Maj 1980
Remus Lupin nie
lubił szpitali. Niektórzy nie lubili pomidorów, inni upałów, a Remus szpitali.
Zdarza się.
Siedział
niespokojnie na niewygodnym krześle, ruszając przez przerwy nogą. Na przemian
zaplatał i rozplatał ręce, rozglądając się nerwowo po korytarzu.
– Rem, uspokój
się – syknęła Ami. Przewróciła stronę czytanej książki, nawet nie patrząc na
męża.
– Jestem
spokojny. Tylko nie wiem, dlaczego musimy tyle czekać… Poza tym, sama wiesz…
Nie lubię szpitali. Nienawidzę tego zapachu. Źle mi się kojarzy.
Amelia wywróciła
oczami i wróciła do lektury. Jasne, że wiedziała, jakie jest podejście Remusa
do szpitali i znała powód. Sama za nimi nie przepadała, ale zdawała sobie
sprawę z tego, że w przypadku jej męża to coś więcej. Po tym, co go spotkało,
takie zachowanie było naturalne.
– Wiesz,
będziesz musiał się przyzwyczaić – powiedziała, gdy nerwowe ruchy nogi Remusa
ponownie zaczęły ją denerwować. – Będziemy tu trochę bywać w ciągu najbliższych
miesięcy.
– Nawet mi nie
przypominaj – odpowiedział Lupin przez zaciśnięte zęby. – Zostawmy ten temat,
dobrze? Chcę załatwić to badanie i wyjść.
Ami chciała
powiedzieć coś jeszcze, ale zrezygnowała. Wolała niepotrzebnie nie drażnić
męża. I bez tego był nerwowy – sam szpital tak na niego działał, a fakt, że
musieli się pilnować przed śmierciożercami, nie pomagał.
Minęło jeszcze
pół godziny, zanim uzdrowiciel, około trzydziestoletni, wysoki mężczyzna,
poprosił ich do gabinetu. Bardzo długie pół godziny, w czasie których Ami nie
raz i nie dwa miała ochotę wyrzucić znerwicowanego męża ze szpitala. Jego
niespokojne ruchy doprowadzały ją do szału. Odetchnęła głęboko, gdy wreszcie
poproszono ją na badania. Jeszcze nigdy tak szybko nie wchodziła do
jakiegokolwiek pokoju.
Uzdrowiciel
spojrzał w kartę, którą Ami dostała na wizycie potwierdzającej ciążę, po czym
zaprosił ją przed aparat. Zrobił zdjęcie i dopiero wtedy rzucił zaklęcie
przenikające. Delikatnie przesuwał palcami po brzuchu Amelii. Nastawił także maszynę, dzięki której w salce
rozległo się bicie serduszka. Ami wymieniła szczęśliwe spojrzenie z mężem.
– Ciąża
przebiega książkowo – poinformował uśmiechnięty uzdrowiciel. – Potwierdzam
wyznaczoną datę porodu. Nie muszą się państwo niczego obawiać.
Lupin uśmiechnął
się szeroko i odetchnął z ulgą. To było coś wspaniałego. Co prawda słyszał już
bicie maleńkiego serduszka, ale ruszające się zdjęcie unaoczniło mu to, co już
wiedział. Zrobili to. Naprawdę zrobili dziecko! Słowa uzdrowiciela, że z
maleństwem wszystko jest w porządku, wprawiły go w prawdziwą euforię. Bał się,
że coś pójdzie nie tak. Co prawda badanie w czasie ciąży nie powie im, czy
dziecko nie odziedziczyło jego przypadłości,
ale wykluczało inne, bardziej ludzkie choroby.
Uzdrowiciel podszedł
do zlewu i zaczął myć ręce. Nie skupiał się na tym – Ami widziała, jak patrzy
na bliznę na twarzy Remusa i kilka innych, które pokrywały jego odsłonięte
dzisiaj przedramiona. Jego źrenice rozszerzyły się i Amelia już wiedziała, że
on wie.
– Przyniesiesz
mi kurtkę? – spytała męża, chcąc jak najszybciej wypłoszyć go z gabinetu.
– Jasne. Zaraz
wrócę.
Wyszedł,
zamykając za sobą drzwi. Nawet nie spojrzał na zesztywniałego nagle
uzdrowiciela.
– Dziękuję,
doktorze – powiedziała Ami, siląc się na neutralny ton. – Następna wizyta za
miesiąc, tak?
Miała nadzieję,
że jej pośpiech nie wywoła podejrzeń medyka. Nie chciała ściągać na swoją
rodzinę nadmiernej uwagi. Myliła się.
– Nie musi pani
tego robić. Nie może pani do niczego zmusić.
– Nie wiem, o
czym pan mówi.
Uzdrowiciel
podszedł do niej i złapał ją za rękę. Uniosła głowę, by spojrzeć mu w oczy.
Miała ochotę odsunąć się od mężczyzny, ale opanowała ten odruch. To by było
podejrzane. Czuła, jak oblewa ją zimny pot.
– Doskonale pani
wie. Proszę powiedzieć, jeżeli potrzebuje pani pomocy. Mogę zgłosić do ministerstwa,
że jest pani napastowana… Mogę dać pani odpowiedni eliksir.
Ami wyszarpnęła
rękę z jego uścisku i z trudem powstrzymała się przed uderzeniem uzdrowiciela.
Zmrużyła oczy, czując, jak ogarnia ją gniew. Gorąco uderzyło ją w policzki.
Oczywiście! Tak było najłatwiej. Przecież to oczywiste, że jeżeli jakaś
dziewczyna spotykała się z wilkołakiem (bądź, uchowaj Merlinie, wyszła za niego
za mąż) to robiła to pod przymusem. Jakby sam pomysł związku z kimś takim
budził zdziwienie. Nienawidziła tego. Ludzie oceniali, nie znając sytuacji, nie
znając człowieka, którego fałszywe skarżenie mogło skrzywdzić.
Czuła, jak
krótkie włoski na karku unoszą się, gdy uświadomiła sobie, co naprawdę
oznaczały słowa uzdrowiciela. Gdyby zgłosił sprawę do Departamentu Kontroli byliby
skończeni. Nie po to Remus tyle się nagimnastykował, by Rejestr nie dowiedział
się o ich małżeństwie, żeby teraz miał to zniszczyć jeden nadgorliwy medyk.
Rejestrowi będą wściekli, jeżeli się dowiedzą. Chłód i gorąco na przemian
ogarniały jej spięte ciało. Jedno słowo uzdrowiciela i mogła stracić wszystko –
męża i nienarodzone dziecko.
– Nie potrzebuję
eliksiru. I nie potrzebuję, by wtrącał się pan w nasze życie. Nikt mnie do
niczego nie zmusza. Jestem z nim, bo go kocham, chociaż domyślam się, że pan
tego nie zrozumie.
Wyszła… raczej
wypadła z gabinetu, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Kompletnie nie zwróciła
uwagi na fakt, że uzdrowiciel chciał jeszcze coś powiedzieć. Nie chciała go
słuchać. Nie chciała słuchać kolejnych oszczerstw i oskarżeń. Nie potrafiła.
Nie chciała. Przez głowę przeszła jej myśl, ile jeszcze razy będzie musiała
zmagać się z tego typu wypowiedziami. Ile jeszcze razy będzie musiała słuchać,
że z jej dzieckiem może być coś nie tak? Ile jeszcze razy będą jej sugerować,
że nie powinna rodzić? Ile jeszcze razy będą niedowierzać, że jest z Remusem z
miłości? Tylko dlatego, że był wilkołakiem i, według większości, nie powinien
być kochany. Odmawiali mu prawa do czegoś tak podstawowego jak rodzinne
szczęście. Nie. Nie godziła się na to!
Ruszyła do
wyjścia ze szpitala, oddychając głęboko i próbując się uspokoić. Z trudem
powstrzymywała się od przebiegnięcia tego odcinka. Chciała jak najszybciej
wrócić do domu, do miejsca, gdzie była bezpieczna. Minęła Remusa, kompletnie
nie zwracając na niego uwagi.
– Ami, poczekaj!
– zawołał za nią.
Dogonił ją
dopiero w holu. Złapał ją w momencie, gdy szykowała się do teleportacji.
Zniknęli ze szpitala w mgnieniu oka.
Wylądowali na
trawniku pod domem. Remus zgiął się w pół, z trudem utrzymując zawartość
żołądka na miejscu. Nie pamiętał, kiedy ostatnio aportacja wywołała u niego
taką reakcję… dwa lata temu? Raczej trzy – tuż po tym, jak zdał licencję
teleportacyjną. Nienawidził nagłych teleportacji. Zresztą, czy ktokolwiek je
lubił?
– Rem,
przepraszam – powiedziała przerażona Ami, nachylając się nad mężem. – Nie
wiedziałam…
– Czego? –
wydyszał ze złością Remus. – Że pójdę za tobą? Czy chciałaś mnie tam zostawić?
Co w ciebie wstąpiło, na Merlina?!
Amelia objęła
się ramionami i rozejrzała, zakłopotana. Bała się powiedzieć mężowi o rozmowie
z uzdrowicielem, chociaż wiedziała, że powinna. Kto wie, jakie kłopoty mogli
mieć przez to wszystko. Bała się. Panicznie się bała. Dotarło do niej, że nie
powinna wychodzić tak szybko z gabinetu. Kto wie, co pomyślał medyk i co zrobi
ze swoimi podejrzeniami. Jeżeli złoży zawiadomienie do DKMS-u… Jeżeli będzie
chciał im zaszkodzić, jeżeli przez nią i jej popędliwość coś się stanie jej
rodzinie, Amelia wiedziała, że tego nie przeżyje. A mogli w każdej chwili wejść
rejestrowi i zarzucić Remusowi niedopełnienie obowiązku aktualizacji danych. W
połączeniu z oskarżeniem o przetrzymywanie jej siłą, mogłoby to kosztować jej
męża życie. Nie, nie mogła tam myśleć. Nie mogła. Popełniła błąd zapisując się
na wizytę pod obecnym nazwiskiem. Powinna była podać panieńskie. Powinna pójść
na kontrolę sama. Ale tak bardzo chciała choć ułudy normalności w tych chorych
czasach i tej chorej sytuacji. Miała nadzieję, że nie będzie musiała płacić za
to tak wysokiej ceny.
– Ami, co jest?
Przecież widzę, że coś jest nie tak – powiedział Lupin, prostując się. Wziął
żonę za ręce. – Co powiedział uzdrowiciel, gdy wyszedłem? I nie próbuj mnie
zbywać, jak wychodziłem, wszystko było w porządku. Coś musiało się potem stać.
– Wiedział. Kim
jesteś – dodała, gdy zobaczyła, że mąż nie rozumie, o co jej chodzi. – Zaczął
coś mówić, że niby jestem do czegoś zmuszona, że może zawiadomić ministerstwo,
jeżeli tego potrzebuję, że może dać mi eliksir… Rem, spokojnie!
Widziała, jak Remus
coraz bardziej blednie. Objął ją mocno, jakby mogło to ją uchronić przed uwagą
ministerstwo. Czuła, jak zesztywniały mu wszystkie mięśnie. Dłonie miał
lodowate od nerwów. Tak jak jego bliskość zazwyczaj ją uspokajała, tak teraz działała
odwrotnie. Ami miała wrażenie, że przejmuje zdenerwowanie męża.
– Nie pójdę
więcej do Munga – zapewniła go.
– Nie. Pójdziesz
– powiedział ostro Remus, choć Ami widziała, ile go to kosztuje. – Mają tam
najlepszą opiekę. Nie pozwolę ci z niej zrezygnować tylko dlatego, że…
Nieważne.
– Nie powierzę
naszego dziecka człowiekowi, który uważa je za potwora! Chodźmy do domu, potem
o tym pomyślimy.
Miała nadzieję,
że jak opadną emocje, dojdą do jakiegoś porozumienia. Bez względu na to, co
mówił Remus, nie zamierzała postawić stopy w Szpitalu Świętego Munga
przynajmniej do końca ciąży. Czuła, jak ponownie ogarniała ją złość. Tym razem
nie na uzdrowiciela, ale na własnego męża. Jak mógł nie widzieć problemu?! Jak
mógł uważać, że wszystko będzie dobrze?! Jak mógł… Jak ONA mogła tak bardzo się
denerwować, wiedząc, że nerwy mogły szkodzić jej dziecku?! Szła za Remusem na
chwiejnych nogach, czując, jak zaczyna boleć ją głowa. Marzyła o tym, by
schować się po kołdrą i zasnąć. Chciała, żeby ten okropny dzień się skończył.
Weszli na
werandę i Lupin sięgnął po klucze. Włożył jeden z nich do zamka i… nie mógł go
przekręcić. Zmarszczył brwi z niepokojem.
– Nie zamknąłeś
drzwi? – spytała Ami, czując, jak serce zamiera jej w piersi. Czy to już? Czy
uzdrowiciel mógł tak szybko ich zgłosić? Czy rejestrowi mogli tak szybko
dotrzeć do ich domu?
– Zamknąłem. Na
pewno zamknąłem.
Sięgnął po
różdżkę i wszedł ostrożnie do domu. Amelia wsunęła się za nim, gotowa w każdej
chwili do ataku. Po chwili zauważyła, że Remus się rozluźnia.
– Tato?! –
krzyknął.
– Tu jestem! –
odpowiedział mu nieznany Ami głos z obcym, domyślała się, ze francuskim,
akcentem. – Gdzieś się podziewał? Już myślałem, że…
Starszy
mężczyzna urwał, gdy zobaczył stojącą za Remusem Amelię. Podniósł dłoń i
poprawił siwiejące włosy. Ami bez trudu mogła rozpoznać rodzinne podobieństwo –
wszędzie by rozpoznała ten kształt nosa i oczu.
– Tato,
chciałbym przedstawić ci moją żonę, Amelię – powiedział Remus z cieniem dumy w
głosie.
– Cieszę się, że
mogę wreszcie poznać panią Lupin – oświadczył starszy mężczyzna, obejmując Ami
i składając na jej policzkach iście francuskie trzy pocałunki. – Witaj w
rodzinie, dziecko.
Amelia oddała
uścisk teścia. Nie spodziewała się tak przyjaznego powitania. Chociaż musiała
się przyznać sama przed sobą, że momentami miała problemy ze zrozumieniem tego,
co Rey do niej mówi (jego francuski akcent był bardziej wyraźny niż akcent
Remusa). Miała nadzieję, że wkrótce nauczy się lepiej go rozumieć.
– Ach, nie
przedstawiłem się. Jestem Reynard Lupin. Mów mi „tato”, w końcu jesteśmy
rodziną. A teraz bądźcie tak mili i powiedzcie, co się działo w zeszłym
miesiącu. Ty – tu wskazał na syna – napisałeś tylko, że miałeś wypadek. Teraz
czekam na wyjaśnienia. I nie dam się zbyć.
Przeszli do
pokoju i usiedli przy kuchennym stole. Remus odetchnął głęboko, zanim
zdecydował się cokolwiek powiedzieć. Zastanawiał się nad odpowiedzią. Jego
ojciec od razu to dostrzegł.
– Żadnych
wykrętów, Rémy – powiedział Rey. – Chcę wiedzieć wszystko.
– Dostałem
zaklęciem tnącym… które spowodowało też zatrucie srebrem. Bardzo silne zatrucie
– przyznał Remus. – Poppy, nasza znajoma pielęgniarka, z trudem mnie
odratowała.
– Zaklęcie
wprowadzające srebro do krwioobiegu? Genialne!
Młodszy Lupin
uśmiechnął się z rozbawieniem. Oficer DKMS-u zawsze pozostanie oficerem DKMS-u,
nawet jeżeli przejdzie na wcześniejszą emeryturę i zostanie ojcem wilkołaka.
Ewentualnie w odwrotnej kolejności.
– Wolałbym, żeby
Rejestr go nie poznał – przyznał. – I bez tego są nazbyt skorzy do użycia siły.
Strach pomyśleć, co by się działo, gdyby dostali tak potężną broń do ręki.
– Nie mogą łamać
prawa, prawda? – zapytała Ami. – Mimo wszystko są funkcjonariuszami.
– Nie żartuj.
Jak poszedłem do Rejestru po zakończeniu szkoły, prawie złamali mi rękę. Ot
tak, bo podobno krzywo się spojrzałem. Powstrzymał ich Davies.
– Mój stary
przyjaciel – wyjaśnił Amelii Rey. – Pisał mi potem o tym. Mniejsza o to.
Domyślam się, że twój nowy głos to właśnie zasługa srebra.
Remus uśmiechnął
się i kiwnął twierdząco. Rozumiał, dlaczego ojciec zmienił temat. Pracownicy
Rejestru Wilkołaków nie stanowili chluby Departamentu Kontroli.
– Już i tak jest
lepiej. Przez pierwszy tydzień w ogóle nie mogłem mówić.
– Wspaniałe
czasy – westchnęła Ami, ocierając wyimaginowaną łzę. Puściła Remusowi oko.
– Powiedzmy.
Wiesz, miałem mnóstwo szczęścia, że akurat był nów. Gdyby było bliżej pełni,
Poppy mogłaby nie mieć dość czasu na wyciągnięcie ze mnie tego srebra. A i bez
tego przemiana w zeszłym tygodniu była… no cóż…
Urwał,
zastanawiając się, co powinien powiedzieć ojcu. Na szczęście nie musiał. Po
wyrazie twarzy Reya, zorientował się, że ten doskonale zdaje sobie sprawę z
tego, co mogło się dziać. Widział na niej nie tylko zrozumienie, ale też
strach. Reynard dopiero teraz uświadomił sobie, jak niewiele brakowało, by
musiał przyjeżdżać na pogrzeb syna.
– Domyślam się –
podjął ojciec i rozejrzał się po pomieszczeniu. – A tak poza wypadkami, to jak
sobie radzicie?
Ami uśmiechnęła się
lekko i spojrzała na męża. Ten skinieniem głowy zachęcił ją do przekazania
dobrej wiadomości. Dziewczyna sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej zdjęcie,
które dostała od uzdrowiciela. Położyła je na stole i przesunęła w stronę
teścia, któremu coraz szerzej otwierały się oczy. W milczeniu przesuwał
spojrzenie między synem i synową, czekając, aż któreś z nich powie to na głos.
– Za kilka
miesięcy zostaniesz dziadkiem – poinformował ojca Remus, uśmiechając się
szeroko.
Rey poderwał się
z krzesła i najpierw uściskał mocno syna, krzywiącego się lekko przez wciąż
obolałe żebra, po czym o wiele delikatniej objął synową.
– Nie mogliście
mi zrobić wspanialszej niespodzianki – poinformował młodych, ocierając łzę
wzruszenia.
Zjedli kolację, a
następnie Ami poszła do łazienki się wykąpać. Remus w tym czasie podszedł do
szafki i wyjął jeden z ostatnich eliksirów, jakie dostał tydzień wcześniej od
Poppy. Musiał przyznać, że zadziałały świetnie – po trzech dniach stosowania
jego serce przestało gubić rytm. Nazwa na fiolce nie umknęła uwadze Reya.
– Po co ci
eliksir kardio?
Remus rozejrzał
się, żeby upewnić się, czy Ami na pewno nie ma w pobliżu.
– Po ostatniej
nocy pełni… – zawahał się. Nadal ciężko mu było o tym mówić. Wciąż nie mógł w
to uwierzyć. Przeszedł na francuski. – Mój organizm nie wytrzymał skażenia
srebrem. Zaraz po przemianie serce mi się zatrzymało. Jim i Poppy dali radę
ruszyć je z powrotem, ale gubiło rytm. Piję to już od tygodnia. Zostały mi
jeszcze cztery dawki.
– Amelia wie? –
zapytał nienaturalnie blady Rey.
Nie chciał nawet
myśleć o tym, jak blisko było do tego, by stracił syna. I nic nie wiedział.
Nikt mu nie napisał, że coś było nie tak. Pomyślał, że jeszcze kilka takich
informacji i sam będzie potrzebował czegoś na wzmocnienie serca. To było ponad
jego nerwy. Gdyby to od niego zależało tu i teraz spakowałby rzeczy i wywiózłby
Remusa i Ami do Francji. Tam byliby bezpieczniejsi. Nie mówiąc o tym, że miałby
ich na oku.
– Nie. I niech
tak zostanie. Proszę, tato. Nie chcę jej tym niepotrzebnie denerwować. Ze mną
już jest dobrze.
Reynard
uśmiechnął się z trudem. Doskonale rozumiał podejście syna. Prawdopodobnie,
gdyby to dotyczyło Angie, zrobiłby to samo. Nie zmieniało to faktu, że był zły.
Jego syn zachował się skrajnie nieodpowiedzialnie, prawie stracił życie i… po
raz pierwszy w życiu miał ochotę przełożyć go przez kolano. Nigdy nie podniósł
ręki na żadnego z synów i chyba zaczynał tego żałować. Zastanawiał się, jak
Remus mógł okazać się tak… głupi? Nieodpowiedzialny? Nie wiedział, jak to
nazwać. Nie po to przez tyle lat go wychowywał, uczył, żeby uważał na siebie,
żeby teraz dał się tak po prostu zabić. O ile jeszcze rozumiał to, że chłopak
chce chronić Amelię, o tyle tego, że nie napisał do niego… Nie, nie mógł.
– Myślę, że to
nie żoną powinieneś się teraz martwić, tylko mną. Jak mogłeś o niczym mi nie
napisać? Na Merlina, Rémy, powinienem być pierwszą osobą, którą
poinformowałeś o tym, że cię otruli. PIERWSZĄ, do cholery! Dwadzieścia lat
poświęciłem na badanie tego typu kwestii.
Remus chciał mu
odpowiedzieć, ale Ami właśnie wyszła z łazienki. Mokre włosy miała zawinięte w
ręcznik.
– Pościelę nam
na górze i możemy się kłaść – powiedziała do męża.
Reynard uniósł
brwi ze zdziwieniem i spojrzał na synową.
– Jakie „na
górze”? Jakie „pościelę”? Przecież nie będę was wyrzucał z waszego łóżka, w
imię Morgany!
– Ale… Ale wie
pan… znaczy… wie tata… – plątała się Ami. – Znaczy…
– Wy śpicie u
siebie, ja śpię na górze – powiedział Rey najłagodniej, jak potrafił. – I
pościelę sobie sam, nie musisz się, dziecko, męczyć. Nie powinnaś. Ewentualnie
wykorzystam tego tu. – Wskazał kciukiem na syna. – Zresztą moja walizka jest
już na poddaszu.
Ami odetchnęła i
przestała protestować. Lupinowie, westchnęła w myślach. Każdy jeden
tak samo uparty. Wzięła zdjęcie dziecka ze stołu i schowała się w sypialni.
Zanim dołączył do niej mąż, zdążyła rozczesać i podsuszyć włosy. Sięgnęła po
album i zaczęła przeglądać kolejne zdjęcia, jak to ostatnio miała w zwyczaju.
Dotarła do fotografii z ostatnich lat nauki w Hogwarcie.
– Na co
patrzysz? – zapytał Remus, wchodząc do sypialni.
– To siódmy rok?
I ty z Mary?
Podała mężowi
zdjęcie sprzed nieco ponad trzech lat. Lupin uśmiechnął się delikatnie.
Pamiętał tamten dzień. Razem z resztą Gryfonów świętowali rozpoczęcie nowego,
dla nich ostatniego, roku nauki. To był ten krótki moment, gdy James i Lily już
się nie kłócili, ale jeszcze nie byli ze sobą. A Remus? On już od jakiegoś
czasu zagadywał do Mary Macdonald, która tamtego wieczoru dała się wreszcie
wyciągnąć na nocny spacer po Hogwarcie. Aż mu się gorąco zrobiło na myśl o tym,
co wydarzyło się wtedy na Wieży Astronomicznej. To zdecydowanie nie była
historia z tych, które wypadałoby opowiadać żonie.
– Tak – potwierdził.
– Można by powiedzieć, że spotykaliśmy się wtedy przez jakiś czas.
Tak, to był
krótki, bardzo intensywny związek.
Odłożył zdjęcie
i położył się do łóżka. Przyciągnął do siebie Ami. Nie potrzebował myśleć o
dawnych romansach, jeżeli ona była tuż obok.
~ * ~
Marzec 1981
Wiosna tego roku
przyszła wyjątkowo szybko i niemal od razu rozkwitła. W połowie marca Anglia
pokryła się już zieloną trawą, pyszniącą się w promieniach słońca.
W ostatni
weekend miesiąca dom Potterów w Dolinie Godryka zaroił się od gości. Lily
kręciła się między kuchnią a ogrodem, gdzie jej mąż siedział na kocu z
przyjaciółmi. Czterej młodzi mężczyźni pilnowali dwójki niemowląt, która leżała
między nimi. Harry powoli uczył się raczkować, a gdy się męczył, siadał obok
Rose i łapał ją za jedną z wierzgających nóżek. Rosie uśmiechała się,
spoglądając na ojca i wujków, i oblizywała po kolei paluszki.
– Jak dzieciaki
zaczną chodzić, będziecie mieli przegwizdane – powiedział Syriusz, śmiejąc się.
Remus uśmiechnął
się lekko i pogłaskał córkę po głowie. Rose rosła, jakby poił ją eliksirem
wzrostu, a nie mlekiem dla niemowląt. Coraz bardziej przypominała swoją matkę…
a może to on chciał, by ją przypominała.
Było mu ciężko.
Trudno było obserwować budzącą się do życia przyrodę ze świadomością, że Ami
już tego nie zobaczy. Ptaki zaczynały wić gniazda na rosnących na jego podwórku
drzewach, a jego ukochana leżała w zimnym grobie. W dodatku zbliżały się jej
urodziny… Nie wiedział, jak przeżyje ten dzień.
– Ej, Luniek,
pobudka! – rzucił James, stukając go w ramię. – Powiesz wreszcie, czemu twój
ojciec tak nagle wyjechał?
– Odpuść, Jim.
Było, minęło, nie chcę o tym rozmawiać.
Wstał i wszedł
do domu. Wziął od Lily półmisek z pieczonym kurczakiem.
– Nie słuchaj
Jamesa – poradziła mu przyjaciółka.
– Nie broń go,
Lily. Nie tylko ja go znam, ale on mnie też. I powinien wiedzieć, kiedy
postawić granicę. I że pytanie mnie siedemdziesiąt razy o to samo przynosi
skutek odwrotny do zamierzonego.
– Przypilnuję
go.
Przepuścił ją
przodem i przeszli razem do ogrodu. Postawił półmisek na stoliku. Syriusz,
James i Peter podnieśli się z koca i usiedli na krzesłach. Zaczęli nakładać
sobie jedzenie na talerze.
Potter co jakiś
czas zerkał na Remusa. Kilkukrotnie sprawiał wrażenie, że chce coś powiedzieć,
ale powstrzymywały go delikatne kopnięcia żony. Przez to wszystko atmosfera
przy stole była dosyć napięta.
Kończyli już
posiłek, gdy przez otwarte okna dobiegł ich dźwięk dzwonka do drzwi. Lily
poderwała się i pobiegła sprawdzić, kto przyszedł, zostawiając wyjmujących
różdżki i gotowych do obrony Huncwotów. James rozejrzał się, by upewnić się,
czy nikt nie spróbuje ich zaatakować od strony lasu.
Ich obawy
okazały się bezpodstawne, bo po kilku minutach Lily wróciła do ogrodu,
prowadząc w pełni umundurowanego Sturgisa. James i Syriusz niemal zjeżyli się
na jego widok.
– Czego chcesz?!
– rzucił gospodarz, podchodząc bliżej.
– Stopuj,
Potter. Jestem służbowo. Muszę porozmawiać z Remusem.
– To możesz
mówić przy nas – powiedział buńczucznie Syriusz.
– Nie – uciął
Lupin, przeczuwając nadciągającą awanturę. Jego przyjaciele już zaczynali
stroszyć piórka. – Przypilnujcie Rose. Lily, możemy skorzystać z salonu?
– Jasne.
Remus minął
poddenerwowanych przyjaciół, po czym poprowadził brata do domu. Bał się na
niego spojrzeć. Wizyta aurora rzadko kiedy oznaczała coś dobrego. Chociaż z
dwojga złego wolał wizytę aurora niż oficera DKMS-u albo, co gorsza,
rejestrowego.
– Co się stało?
– zapytał w końcu.
Sturg uciekł
spojrzeniem, jakby miał poważne opory przed powiedzeniem czegoś na głos. To nie
był dobry znak. Po plecach Lupina przebiegł nieprzyjemny dreszcz.
– Nie jesteś tu
służbowo – zauważył Remus. – Aurorzy nie chodzą służbowo w pojedynkę.
– Służbowo, ale
nie w mojej sprawie – sprostował Sturg. – Moody mnie tu przysłał… Chcą wznowić
śledztwo w sprawie Amelii.
Remus poczuł
się, jakby jego serce zgubiło jedno uderzenie. Nogi się pod nim ugięły i pewnie
by upadł, gdyby Sturgis nie złapał go i nie posadził na kanapie. Ukrył twarz w dłoniach,
usiłując uspokoić oddech. To jedno zdanie obudziło w nim największe koszmary
ostatnich miesięcy.
– Dlaczego? –
szepnął w końcu drżącym głosem. – Przecież Moody sam zaklasyfikował to jako
atak śmierciożerców. Wtedy… w grudniu… Ministerstwo to przyklepało. Co się
zmieniło?
– Nowe
okoliczności – przyznał Sturg z zakłopotaniem. – Margaret Roberts powiedziała,
że podejrzewa, że możesz być w to zamieszany… a potem jeden z drugim zgadali
się z Rejestrem i… Wiesz, co było dalej.
Wiedział.
Oczywiście, że wiedział. Stało się to, czego tak bardzo się obawiał – bieg
śledztwa zmienił się przez to, kim jest. Poczuł, jak zaczynają mu drżeć ręce.
Po raz pierwszy od prawie roku poczuł kłujący ból w sercu. Miał nadzieję, że to
tylko złudzenie, ale niczego nie mógł już być pewnym. W gardle czuł narastający
szloch, ale próbował zrobić wszystko, by go stłumić. Myśli tłukły mu się w
głowie jak szalone. Oskarżenie, Rose, Ami, Sturg, 8 grudnia, śmierciożercy,
Voldemort… nie nadążał. Nie wyobrażał sobie… Nie potrafił…
– Powiedz mi –
zaczął Sturgis nienaturalnie delikatnym głosem, przedzierając się do
świadomości brata. – Czy masz alibi na tamten wieczór?
Remus poderwał
gwałtownie głowę, a jego oczy rozbłysły groźnie. W ludzkich źrenicach pojawił
się cień wilka.
– Chyba żartujesz!
Myślą… Oczywiście, że myślą… Mogłem się spodziewać, że Margaret spróbuje rzucić
na mnie podejrzenia. Chyba się nie spodziewała, na jak podatny grunt trafią.
– Dlatego muszę
wiedzieć, czy masz alibi. Wiesz, że muszę to wiedzieć.
– Nie wiem. Nie
pamiętam. Wszystko mi się miesza z tamtej nocy.
Sturgis
westchnął ciężko i usiadł naprzeciwko brata. Potarł skronie, zastanawiając się,
co ma dalej zrobić. Było źle, chociaż po prawdzie dziwił się, że dopiero teraz
ktoś doszukał się, za kogo wyszła Amelia.
– Dobra,
inaczej. Moody ma prowadzić śledztwo dalej i wziąć pod uwagę zeznania, ale bez
twardych dowodów nic nie zrobi. Podobno dostanie do pomocy kogoś z DKMS-u.
Domyślam się, że weźmie to ktoś postawiony, sprawa jest gruba. Jeżeli będziemy
mieć szczęście, weźmie to Rick Davies albo inny z kumpli ojca.
– I co z tego? –
wymamrotał Remus ze zrezygnowaniem. – Wilkołak zawsze będzie na straconej
pozycji. A łatwiej przyskrzynić mnie niż anonimowego śmierciożercę, wiesz o
tym. Wszystko dlatego, że Margaret chce odebrać mi Rose. Dopnie swego.
Sturgis nie
odpowiedział. Nie wiedział, co miał mówić. Wiedział jedynie, że jego brat miał
rację. Nikt nie będzie szukał śmierciożercy, który mógł być wysoko postawionym
urzędnikiem, gdy pod ręką mieli wilkołaka.
Lupin odchylił
się na kanapie i oparł głowę o zimną ścianę. Miał dość. Odetchnął kilka razy,
starając się jak najbardziej spowolnić oddech. Obolałe serce powoli wracało do
stałego rytmu. Mięśnie rozluźniały się. Wraz ze spadkiem poziomu adrenaliny,
poczuł ogarniający go chłód. Rozbiegane myśli powoli zwalniały, klarowała się w
nich pewna rzeczywistość. 8 grudnia. Śmierć Ami. Alibi, którego nie pamiętał.
Ostatnie miesiące, będące koszmarem. Rose. Ojciec. Oskarżenie… wiedział, jaki
będzie wyrok. Nie musiał znać dowodów. Wystarczyło, że był tym, kim… czym był. Wiedział,
jak to się skończy.
– Zabiją mnie –
powiedział Remus. Jego głos był beznamiętny, wyprany z jakichkolwiek emocji. –
Zabiją mnie, Sturg. Oskarżą o zamordowanie Ami i zabiją. Nie ma innej kary dla
wilkołaka.
Wstał z kanapy i
obszedł salon. Czuł, jak drżą mu ręce. Potarł się dłońmi ramiona, by ukoić
dreszcze. Mimo to nadal czuł, jak stoją mu wszystkie włosy. Miarowe uderzenia
serca grzmiały mu w uszach niczym uderzenia bębna. Zrobił kilka rundek po pokoju,
zanim podjął bolesną decyzję.
– Dopilnuj, żeby
Rose nie trafiła w jej ręce. Pal licho mnie, ale Rosie nie może trafić do
Margaret. Albo tu, albo… albo do naszego ojca.
Z trudem
przechodziły mu przez gardło te słowa, ale wiedział, że nikt nie zaopiekuje się
jego córką tak dobrze, jak Rey. Reynard nie popełni drugi raz tego samego
błędu.
– Tylko bez
takich czarnych myśli, Remus – zaprotestował Sturgis. – Moody nie pozwoli, by
przypisano ci coś, czego nie zrobiłeś. Ja też nie.
– Dlaczego?
Widział, że brat
nie był zachwycony na dźwięk zrezygnowania w jego głosie. Stłumił warknięcie.
Nawet nie mógł się tak po prostu poddać. Może to i lepiej, że Ministerstwo
niedługo go zlikwiduje… Skrzywił się.
Nienawidził tego słowa. Prześladowało go, odkąd pamiętał.
Sturgis
uśmiechnął się z wyższością i założył ręce.
– Czy to nie
oczywiste? Jesteś moim bratem. Tylko JA mam prawo cię wykończyć.
Rey pojawia się i znika, zaginając czasoprzestrzeń, a ja po raz pierwszy się przyłapałam na tym, że się zgubiłam w twoim opowiadaniu. Przez chwilę mój mózg zareagował takim wielkim HALO, przecież Rey miał się wynieść! A dosłownie później zrozumiałam, że to inna linia czasowa! No cóż tak bywa, gdy człowiek jest zmęczony.
OdpowiedzUsuńCała scena w szpitalu, reakcja tego uzdrowiciela, nosz po prostu! Eliksir poronny chce podawać, bo tatuś trochę pokiereszowany na twarzy jest? No jak to tak?! Nie wolno! Mam chore przeczucie, że ten doktorek będzie jakimś świadkiem w sprawie oskarżeń Remusa...
A skoro o tym...
Nie spodziewałam się tego wątku tak szybko. Chociaż zbyt długo było spokojnie z teściową. Wiedziałam, że da się Remusowi we znaki, że będzie chciała mu odebrać Rosie, że oskarża go o śmierć córki, ale... żeby aż tak dosłownie zrzucać na niego winę? No i czemu u licha nie możesz sobie przypomnieć swojego alibi, Lupin? Dlaczego? Boje się, że ani to, że Moody będzie prowadził tę sprawę, ani swego rodzaju pojednanie braci, nie pomoże Remusowi w tej sprawie... Naprawdę boję się tego, co dla niego przygotowałaś!
Ściskam mooooocno!
Jak teraz Rey się miesza, to poczekaj na drugą część, gdzie większość akcji będzie się działa we Francji, a retrospekcje (chyba mogę to już oficjalnie powiedzieć) będą na przełomie lat 50 i 60. Będzie dwóch Rey'ów z dwiema bardzo różnymi mentalnościami.
UsuńMoody... Moody będzie się starał. Naprawdę. I prawie mu się uda ;)
Również ściskam mocno,
Morri