzin wcześniej. Ostrożnie usiadł, czekając na zawroty głowy, które jednak nie nastąpiły. Odetchnął z ulgą.
– Chodź bliżej – zachęcił Ami.
Dziewczyna usiadła za nim i oparła brodę na jego ramieniu.
– Będzie ci niewygodnie – zauważył.
– Bzdura. Pokaż lepiej zdjęcia.
Otworzył album i uśmiechnął się, widząc pierwsze zdjęcie. Był na nim on sam, niemal tuż po narodzinach. Jeszcze mokry noworodek z podwiązaną pępowiną. Zastanawiał się, jak to jest, wziąć w ręce takie maleństwo, do którego powstania samemu się przyczyniło. Cóż, za kilka miesięcy się tego dowie.
Przewrócił kilka kolejnych stron – z każdym zdjęciem dziecko rosło, pulchniało. Na niektórych fotografiach był sam, na innych z matką lub ojcem. Chyba tylko na jednym z obojgiem rodziców.
– A to moi dziadkowie – powiedział, wskazując na zdjęcie, na którym trzymała go para staruszków. – Mary i John Moore. To po dziadku mam drugiej imię, podobno mama bardzo na to nalegała. Pamiętam, jak kiedyś się śmiała, że jej rodzice mają możliwie najbardziej sztampowe imiona. Sami się zresztą z tego śmiali… Moja mama urodziła się bardzo późno, jej rodzice byli już dosyć starzy. Nie dożyli momentu, kiedy poszedłem do Hogwartu. Pewnie by się ucieszyli. Byli mugolami i magia wydawała im się niesamowita.
– A twoi czarodziejscy dziadkowie? Gdzie są?
– Nie ma ich. Nigdy tu nie przyjechali. Podobno dziadek nigdy nie wybaczył mojemu tacie tajemnego ślubu… i to jeszcze z mugolaczką.
Ami zmarszczyła brwi.
– Fanatyk?
– Raczej człowiek, który do małżeństwa podchodzi bardzo racjonalnie. Przynajmniej tak to tłumaczył tata. Status krwi to jedno, ale mama była z dość biednej rodziny, a ojciec podobno miał już umówiony ślub. Rzucił dla mamy wszystko. Jego rodzice do dzisiaj uznają, że tego ślubu nie było. Nigdy nie przyjechali… Tacie kiedyś się wyrwało, że jeszcze jakiś czas utrzymywał kontakt z matką i bratem, ale po tym, jak zostałem ugryziony, wszystko się skończyło. Nie chcieli mieć wilkołaka w rodzinie.
Poczuł, jak ramiona Ami ciaśniej go obejmują. Przycisnęła usta do jego karku.
– Znam tylko kuzynkę – ciągnął, jakby nigdy nic. Po prawdzie, nic mu nie było. Już dawno pogodził się z tym, że rodzina ojca ma go za nic. Nie dziwił im się. – Poznałem ją… Trzy lata temu? Cztery? Nie jestem pewny. W każdym razie już po tym, jak mama umarła i tata wrócił do Francji. Czasem się zastanawiam, czy Régine przyszła, bo chciała, czy był to przejaw buntu. Ale dogadaliśmy się, choć początkowo była dosyć oschła. Régi czasem pisze… tak z raz na pół roku. Jest dosyć roztrzepana… nie nudzę cię, Ami?
Spojrzał przez ramię na żonę, która przymknęła oczy i przechyliła głowę. Poderwała się, słysząc pytanie.
– Nie, nie. Po prostu cię słucham. Poznam ją kiedyś?
– Régi? Na pewno. Nie zdziwię się, jeżeli sama stanie na naszym progu, gdy się o nas dowie. I o naszym dziecku – dodał. Przekręcił głowę i cmoknął Ami w czubek nosa. – Połóż się, na pewno jesteś zmęczona. Dokończymy kiedy indziej.
– Ja? To ty masz za sobą kilka ciężkich nocy – zauważyła Amelia, po czym ziewnęła. – Ale chyba masz rację. Pójdę się umyć i zaraz do ciebie wrócę.
Zsunęła się z łóżka i wolnym krokiem poczłapała w kierunku łazienki.
Remus też wstał. Podszedł do okna i otworzy je na oścież. Oparł się o parapet i przycisnął dłoń do klatki piersiowej. Czuł, jak serce kołacze się pod żebrami. Może jednak odczekanie kilku dni to zły pomysł. Odetchnął ciężko, podejmując decyzję, że uda się do Poppy następnego ranka i poprosi o pomoc. Serce jeszcze mogło mu się przydać.

W tym tygodniu rozdział wpada wyjątkowo wcześniej, bo mój chłopak się obronił i jutro będę cały dzień zajęta. Następny - jak zwykle - w sobotę za tydzień. Ściskam Was mocno!

2 komentarze:

  1. Chwila... Co tu się zadziało? Ale jak? Że co? Przepraszam, ale nie... PETER TY GNOJU! Ty parszywy szczurze! Aż mnie dreszcze przechodzą! Tak nie można! Nie wolno! Człowieku... nie, ty człowiekiem nie jesteś! Nasłać śmierciożerców na kogoś, a później od tak przychodzić do jego domu, oferować pomoc, współczuć, zgrywać dobrego przyjaciela? I co miało znaczyć: "Wujek Peter zajmie się tobą, gdyby coś się stało twojemu tacie". Nie dotykaj Rosie! O nie... za dużo emocji... nie będzie konstruktywnego, merytorycznego komentarza... wybacz!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wow, progres. Oberwał Peter. Jak moja przyjaciółka to czytała stwierdziła, że jestem świnią... ale to nie ja, to Peter.
      Ściskam mocno,
      Morri

      Usuń