1 sierpnia 2020

Rozdział 17


Marzec 1981
– CO ZA SUCZ! – krzyknął Syriusz tak głośno, że leżąca nieopodal Rosie zaczęła płakać ze strachu.
Remus zgromił przyjaciela spojrzeniem, po czym wziął córkę na ręce. Zaczął ją kołysać, mając nadzieję, że dzięki temu mała się uspokoi. Zastanawiał się, jak długo będzie mu to jeszcze dane i co będzie z Rose, gdy Ministerstwo się z nim rozprawi.
– Krzykami niczego nie załatwimy – uświadomiła Blackowi Lily. – Przecież… James jest naocznym świadkiem, jeżeli będzie trzeba, wszystko powie jeszcze raz. Syriusz, ty tak samo. Byłeś tam pierwszy, jeszcze przed aurorami.
Black spuścił wzrok. Był, owszem, był. Tamten widok wciąż śnił mu się po nocach. Ami niemal rozerwana na strzępy… James umierający w śniegu.
– Czekajcie – powiedział wyraźnie zamyślony Peter. – Remus, czy ty wtedy nie byłeś u Dumbledore’a? Pamiętam, że mówiłeś wcześniej, że zaprosił cię po coś.
– Nie wiem. Pete, naprawdę nie pamiętam, co się wtedy działo. Tamten dzień… to był jakiś koszmar. Koszmar, który musiałem wyprzeć ze swojej świadomości. Jeżeli chcecie, piszcie do Dumbledore’a, ale ja wysiadam.
– Nie wygłupiaj się! – krzyknął James. – Dasz się ot tak wrobić?
Lupin spojrzał na niego. Co miał mu powiedzieć? Że nie miał siły już walczyć? Że ledwo stanął na nogi, a życie rzuciło mu pod nogi kolejną, być może zabójczą, kłodę?
– Myślisz, że będą szukać śmierciożercy, gdy mają pod ręką idealnego podejrzanego? – zapytał.
– Nie jesteś mordercą – odpowiedział James.
– Ale mogę być. Co miesiąc. Merlinie, naprawdę mało brakowało, bym rzeczywiście się nim stał!
Rose poruszyła się niespokojnie, wyczuwając złość ojca. Remus przytulił ją mocniej i delikatnie pogłaskał po czuprynce. Wiedział, że nie powinien trzymać dziecka, gdy był w takim stanie. Wiedział też, że chyba by zwariował, gdyby nie miał teraz córki przy sobie. Rosie była jego kotwicą, jedynym powodem, dla którego jeszcze nie wybuchł.
James i Syriusz spojrzeli po sobie, trudem kryjąc poczucie winy. Wiedzieli, o czym mówił ich przyjaciel. Głupi błąd z szóstego roku, który mógł kosztować życie przynajmniej dwie osoby.
– Czym innym jest przemiana, a czym innym oskarżenie o świadome zamordowanie żony – zauważył Potter. – Kim trzeba być, żeby zrobić coś takiego?
– Potworem – odpowiedział mu Remus. – Za takiego mnie uważają. To prawdziwy cud, że przyszedł Sturgis z ostrzeżeniem, a nie ktoś z cywilnego, żeby odebrać mi Rose. Spodziewałem się po Margaret wiele, ale nie tego… A teraz, skoro dowiedziała się, kim jestem, na pewno nie odpuści.
– Nie pozwolimy jej zabrać Rose! – zapewnił go gorąco Peter. Spłoszył się własnym zapałem i rozejrzał z zakłopotaniem. – Nie pozwolimy, prawda?
Remus już tego nie słuchał. Czuł ogarniające go mdłości. Bał się. Potwornie się bał. Myślał, że to już za nim. Że skoro raz zamknięto śledztwo, więcej nie wrócą do tej sprawy. Bo i po co? Syriusz i James złożyli zeznania, Szalonooki potwierdził ich wersję… wyglądało na to, że wszystko będzie dobrze. A jednak nie.
– Luniek, jeszcze jutro pojadę do Ministerstwa i złożę ponowne zeznanie – powiedział poważnie James. – Muszą skończyć z tą paranoją. Na własne oczy widziałem tam Voldemorta.
Lupin nie odpowiedział. Nie wiedział jak. Nie wierzył, że zeznanie Pottera coś da. W końcu już raz je składał. Tak samo Syriusz. Sam też je składał, chociaż wiedział, jak mało było warte. I nic. Wystarczyło głupie oskarżenie wściekłej teściowej i wszystko wróciło.
– Wiecie co… doceniam wasze chęci, ale ja wrócę już do domu. Muszę trochę pobyć sam.
Wziął torbę z rzeczami i opuścił Dolinę Godryka, mimo że Lily próbowała go zatrzymać. Wpadł do domu i przywołał swój szkolny kufer. Odłożył śpiącą Rosie do łóżeczka i zaczął się pakować.
– Lunatyk?! – usłyszał krzyk Syriusza i pukanie do drzwi. – Luniek, wiem, że tam jesteś! Stary, nie rób sobie jaj! Wpuść mnie. Obaj wiemy, że samotność to nie jest to, czego teraz potrzebujesz.
– Hasło? – zapytał Remus. Nie miał najmniejszej ochoty na rozmowę z przyjacielem, ale wiedział, że Syriusz nie odpuści. Kto inny może tak, ale na pewno nie on.
– Muszę napoić yorka. I zrobię Rogatemu krzywdę za wymyślanie tych głupich haseł.
Lupin wywrócił oczami i otworzył drzwi. Wpuścił przyjaciela bez słowa, po czym wrócił do salonu. Syriusz podążył za nim.
– Co ty wyprawiasz? Po co ci ten kufer? Chyba nie… Chcesz wyjechać? Zdurniałeś?! Jeżeli uciekniesz, nigdy się nie wybronisz.
– I tak się nie wybronię! – krzyknął Remus łamiącym się głosem. – Dobrze o tym wiesz. A we Francji będę miał spokój. Mam obywatelstwo, nie będą mogli mnie wydać.
– Ale nie będziesz mógł wrócić do Anglii – zauważył Syriusz. – Aresztują cię, gdy tylko przekroczysz granicę.
Remus przerwał pakowanie. Wbił spojrzenie w widok za oknem. Wiedział, że Black miał rację. Ucieczka zamknie mu drogę powrotu. Nie będzie mógł więcej postawić stopy na brytyjskiej ziemi. Nie będzie nawet mógł pójść na grób własnej żony. Chociaż z drugiej strony…
– Czy mam po co tu wracać? – zapytał.
– A my?
Popatrzył na przyjaciela ze smutkiem. Widział, że Black go nie zrozumiał.
– Wy? Zaraz wszyscy pozakładacie rodziny. Tylko czekać aż James i Lily ogłoszą, że Harry będzie miał rodzeństwo. Ty i Peter też się pewnie niedługo ustatkujecie, będziecie mieć swoje życie. A ja? Co mnie tu czeka? Praca w księgarni i samotne ojcostwo.
– A we Francji?
Nie dostał odpowiedzi na to pytanie. Remus usiadł przy kuchennym stole i oparł głowę o dłonie. Wyglądał na zmęczonego tym wszystkim.
– Chcę, żeby to się skończyło. W jakikolwiek sposób.
Syriusz usiadł naprzeciwko. Nie wiedział, co ma powiedzieć. Chciał zapewnić przyjaciela, że to jeszcze nie koniec, że jeszcze ma szansę na szczęście. Był pewien, że jeszcze gdzieś kiedyś Remus spotka kobietę, która będzie chciała stworzyć z nim rodzinę. Nie powiedział tego na głos, było ma to za wcześnie. Lunatyk jeszcze nie przeżył żałoby, na pewno nie w głowie mu były romanse.
– Naprawdę tak to odbierasz? Że w życiu rodzinnym zapominamy o przyjaźni? Czy gdyby tak było, przyjeżdżalibyśmy tutaj co miesiąc? Zarywam kursy aurorskie, James studia…
– Nie musicie tego robić, skoro to taki problem – zauważył chłodno Remus.
– Jesteśmy PRZYJACIÓŁMI, Luniek. Chcemy to robić. Merlinie, od lat pomagamy sobie nawzajem. A ty wciąż masz z tym problem.
Remus nie odpowiedział. Otworzył okno na oścież i wychylił się przez framugę. Odetchnął kilka razy.
– Nie mam z tym problemu. Ale czym innym jest sprawdzanie wypracowań, a czym innym zarywanie nocy i narażanie się na niebezpieczeństwo.
Syriusz wywrócił oczami. Znał to już. Słyszał to dziesiątki razy przez ostatnie lata. Lupin w fazie „dół emocjonalny” zawsze rozpoczynał tę samą śpiewkę. Black oparł się o okno tuż obok przyjaciela i spojrzał na zachód słońca. Zastanawiał się, w którym momencie wszystko zaczęło się psuć. W którym momencie wszystko zaczęło się rozpadać.
– Zostań – poprosił. – Pozwólmy Moody’emu działać. Jeżeli rzeczywiście Ministerstwo spróbuje wszystko ukręcić, sam pomogę ci wyjechać z kraju.
– Już mnie osądzili. Wystarczyło jedno słowo. Wilkołak.
– Nie osądzili i nie będą mogli, jeżeli dostaniesz alibi. I tu też wystarczy jedno słowo. Dumbledore. NIKT nie podważy jego słów. Peter już do niego poleciał. Załatwimy to, spokojnie.
Remus odwrócił się. Pobladł, a jego oczy lśniły, jakby z trudem tłumił cisnące się łzy. Zaciśnięte na framudze dłonie niebezpiecznie drżały.
– Sam powinienem się tym zająć – przyznał. – Sam powinienem pójść do Dumbledore’a.
– Wręcz przeciwnie. Jeżeli byś poszedł, doszłoby podejrzenie o próbę mataczenia. Nie, nie, ty się tego nie tykaj. Siedź grzecznie w domu, chodź do pracy i nie wychylaj się. Remus, proszę, chodź raz nic nie rób i zdaj się na innych.
– Zostanę. Ale jeżeli cokolwiek się posypie, przypomnę ci o wcześniejszej obietnicy. Wyjadę, nawet jeżeli nie będę mógł wrócić. Muszę chronić córkę.
Syriusz skinął głową. Odetchnął z ulgą. Naprawdę obawiał się, że Lupin zrobi coś głupiego. Podejrzewał, że gdyby nie było Rose, w żaden sposób nie utrzymałby przyjaciela na miejscu. Tylko potrzeba ochrony córki sprawiała, że Remus zachowywał się jeszcze jako tako rozsądnie. Momentami błogosławił fakt, że instynkty, w tym instynkt rodzicielski, działały na jego przyjaciela mocniej niż na normalnego człowieka.
– Jeżeli chcesz, mogę tu zostać – zaproponował.
– Nie, nie trzeba, zresztą nie masz na to czasu. Masz kursy aurorskie, spędzasz w Londynie całe dnie. Peter opiekuje się Rose, gdy jestem w pracy. Wspaniale sobie z nią radzi.
– A z Harrym bał się zostawać – zauważył Syriusz, zamyślając się.
Z kieszeni dwóch Huncwotów rozległy się alarmy. Obaj sięgnęli po zegarki. Na obu tarczach wyświetlał się ten sam napis: „Fabian i Gideon nie żyją. Zebranie w Kwaterze za godzinę”.
Merde! – zaklął Remus. – Jak udało im się ich dorwać?
– Nie wiem. Ale podejrzewam, że dowiem się za godzinę… Idziesz na zebranie?
Lupin schował zegarek do kieszeni i ruchem różdżki rozpakował swój kufer.
– Nie. Nie będę drażnić ludzi swoim widokiem. Co za dużo oskarżeń o morderstwo, to niezdrowo.
– Myślisz, że… – zaczął Syriusz, ale Remus nie dał mu dokończyć.
– Jestem tego pewien. Zapytaj Jamesa, był przy tym, gdy po raz pierwszy padły oskarżenia. Leć, poradzę sobie. Dowiedz się, co się stało z Fabianem i Gideonem.
Odprowadził Blacka do drzwi, po czym wzmocnił zaklęcia ochronne. Wszedł do pokoju córeczki i przyklęknął obok jej łóżeczka. Przez kraty spojrzał na śpiącą Rosie. Lubił na nią patrzeć, jej bliskość go uspokajała. Tak jak kiedyś Ami. Stłumił rodzący się w jego gardle szloch. Po raz pierwszy od kilku tygodni tak dojmująco poczuł brak ukochanej.
~ * ~
Maj 1980
Po powrocie z pracy Remus zastał dom przewrócony niemal do góry nogami. Wszystkie półki zostały opróżnione i wytarte z nawet najmniejszej drobinki kurzu. W powietrzu unosił się tak silny zapach eliksiru antyseptycznego, że Lupin aż się rozkaszlał.
– Ami? – krzyknął, zrzucając buty. – Czy to nie za wcześnie na syndrom wicia gniazda? Mamy jeszcze sporo czasu!
Amelia wychyliła się z ich sypialni. Długie włosy związała w kok. Na czoło założyła opaskę, żeby luźne kosmyki nie wpadały jej do oczu. Uśmiechnęła się na widok męża i podbiegła do niego.
– Dobrze, że wróciłeś, przydasz się. Twój tata… znaczy – tata poszedł po zakupy. Przyda się ktoś, kto naprawdę umie gotować. Musi być i-de-al-nie. Rozumiesz?
Remus uniósł brwi ze zdziwieniem. Nic nie rozumiał.
– Obawiam się, że nie, ma chérie. Powoli. Odetchnij i powiedz mi, co tu się dzieje. Po co zaśmierdziliście cały dom?
– Już otwieram okna. Przepraszam, zagapiłam się, nie spojrzałam na zegarek. Myślałam, że skończę, zanim przyjdziesz.
Ruszyła w stronę okna, ale Remus ją zatrzymał. Przyciągnął ją do siebie i objął. Oparł brodę o czubek jej głowy.
– Ami, uspokój się. Nie powinnaś tak się denerwować. Ani szaleć po mieszkaniu ze szmatką.
– Rem, jestem w ciąży. Nie jestem chora. Mogę zająć się domem. I chcę… Chcę być idealną żoną i idealną gospodynią.
Remus odsunął ją od siebie na odległość ramion i spojrzał w jej chabrowe oczy. Naprawdę nic nie rozumiał.
– JESTEŚ idealną żoną i gospodynią. I będziesz najlepszą matką na świecie. Powiesz mi, co się dzieje?
Ami wbiła wzrok w podłogę, a na jej policzkach pojawił się delikatny rumieniec. Przestąpiła z nogi na nogę.
– Moja mama przyjdzie jutro na obiad.
Remus cofnął się o krok, czując się, jakby ktoś go uderzył. Tego mu tylko brakowało – wizyty teściowej, gdy jeszcze nie do końca doszedł do siebie po bitwie. Głos wciąż go zawodził.
– Musi być jutro? – zapytał żałośnie, chociaż wiedział, że odpowiedź może być tylko jedna.
– Jutro. Spokojnie. Przyjdzie, porozmawiamy sobie, może się do ciebie przekona.
Remus już chciał odpowiedzieć jej, że szczerze w to wątpi, ale wystarczyło jedno spojrzenie na pełną nadziei minę Ami i rozmyślił się. Nie chciał niszczyć jej marzeń. Wiedział, że Amelia chciała, żeby dogadał się z teściową. Dlaczego miałaby nie chcieć? Przecież on też chciał i cieszył się, że jego żona i ojciec dogadali się. Jak mógłby odmówić jej podobnej próby ze swojej strony?
Mimo entuzjazmu Ami podejrzewał, jak skończy się spotkanie. Margaret prawdopodobnie nadal nie wybaczyła im szybkiego ślubu. Nadal nie miał okazji by oficjalnie się z nią zapoznać. Może faktycznie kolacja się uda? Może uda mu się przekonać do siebie teściową? Może informacja o mającym się niedługo narodzić wnuku zmiękczy jej serce?
– W czym ci pomóc, ma chérie? – zapytał.
– Właściwie to już w niczym. Razem z tatą prawie wszystko już zrobiliśmy. Zostaje tylko gotowanie, ale… sam wiesz. Nie będę wchodzić w twoje buty.
– Naprawdę? A regularnie chodzisz w moich kapciach – zaśmiał się Remus. – Ruszaliście coś z małego pokoju?
Nie ruszali. Rey jedynie wszedł, rozejrzał się i stwierdził, że to za dużo roboty, jeżeli mają mieć gości. Skupili się na dokładnym wysprzątaniu dużego pokoju. Ami posprzątała też w sypialni. Była niemal pewna, że matka będzie chciała tam wejść.
Rey wrócił niedługo po Remusie, obładowany torbami z zakupami. Postawił je na kuchennym stole i dopiero wtedy zdjął buty.
– Będziemy tu gościć pół Legii Magicznej? – zapytał go syn, mając na myśli czarodziejski odpowiednik Francuskiej Legii Cudzoziemskiej. – Tych zakupów starczy dla armii.
– Przesada – odparł Rey. – Lepiej zastanów się, co będziesz gotował. Ami mówiła, że nie najlepiej sobie z tym radzi. Wspominała coś o przypalonych patelniach.
Amelia uśmiechnęła się pod nosem, rumieniąc się przy tym lekko. Nie skomentowała wypowiedzi teścia, tylko zabrała się do wypakowywania zakupów.
Rémy, może ugotujemy coś francuskiego? Może coq ou vin? I crème brûlée na deser?
– Najbardziej podoba mi się ten fragment, gdy MY gotujemy – powiedział złośliwie Remus. – I nie zrobię kury w winie. Ami nie może mieć nic z alkoholem.
– Może po prostu zróbmy pieczeń – zaproponowała dziewczyna, wchodząc między męża a teścia.
Rey podrapał się po głowie. Tak, nie pomyślał o winie, zapominając, że w przypadku jego synowej alkohol jest mocno niewskazany.
– Pieczony kurczak to dobry pomysł – przyznał nieco niechętnie. – I ratatouille.
Remus wywrócił oczami, ale nie oponował. Wiedział, że ojciec nie odpuści. Niech będzie, jeżeli chce tak mocno podkreślać swoją francuskość, to nie będzie mu tego utrudniał. Droga wolna.
Większość następnego dnia spędził, krzątając się między miskami, piekarnikiem i palnikami w kuchni. Czary pomagały, ale i tak musiał poświęcić na przygotowywanie posiłku całą swoją uwagę. Wszystko szłoby mu o wiele lepiej, gdyby nie rozpraszała go Ami – siedziała przy kuchennym stole i bez cienia skrępowania obserwowała każdy jego ruch.
Rey prawie do nich nie zaglądał. Większość przedpołudnia spędził na poddaszu, opracowując wykład, który miał wygłosić w przyszłym miesiącu na Czarodziejskim Uniwersytecie w Amsterdamie. Lubił jeździć na gościnne wykłady – dawały mu możliwość wymiany poglądów ze specjalistami z tych dziedzin magizoologii, którymi z racji wykonywanego zawodu nigdy się nie interesował. Za każdym razem było to ciekawe doświadczenie.
Dopiero niedługo przed drugą wywabił go z poddasza smakowity zapach. Zastał synową nadzorującą rozkładanie naczyń. Była już przygotowana na przyjęcie gościa – założyła jasną spódnicę do kolan i błękitną bluzkę. Na szyi powiesiła wisiorek z różą. Rey miał wrażenie, że dostrzega już zarys powiększającego się brzucha, ale wiedział, że mogły to być tylko pobożne życzenia. Z trudem pohamował westchnięcie. Czuł się zbyt młodo na zostanie dziadkiem, ale nie mógł się nie cieszyć szczęściem syna.
– Już wszystko gotowe? – zapytał, podchodząc do synowej.
– Tak. Remus tylko poszedł się przebrać. Mam nadzieję, że to wszystko się uda.
– Na pewno – zapewnił ją Rey, obejmując dziewczynę. – Nic się martw.
– Nie znasz mojej mamy. Już samym ślubem doprowadziliśmy ją do szału. Za szybko jak dla niej.
– Jeżeli w styczniu byście zapytali mnie o zdanie, też bym powiedział, że według mnie za szybko…
– HIPOKRYTA! – krzyknął z sypialni Remus.
Rey roześmiał się. Mógł się spodziewać, że syn, choćby mimowolnie, podsłuchuje rozmowę.
– Ubieraj się, a nie ucha nastawiasz! – odkrzyknął. – Poza tym dwa lata spotykałem się z twoją matką, zanim się pobraliśmy.
Ami uśmiechnęła się, słysząc żartobliwy ton teścia. Czasami zastanawiała się, czy Reynard potrafił być poważny, gdy był w domu. Podejrzewała, że w pracy tak, w końcu musiał, ale wśród rodziny chętnie żartował, prawie nigdy nie przestawał się uśmiechać. Łatwo było go polubić i traktować jak ojca, którego nie miała, odkąd jej własny zmarł.
Margaret przybyła punktualnie o czternastej. Gdy córka potwierdziła jej tożsamość, weszła do domu, rozglądając się krytycznie. Przybrała uprzejmy uśmiech, gdy Amelia przedstawiała jej zięcia i jego ojca.
– Więc… – zaczęła, gdy zasiedli już do stołu i zaczęli jeść. – Czym się zajmujesz, Remusie?
– Pracuję w księgarni, ale powoli zaczynam się rozglądać za czymś poważniejszym.
Margaret zmarszczyła brwi. Chciała dla córki czegoś lepszego niż księgarzyna bez ambicji. Bo musi być bez ambicji, skoro tak swobodnie mówi o pracy w sklepie i nawet nie podejmuje tematu studiów. Miała nadzieję, że chociaż Amelia nie zapomni o swoich marzeniach związanych z zielarstwem. Gdyby nie ta głupia wojna, jej córka miałaby przed sobą świetlaną przyszłość.
– A ty, Amelio? – zapytała, mając nadzieję, że pamięta o wcześniejszych planach i ten miałki chłopak nie sprowadził jej do swojego poziomu.
– Wiesz, myślałam, ale teraz jest wojna i za bardzo bałabym się jeździć na uniwersytet do Oksfordu, Cambridge albo Edynburga – wyjaśniła Ami, wymieniając trzy magiczne uniwersytety brytyjskie. – Może po wojnie o tym pomyślę, choć raczej będę miała wtedy inne sprawy na głowie.
Amelia wyciągnęła dłoń do swojego pożal się Merlinie męża (Margaret wciąż nie przyjmowała do wiadomości tego, że jej córka została mężatką) i złapała go za przedramię. Kobieta poczuła ciarki, gdy zobaczyła jakimi ciepłymi spojrzeniami wymieniają się młodzi. Obawiała się, co mogły one oznaczać.
– A cóż innego możesz mieć na głowie? – zapytała. – Co jest ważniejsze od studiów?
– Rodzina – odpowiedziała Amelia.
– Studia nie byłyby złym pomysłem – wtrącił Remus, czym zasłużył sobie na maleńkiego plusa u teściowej. – Powinnaś się rozwijać.
– Ty też – zauważył milczący dotąd Rey. – Jesteś zdolny, poradziłbyś sobie.
Margaret skrzywiła się lekko, słysząc jego obcy akcent. Oczywiście! Nie dość, że Amelia znalazła sobie chłopaka bardziej niż mężczyznę, to jeszcze obcokrajowca. Sądząc po daniach na stole i akcencie jego ojca – Francuza. Jakby nie było młodych, przystojnych i dobrze sytuowanych Brytyjczyków!
– A pan co porabia? – spytała starszego Lupina, siląc się na uprzejmość.
– Korzystam z dóbr wczesnej emerytury. Byłem oficerem w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami i pięć lat temu, po dwudziestu latach służby, nabrałem prawa do emerytury. Wolne dni spędzam na spisywaniu swojej wiedzy. Często bywam też na różnych konferencjach magizoologicznych, zapraszają mnie na gościnne wykłady na różnych europejskich uniwersytetach. A jak już naprawdę nie mam co robić, nawiedzam synów, niewątpliwie ku ich ogromnej radości.
– Synów?
– Mam jeszcze starszego syna, Sturgisa. Mieszka w Londynie, jest aurorem.
Auror. Margaret omal się nie zapowietrzyła. Czy Amelia nie mogła upatrzyć sobie starszego brata? Auror to był ktoś. Nie to co księgarz!
Mimo napiętej atmosfery, obiad przebiegał w miarę spokojnie. Gdy Remus zmienił talerze i podał deser, jego ojciec wyjął z szafki wino i trzy pękate kieliszki. Młodszy z mężczyzn niemal od razu odłożył swój do szafki.
– Za dużo eliksirów piję, żeby poprawiać je jeszcze alkoholem – przypomniał.
– Z jakiego powodu? – zaciekawiła się Margaret, ignorując ostrzegawcze spojrzenie córki.
– W zeszłym miesiącu zostałem ciężko ranny w czasie starcia ze śmierciożercami. Niby już wszystko w porządku, ale jeszcze nie wypiłem ostatnich dawek eliksirów. Ale wy się nie krępujcie.
Margaret nie wierzyła mu do końca, ale drążyła tematu. Jeszcze nie. Chłopak faktycznie nie wyglądał zbyt zdrowo – dziwnie szczupły, niemal chudy, zbyt blady, jakby przez ostatnie miesiące prawie nie wychodził z domu. Zastanawiała się, jak te wątłe ramiona dźwigają w pracy kartony z książkami. Amelia naprawdę powinna wybrać brata-aurora.
Właśnie. Amelia. Amelia, która siedziała grzecznie przy stole i popijała sok. Nie dostała kieliszka na wino. Reynard nawet nie próbował jej tego proponować.
– Nie pijesz? – zapytała córkę.
– Nie – odpowiedziała, jak gdyby nigdy nic.
Margaret niemal zagotowała się w środku, słysząc tę bezczelność. Nie umknęło jej jednak kolejne spojrzenie, jakie Amelia wymieniła z mężem. Dziewczyna uśmiechnęła się, a jej dłoń zsunęła się na brzuch w znaczącym geście.
– Wygląda na to, że będziemy mieć wspólnego wnuka – powiedział radośnie Reynard, wyręczając młodych małżonków w przekazaniu wiadomości.
Margaret poczuła się, jakby ktoś potraktował ją oszałamiaczem. Wiedziała. Wiedziała, od chwili, gdy dowiedziała się o tym przeklętym ślubie. Nie wierzyła, że JEJ córka mogłaby sprowadzić się do takiego poziomu. Nie powinna była pozwalać na to, by Amelia wyprowadziła się z domu. Przecież to jasne, co robiła dwójka młodych ludzi, dzieci niemalże, mając dom tylko dla siebie! I oto tego efekt!
– Cóż… Mogę wam tylko pogratulować – powiedziała, wkładając w te słowa całe pokłady swojej uprzejmości.
Amelia uśmiechnęła się szeroko, a jej mąż uniósł jej dłoń do ust. Wydawali się wręcz nieznośni. Według Margaret zachowywali się jak zakochane nastolatki, a nie dorośli ludzie, którzy mieli zaraz zostać rodzicami. To było nie do pomyślenia.
– Amelio, możemy porozmawiać na osobności? – zapytała.
– Jasne.
Gdy córka wstała, Margaret dokładniej przyjrzała się jej sylwetce i zrugała się w myślach, że od razu nie zorientowała się, co się działo. Przecież to było OCZYWISTE! Powiększony biust i zaokrąglona talia dobitnie świadczyły o stanie Amelii.
Remus obserwował wychodzące na ganek kobiety, marszcząc brwi. Zaczął nerwowo bawić się widelcem.
– Nie jest tak źle – zauważył Rey, ale jego syn tylko pokręcił głową.
– Mam dziwne wrażenie, że jest.
Przymknął oczy, usiłując wsłuchać się w rozmowę żony i teściowej. Słyszał ich głosy, ale nie był w stanie rozróżnić słów. Nic dziwnego, sam zakładał zaklęcia wytłumiające, żeby dać swojemu czułemu słuchowi odpocząć od dźwięków miasteczka i znajdującej się nieopodal drogi. Teraz był za to na siebie zły. Chciał wiedzieć, co się dzieje.
– Jest dorosła, Rémy – powiedział Rey, zauważając zdenerwowanie syna. – Poradzi sobie.
– Wiem.
Mimo to zerwał się z krzesła, gdy tylko usłyszał, że drzwi się otwierają. Minął spiętą teściową, nawet na nią nie spoglądając, i podszedł do żony. Na jej nienaturalnie bladej twarzy wyjątkowo mocno odznaczały się zaczerwienione policzki. Dłonie schowała w kieszeniach, ale Remus wiedział, że zrobiła to jedynie po to, by ukryć ich nerwowe drżenie. Niemal słyszał, jak szybko bije jej serce. 
– Wszystko w porządku – szepnęła, próbując się uśmiechnąć.
Nie było w porządku i Remus doskonale o tym wiedział. Najchętniej odwróciłby się i naskoczył na teściową, ale Ami go powstrzymała. Kostki aż jej zbielały, gdy zacisnęła palce na jego przedramieniu. Widział nieme błaganie w jej chabrowych oczach.
Czuł narastającą złość. Czuł, jak tkwiący w nim wilk obija się o kraty mentalnej klatki. Jakby chciał wyrwać się i ochronić Ami.
– Dziękuję za obiad – powiedziała Margaret z fałszywą uprzejmością. – Chyba już czas, żebym wróciła do domu.
Remus nie był w stanie jej odpowiedzieć. Objął żonę, jakby chciał ją osłonić, i zostawił pożegnanie gościa ojcu. Czuł, jak mięśnie sztywnieją mu ze złości i wiedział, co to oznacza – jeżeli teściowa nie opuści jego domu w ciągu najbliższych sekund, nie był pewny, czy zdoła się pohamować.
Na szczęście wyszła. Rey odprowadził ją do drzwi i zamknął je za nią.
– Tato, zostaw nas – powiedział Remus ostrym tonem, z emocji nie zwracając uwagi na to, że mówi po francusku.
Reynard rzucił synowej zaniepokojone spojrzenie, po czym wszedł na poddasze. Był pewny, że nie musi się o nią obawiać. Prawie pewny.

2 komentarze:

  1. No Syriuszku, święte słowa... CO ZA SUCZ! Chociaż w tym rozdziale na większy gnój zdecydowanie zasłużył Remus! Chociaż może uważam tak dlatego, że sama piszę fragment, w którym ten facet się nad sobą użala, że nie ma dla niego dobrego wyjścia i wgl to marny jego los... Ale no kurcze, chłopie, masz dookoła siebie przyjaciół, którzy są z tobą niezmiennie od lat! Daj się ponieść huncwockiej braterskości i pozwól im działać! Pisząc im, miałam na myśli Jamesa i Syriusza, bo Pete... Aż mam dreszcze! Z rozdziału na rozdział coraz bardziej rozumiem zachwyt Atrii nad jego postacią, chociaż wiem, że jeszcze dużo przede mną. Ale no chyba żadna postać, oprócz Reya i może nieco Sturga, nie wzbudziła we mnie jeszcze tylu emocji... To jak opiekuje się Rosie po tym, co zrobił... Nie do pomyślenia! Zdradził Remusa, a nadal potrafi z nim przebywać, zapewniać o swojej pomocy, brać jego córkę na ręce, mimo że skazał ją na życie bez matki... Ilu jeszcze wyda, zanim padnie na Potterów? Ilu jeszcze musi zginąć, żeby argument ochrony przyjaciół, przestał uspokajać jego sumienie i pozwalał żyć pozornie normalnie?

    No i druga część... a zafundowałaś mi misz masz emocjonalny. Na początek przypominasz o zachowaniu Margaret z poprzedniego rozdziału, więc krew już się buzuje, dokładasz solidną porcję remusowego nastawienia i człowiek sam nie wie, na które się bardziej wścieka. Przeplatasz to obecnością Petera, a potem ni z gruchy, ni z pietruchy spadamy na idealną żonę Amelię i (przyszłego) dziadzia Rey'a. A wiesz, że uwielbiam Reynarda i że zawsze mnie zachwyca, nawet wtedy, kiedy chyba nie powinien... No ale jego obecność tak uspokoiła moje serduszko i nerwy, że nawet nie wiem, kiedy przeczytałam resztę rozdziału. I muszę ci powiedzieć, że jestem w szoku, bo nie zareagowałam nawet, kiedy pojawiła się Margaret, kiedy powiedzieli jej o ciąży, kiedy rozważała o wyższości syna aurora nad synem księgarzem... A w głowie miałam tylko myśl, że zapewne właśnie piszesz retrospekcje z Rey'em! To już chyba pierwsze objawy bycia psychofanką...
    Ściskam mocno!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zaraz tam psychofanką... Jeżeli Ty jesteś psychofanką to ja też.
      Jeżeli chodzi o Remusa, przyjaciół ma, przynajmniej na razie, tylko jakby tego nie widzi. To, ile daje mu ich obecność, dostrzeże dopiero, jak ich straci.
      A teraz zamknij oczy i wyobraź sobie, jak Atria szalała w komentarza, gdy betowała mi fragment z przemyśleniami Margaret o Sturgu ;).
      Ściskam mocno,
      Morri

      Usuń