Kwiecień 1981
Auror śledczy
Podmore przemierzał korytarze Ministerstwa Magii, nie mogąc z nerwów znaleźć
sobie miejsca. Nie wiedział, dlaczego tak się przejmował. W końcu problemy
Lupina to były problemy Lupina i nie powinien się nimi interesować. Ale
przecież nie mógł przymknąć oczu na próbę wrobienia brata w morderstwo.
Szczególnie że na ostatnim spotkaniu Zakonu już nasłuchał się wielu oskarżeń o
zdradę.
Rozumiał
rozgoryczenie i gniew ludzi. Fabian i Gideon byli lubiani i uchodzili za
niezwykle zdolnych czarodziejów i wojowników. Zresztą ich ostatnia walka to
potwierdziła – potrzeba było aż pięciu śmierciożerców, by ich pokonać. Ale ta
sympatia nie mogła wytłumaczyć karuzeli oskarżeń, która miała miejsce na
zebraniu Zakonu Feniksa. Podejrzenia rzucano we wszystkie strony, ale jedno
nazwisko powtarzało się nadzwyczaj często. Remus Lupin. Bo młody, bo
niestabilny, bo wilkołak. I na nic zdały się przypomnienia Blacka, że Remus od
dwóch miesięcy w ogóle nie pojawia się na zebraniach Zakonu i wycofał się z
walki. Skąd więc według nich miał brać informacje dla śmierciożerców? „Skądś
brał”, „wyciągał od przyjaciół”, „wycofał się, żeby odsunąć od siebie
podejrzenia”, padały odpowiedzi.
Sturgis siedział
przy stole, ciesząc się, że nikt nie wywołuje go do odpowiedzi, ale nie odezwał
się słowem, by bronić brata. Nie dlatego, że wierzył w jego winę. Po prostu
zdawał sobie sprawę z tego, że przyniosłoby to efekt odwrotny od zamierzonego.
Widział kątem oka, że Alastor też cały się spina, ale nie zabiera głosu. Musiał
wyjść z tego samego założenia. Sturg czuł na sobie pełne wyrzutu spojrzenie
Pottera, ale nie zareagował. Niech ci kretyni myślą sobie, co chcą. Wolał
inaczej, bardziej rozważnie, zająć się sprawą brata – choćby przez znalezienie
PRAWDZIWEGO zdrajcy.
Wszedł do
swojego gabinetu i spojrzał na rozłożone na biurku zdjęcia. Żelazna dłoń
zacisnęła mu się na gardle, gdy patrzył na fotografie zamordowanych Prevettów.
Jego zawodowa duma cieszyła się, że dostał tak odpowiedzialne zadanie, ale
serce bolało. Lubił Fabiana i Gideona, ciężko zresztą było ich nie lubić.
Wiedział, że śledztwo będzie krótkie – ślady zaklęć na ciałach zabitych i
widniejący nad nimi Mroczny Znak właściwie kończyły sprawę, wskazując
morderców. Sturg wiele by oddał, by dowiedzieć się, KTO rzucił zaklęcia. Z kim walczyli
bliźniacy. Wiedział jednak, że to było właściwie niemożliwe. Musiałby sprawdzić
różdżki wszystkich śmierciożerców, a, po pierwsze, wielu było nieznanych i, po
drugie, ci znani często zajmowali wysokie pozycje ministerialne. Podmore nigdy
nie dostałby nakazu na sprawdzenie ich wszystkich.
Ze złością
rzucił teczką aktową, która trafiła wchodzącego właśnie do gabinetu Franka
Longbottoma.
– Przepraszam –
wymamrotał niewyraźnie Sturgis.
Frank jedynie
uśmiechnął się i oddał mu teczkę. Za długo pracował z Podmore’em, by przejmować
się takimi szczegółami. Wiedział, że Sturg wolał działać niż gadać i gdy nie
miał co robić, straszne się denerwował. Szczególnie że prywatnie też mu się nie
układało.
– Znalazłeś coś
nowego? – zapytał Sturgis.
– Odnośnie
Prevettów? Nie. Ale Moody i Davies wrócili.
Sturgis drgnął
niespokojnie. Mało kto w Ministerstwie wiedział, że Sturgis ma przyrodniego
brata, a jeszcze mniej osób zdawało sobie sprawę z tego, że ten brat ma własną
teczkę w Rejestrze. Dziwnie się czuł, rozmawiając o tym z partnerem. Mimo że
pracowali razem właściwie od początku swoich karier, Frank dowiedział się o
wszystkim dopiero w Zakonie Feniksa.
– Mówili coś? –
zapytał Sturgis, starając się sprawiać wrażenie, że niezbyt go to interesuje.
Spojrzenie Longbottoma uświadomiło mu, że się nie udało.
– Nic. Idź i sam
zapytaj. Ja tu dokończę wszystko.
Podmore
westchnął i wyszedł zza biurka. Minął uśmiechniętego Franka i opuścił gabinet.
Do Moody’ego nie miał daleko, ale droga bardzo mu się dłużyła. Nigdy by nie
pomyślał, że przejście kilkunastu metrów mogłoby mu zająć tak wiele czasu.
Końcu stanął przed drzwiami, na których
wisiała tabliczka z napisem „Auror śledczy Alastor Moody”. Mentor Sturgisa był
jednym z nielicznych, którzy mieli prawo do prywatnego gabinetu i nie dzielili
go z partnerem zawodowym. Może dlatego, że żaden z nim długo nie wytrzymał.
– Wejść! –
krzyknął Alastor, gdy Sturgis zapukał.
Podmore wszedł
do gabinetu i skinął na powitanie Daviesowi, który nachylał się nad leżącymi na
biurku aktami.
– Tak myślałem,
że to ty – powiedział Moody. – Siadaj.
Sturgis
posłusznie zajął miejsce naprzeciw starszego aurora. Czuł biegnące mu po
plecach ciarki. Chociaż nic nie zrobił, zdawało mu się, że został wezwany na
dywanik, a Alastor w takich sytuacjach był straszniejszy nawet od McGonagall. A
to był już nie lada wyczyn.
– Co macie? –
zapytał Sturg.
Moody spojrzał
na niego z uniesionymi brwiami, przyprawiając tym Podemore’a o kolejny dreszcz.
– Wiesz, że nie
mogę zdradzić szczegółów toczącego się śledztwa – przypomniał Alastor. Zamilkł
na dłuższą chwilę, po czym podjął jak gdyby nigdy nic: – Ale Ricka ta zasada
nie obowiązuje. Idę po kawę, bądźcie grzeczni. Nie zdemolujcie mi gabinetu
przez te pół godziny.
Sturgis,
zszokowany, obserwował, jak Moody przechodzi obok niego i wychodzi z
pomieszczenia. Dopiero trzask zamykanych drzwi otrzeźwił go. Niemal drapieżnym
ruchem zagarnął akta i zaczął je wertować.
Od razu odłożył
na bok protokoły z przesłuchania Pottera i Blacka – wiedział, co powiedzieli.
Zeznanie brata tylko przebiegł wzrokiem i uśmiechnął się delikatnie. Remus nie
powiedział nic, co mogłoby go w jakikolwiek sposób obciążyć. Informacje od
dyrektora Hogwartu też nie przykuły jego uwagi.
– Dumbledore
powiedział nam potem, już poza przesłuchaniem, że Amelia poszła z Potterem na
patrol za Emmelinę Vance – powiedział Rick.
–
Przesłuchaliście ją?
– Oczywiście.
Jej młodszy brat miał wypadek i musiała z nim jechać do Munga. Rozmawialiśmy
też z uzdrowicielem, który ich przyjmował. I właśnie w Mungu trafiliśmy na coś
ciekawego.
Davies sięgnął
do teczki i przekartkował protokoły. Wyjął pergamin z zapisanym zeznaniem.
– Spójrz na to –
polecił Sturgisowi.
Podmore
przebiegł wzrokiem tekst. Uzdrowiciel Mark Spencer. Specjalność – ginekologia i
położnictwo. W pierwszej chwili Sturgis nie rozpoznał nazwiska, ale przypomniał
sobie, jak bratowa opowiadała mu o wizycie kontrolnej w Mungu i uzdrowicielu,
który domyślił się, kim jest Remus. Pamiętał, jak Ami bała się, żeby nadgorliwy
medyk nie zgłosił ich do Departamentu Kontroli. Cóż, w końcu to zrobił. Pewnie
właśnie dzięki niemu udało się powiązać skargę Roberts z Rejestrem.
To chore,
pomyślał kwaśno Sturgis. Odbiorą człowiekowi każdą namiastkę szczęścia.
Drażniło go to już. Gdziekolwiek by się nie obrócił, wszędzie natrafiał na
problemy brata. Miał już dość naprawiania po nim wszystkiego i ratowania go co
pięć minut… Chociaż, z drugiej strony… Przecież był winny. Gdyby nie on, Remus
nie byłby w takiej sytuacji. Gdyby był wtedy bardziej odważny… Nie. Zrugał się
za takie myśli. Przecież wiedział, że nic nie mógł zrobić. Ale co z tego? Rozum
mówił jedno, a serce drugie. Zbyt długo zadręczał się po tamtej feralnej nocy.
– Sturgis –
powiedział cicho Rick. – Nie chodź do niego. Ostatnie, czego teraz potrzebujemy,
to oskarżenie aurora o napastowanie.
– Przez niego
omal nie zabito mojego brata – wycedził przez zaciśnięte zęby Podmore. – Wiesz,
co by się stało, gdyby ktoś inny wziął tę sprawę. Wy się tym zajęliście, jak
trzeba, bo znacie naszego ojca.
Rick taktownie
nie odpowiedział. Wiedział, że Podmore się nie myli. Wielu jego kolegów
zrobiłoby wszystko, byle tylko móc się poszczycić tytułem „pogromcy
wilkołaków”. Nawet jeżeli akurat ten wilkołak nie zrobił nic poza wzbudzeniem
niechęci teściowej.
Sturg przejrzał
szybko pozostałe protokoły, mając świadomość, że lada chwila może wrócić Moody.
Nie chciał nadużywać zaufania starszego aurora. Nie znalazł już nic więcej
ciekawego, ale jeszcze raz przyjrzał się zeznaniu Roberts. Wydawało się, że to
zwykłe żalenie się matki, która straciła córkę i za wszelką cenę chciała
znaleźć winnego, by mógłby zostać ukarany. Pech chciał, że trafiła w
dziesiątkę.
– Chcę z nią
porozmawiać – powiedział Sturg.
– Nawet się nie
waż! – huknął Moody, wchodząc do gabinetu.
Podszedł do
Podmore’a i wyrwał mu protokoły z rąk. Schował je do teczki, którą wrzucił do
szuflady biurka. Włosy miał zmierzwione, a twarz poczerwieniałą od wysiłku i
zdenerwowania.
– Jeżeli
pojawisz się przy którymkolwiek ze świadków, osobiście dopilnuję, żeby cię
zdegradowali. Albo wywalili. Nie po to od tygodnia próbujemy wyciszyć sprawę,
żebyś teraz wszystko psuł! Jeżeli zrobisz COKOLWIEK to będzie powód do
podważenia śledztwa. Do zmiany zespołu, który ją bada.
– A to może go
zabić – szepnął Sturgis. Odetchnął, czując, jak umysł mu się oczyszcza.
Spanikował. Zareagował odruchowo, bezmyślnie. – Przepraszam. Zostawię to,
obiecuję. To ja… pójdę już do siebie.
Opuścił gabinet
Moody’ego i skierował się w stronę kantyny. Nie mógłby teraz wrócić do pracy
nad sprawą Prevettów. Musiał odetchnąć. Zapomnieć na chwilę o pracy, o
problemach z bratem, o całym świecie. To było za dużo jak na niego.
Zamówił sobie
czarną kawę i usiadł przy jednym ze stolików. Uniósł napój do ust, ale jedynie
sparzył sobie górną wargę i język. Głowa zaczynała go boleć.
– Przepraszam,
czy mogę się dosiąść?
Uniósł głowę,
słysząc damski głos nad sobą. Dziewczyna była śliczna: miała trójkątną twarz,
którą okalały krótkie, ciemnobrązowe włosy. Niebieskie oczy skrzyły się
delikatnie. W dłoniach trzymała tacę z posiłkiem.
– Jasne, proszę
bardzo – powiedział, wskazując krzesło naprzeciwko.
Przyglądał jej
się, zastanawiając się, ile mogła mieć lat. Wyglądała, jakby niedawno skończyła
szkołę. Granatowa marynarka ze znakiem Biura Aurorów na piersi świadczyła o
tym, że była w trakcie kursów aurorskich. Młoda, ale zdolna. I do tego
dziewczyna, co było rzadkością wśród służb.
– Hestia Jones –
powiedziała, wyciągając do niego rękę.
– Sturgis
Podmore. Nie widziałem cię tu wcześniej.
– Pół roku temu
zaczęłam kurs na aurora. To jest coś niesamowitego, ekscytujące życie,
przygody…
– Nie.
Przestępcy – poprawił ją chłodno. – Okrutne zbrodnie, starcia ze
śmierciożercami, poczucie beznadziei. Wezwania na miejsca morderstw, które
potem śnią się po nocach.
Dziewczyna wbiła
wzrok w sałatkę i zaczęła gmerać w niej widelcem. Milczała dłuższą chwilę,
zastanawiając się nad słowami Sturga. Nie wyglądała, jakby mu wierzyła.
– Miałeś kiedyś
taką sytuację? – zapytała entuzjastycznie. – Czy po prostu straszysz mnie tak
jak instruktorzy?
Sturgis
zmarszczył brwi i odetchnął kilka razy. Dziewczyna zaczynała go denerwować. Ten
entuzjazm, ta energia… Merlinie, czy on też taki był? Musiał doprowadzać
wszystkich do szału.
– Cztery
miesiące temu trafiłem na miejsce zbrodni. Wszędzie była krew. Jedna osoba w
stanie krytycznym wylądowała w szpitalu. Am… Druga nie miała tyle szczęścia.
Zaklęcia śmierciożerców rozerwały ją na pół. Wnętrzności i krew były wszędzie. Była
w takim stanie, że nie zdecydowano się, by wpuścić jej męża na identyfikację.
Poznał ją po biżuterii.
Mówił spokojnym,
służbowym tonem, nie spuszczając wzroku z twarzy dziewczyny. W miarę, jak
mówił, jej cera coraz bardziej zieleniała. Jones odsunęła od siebie talerz.
– Więc nie. Nie
straszę. Życzę smacznego.
Wstał do
stolika, zabierając za sobą pusty już kubek po kawie. Nie zdążył wyjść z
kantyny, gdy pożałował swoich słów. Wiedział, że przegiął. Kolejny raz.
Naprawdę zaczynał tracić kontrolę nad tym, co mówił. To nie było dobre w
zawodzie aurora. Może powinien przejść się na rozmowę z magipsychologiem, jak
radził Frank. Tylko co by mu to dało? O wielu rzeczach nie mógł mówić w pracy.
Gdyby szefostwo dowiedziało się, że jego brat jest wilkołakiem, jego kariera
byłaby skończona. Nie mógł sobie na to pozwolić.
~ * ~
Maj 1980
Reynard
przełożył kolejną kartkę szykowanego wykładu. Był w kropce. Wystąpienie było
już prawie gotowe, brakowało mu tylko jednej książki, której jak na złość ze
sobą nie zabrał. Nie spodziewał się, że będzie mu potrzebna.
Zbiegł po
schodach, kierując się do małego pokoiku, który w ostatnim czasie zaczął z synem
porządkować i przeglądać znajdujące się tam rzeczy. Miał nadzieję, że znajdzie
tam potrzebną publikację lub jej zamiennik. Na parterze zastał Remusa i Ami
całujących się obok drzwi wejściowych. Najwyraźniej jego syn wrócił już z
pracy. Na jego widok młodzi odsunęli się od siebie.
– Nie zwracajcie
na mnie uwagi, jesteście u siebie w domu – powiedział, puszczając im oko. –
Tylko potrzebuję jednej książki.
– Słyszę to
kilkadziesiąt razy dziennie – odpowiedział Remus z uśmiechem. – To jedno z
moich ulubionych zdań.
– A jakie są
inne? – spytała Ami, tuląc się do niego. Od czasu wizyty matki wprost nie mogła
się oderwać od męża.
– Coś w stylu
„szukam książki; nie pamiętam tytułu, ale okładka była niebieska”. Ewentualnie
wstaw sobie inny kolor. Tato, ruszamy dalej z tym sprzątaniem.
Rey jęknął z
niechęcią. To było jeszcze gorsze od pisania tego nieszczęsnego wykładu.
Myślał, że to będzie coś łatwego, ale samych książek były setki (nie miał
pojęcia, jak się zmieściły na takiej małej powierzchni), nie mówiąc już o
rupieciach, starych ubraniach i śmieciach, które zgromadzili przez te wszystkie
lata. Od tygodnia wyrzucali rzeczy, a końca nie było widać.
– Czego szukasz?
– zapytał Remus, zaglądając za ojcem do składziku. – Naprawdę znam się na
książkach.
– Wiem, synu,
wiem. Marnujesz się w tej księgarni. Naprawdę powinieneś pomyśleć o czymś
innym. Szczególnie teraz.
Remus przesunął
palcem po jednej z zapełnionych jeszcze półek, ścierając z niej kurz. Ten kurz
był najgorszy w całym sprzątaniu. Potwornie się przez niego dusił.
Nie wiedział, co
ma odpowiedzieć ojcu. Jasne, że czuł, że księgarnia nie jest do końca dla
niego. To mu starczało, póki mieszkał sam, ale teraz, gdy miał żonę i dziecko w
drodze, musiał poradzić sobie inaczej. Powinien znaleźć sobie porządną pracę,
ale, na Merlina, kto go zatrudni? Potrzebował przynajmniej czterech dni wolnego
w miesiącu, czasem dwa razy, jeżeli zdarzały się dwie pełnie. Wśród
czarodziejów nawet nie miał co szukać.
– Moody kiedyś
mi powiedział, że poradziłbym sobie jako auror – powiedział półżartem. – Tylko nie
wiem, co na to DKMS.
– To nie jest
śmieszne, Rémy. Powinieneś zrobić coś ze sobą. Masz rodzinę.
– Nie zauważyłem
– opowiedział ironicznie Remus. – Co mam według ciebie zrobić? Kto zatrudni
kogoś takiego jak ja?
Rey odetchnął
głośno, usiłując się nie zdenerwować. Nie cierpiał, gdy jego syn sięgał po
sarkazm, nawet jeżeli miał rację. Remus mówił mu to, o czym sam myślał przez
ostatnie piętnaście lat. Reynard widział w swoim życiu zbyt wiele wilkołaków,
które się stoczyły. Nie dlatego, że chciały się wycofać poza społeczeństwo, ale
dlatego, że zostali do tego zmuszeni. Nie przejmował się tym, póki podobna
perspektywa nie rozciągnęła się przed jego synem. Co gorsza, sam był temu
winny.
Właściwie odkąd
przyjechał i dowiedział się, że będzie miał wnuka, zastanawiał się, jak może
pomóc Remusowi. Niewiele rzeczy przychodziło mu do głowy. Jego syn miał rację –
żaden czarodziej go nie zatrudni. A mugole nie zrozumieją, dlaczego co cztery
tygodnie potrzebuje kilku dni wolnego. Nie mówiąc już o tym, że Hogwart to żadne
wykształcenie w niemagicznym świecie, a studiów Remus nie miał.
– Może wróćcie
ze mną do Francji – zaproponował. – Tam będzie łatwiej. Porozmawiam z dziekanem
Verneuilem, przyjmie cię do siebie.
– Mam studiować
magizoologię? Wilkołak-magizoolog, to brzmi jak kiepski kawał. Poza tym wiesz,
dlaczego nie możemy wyjechać.
Rey wywrócił
oczami. Zastanawiał się, co za kretyn wkręcił jego syna, właściwie obu synów, w
wojnę. W przypadku Sturgisa było mu to łatwiej przełknąć – Sturg służył jako auror, co samo w
sobie stwarzało ryzyko. I tak walczył ze śmierciożercami. Ale Remus nie musiał,
chociaż Reynard znał go na tyle dobrze, że wiedział, iż jeżeli chłopak się na
coś nastawił, to nikt nie wybije mu tego pomysłu z głowy.
– We Francji też
walczą z Sam-Wiesz-Kim. Też działa Zakon Feniksa.
Widział, że nie
przekonał syna. Czasami żałował, że Remus okazał się równie uparty jak on sam.
Tylko czasami. Jego zmarła żona często powtarzała, że ten upór jest jedyną
nadzieją na to, że ich syn poradzi sobie jakoś w życiu. Będzie dostatecznie
wytrwały, by znaleźć szczęście. Rey nigdy nie podejrzewał, że ta typowa
lupinowska nieustępliwość obróci się przeciw niemu… Chociaż czy on przed laty nie
postąpił podobnie?
– Mam wrażenie,
że sprzątanie tego zajmie nam wieki – powiedział, starając się brzmieć beztrosko,
aby zmienić temat.
– Nam?
– Przecież
obiecałem ci, że pomogę w remoncie. Ledwo to ruszyliśmy, nie zostawię was z tym
samych. Poza tym chcę być przy tobie w czasie pełni.
– Nie trzeba… –
zaczął Remus, ale zamilkł pod wpływem spojrzenia ojca.
– Trzeba. Już
przy ostatniej powinienem być. Tylko nie raczyłeś mi powiedzieć o wypadku.
Młodszy Lupin spuścił
wzrok z zakłopotaniem. Zastanawiał się, ile razy ojciec będzie mu to wypominał.
Fakt, powinien był napisać, Reynard dostatecznie dobrze mu to wytłumaczył. Ale
za wszelką cenę nie chciał nikogo denerwować. Popełnił błąd, teraz już o tym
wiedział.
– Chcę być przy
tobie, jeżeli cokolwiek się stanie – powiedział Rey, po czym dodał ciszej: –
jeżeli powtórzy się sytuacja z ostatniej pełni.
– Nie powtórzy –
zapewnił go Remus. – Naprawdę czuję się świetnie. Odzyskałem swój głos, wypiłem
ze dwa litery eliksiru kardio i moje serce nie odważy się ponownie zawieść.
– Czujesz
jeszcze srebro?
Rey nie dał się
zwieść z pozoru beztroskiemu tonowi syna. Za długo go znał. Widział strach
kryjący się w łudząco podobnych do własnych oczach. Remus też obawiał się
najbliższej przemiany.
– Teraz nie –
przyznał chłopak, zdejmując z półek książki kucharskie, które zostały po Angie.
– Księżyc jest za mały. Ale tuż po pełni… Czułem. Niewiele go jeszcze zostało,
ale trochę jest. Pewnie, jak minie kwadra, znowu je poczuję.
– Spróbuję coś z
tym zrobić. Na pewno da się znaleźć coś, co wyciągnie z ciebie nawet
najmniejszą drobinkę. Inaczej będziesz odczuwał je co miesiąc.
– Wiem.
Dziękuję, tato.
Ojciec objął go,
mocno dociskając do swojej piersi. Rey nie chciał nawet sobie wyobrażać, co by
się stało, gdyby stracił syna. Któregokolwiek z synów. Już odejście Angie mocno
nim wstrząsnęło. Wciąż pamiętał, jak mugolski policjant stanął w drzwiach ich
domu i przekazał mu, że w Angelinę wjechał pijany kierowca. Nie mógł w to wtedy
uwierzyć. Bali się śmierciożerców i ich nienawiści do mugolaków, a
niebezpieczeństwo przyszło z zupełnie nieoczekiwanej strony. Tak po prostu
zniknęła z jego życia. Rey nie chciał, żeby to samo stało się z jego dziećmi.
Nie chciał, by jego dzieci spotkało to samo, co jego. Na samą myśl, że coś
mogłoby się stać Amelii, gardło zaciskało mu się ze strachu.
Polubił tę
dziewczynę, nie tylko ze względu na syna. Jej podejście do życia, krukońska
inteligencja i chęć do nauki zjednały jej sympatię takiego starego zgreda jak
on. No! Może nie był starym zgredem, chociaż momentami miał wrażenie, że to
tylko kwestia czasu. Cieszył się, że Remus znalazł kogoś, kto kochał go
takiego, jakim był. I jeszcze ta ciąża… Rey nie mógł się nie uśmiechnąć na myśl
o mającym się urodzić wnuku. Albo wnuczce. Cieszył się szczęściem syna.
Resztę dnia
spędzili na porządkowaniu składziku i wynoszeniu z niego rzeczy. Udało im się
wynieść książki do dużego pokoju i ułożyć je na kuchennym stole. Ku
rozczarowaniu Reya, nie znalazł wśród nich niczego, co pomogłoby mu w pisaniu
wykładu. Jednak musiał pojechać do biblioteki oksfordzkiej… albo hogwarckiej,
gdyby poprosił Dumbledore’a o dostęp.
– Ile z tego
zostaje? – zapytała Ami, kartkując książkę z przepisami na torty. Wykorzystała
krótką chwilę, kiedy jej mąż przyniósł kolejne księgi do salonu – Szkoda, że
nie znaleźliśmy jej wcześniej. Zrobiłabym ci tort na urodziny.
– W przyszłym
roku – obiecał jej Remus i pocałował ją w czubek głowy, wdychając przy tym
zapach jej włosów. – Ale tata ma na początku czerwca, także jeżeli chcesz się
popisać, to będziesz miała okazję. Jeżeli chodzi o książki, wybór należy do
ciebie. Tata zabiera wszystkie magizoologiczne, reszta jest do naszej
dyspozycji.
– Tata zostanie
do początku czerwca?
Remus oparł się
łokciami o stół, by móc swobodnie spojrzeć w oczy żony. Uśmiechnął się
szelmowsko.
– Jeżeli chcesz,
przekonam go. Wybacz, muszę wracać do tej szopy. Merlinie, mam wrażenie, że
nigdy tego nie opróżnimy!
Ami roześmiała
się i sięgnęła po następną książkę. Sama miałaby ogromną ochotę im pomóc, ale
mąż i teść ciągle odganiali ją od pracy. W końcu zrezygnowała z prób i zajęła
się selekcją książek. Odkładała do wyrzucenia nieliczne zniszczone pozycje, co
ciekawsze (czyli zdecydowaną większość) układała na regale, póki nie zabrakło
jej tam miejsca. Potem odkładała je na kredens.
– Będziemy
potrzebować nowego regału – poinformowała męża, zanim wyszedł z pokoju. – I
przemyśl jeszcze zrobienie pokoju dla dziecka na górze.
Odpowiedział jej
radosny śmiech Remusa. Westchnęła cicho, słuchając go. Lubiła jego dźwięk. Ten
baryton wywoływał u niej przyjemne dreszcze i ciepło rozchodzące się po całym
ciele. Czasami zastanawiała się, jak mogła być tak głupia i nie zwracać na
niego uwagi w szkole. Przecież byli na jednym roku. Chodzili razem na trzy
czwarte zajęć! Jaką była idiotką. Straciła kilka lat, które mogliby spędzić
razem.
Z drugiej strony
pamiętała, że wtedy za Remusem szalała jej ówczesna współlokatorka, Melania
Shannon, która była prefektem i zadurzyła się w Lupinie w czasie wspólnych
dyżurów. Co prawda dziewczyny nie były zbyt dobrymi przyjaciółkami, ale kobieca
solidarność powstrzymywała Ami przed zapatrywaniem się na chłopaka, z którym
próbowała flirtować jej koleżanka. Nawet jeżeli wspomniany chłopak nigdy nie sprawiał
wrażenia, że jest w jakikolwiek sposób zainteresowany jej podchodami.
Przynajmniej tak się jej wydawało. Musiała kiedyś zapytać Remusa, co myślał o
Melanii… chociaż czy to teraz miało jakieś znaczenie? To ona, Amelia, nosiła
obrączkę na palcu. To ona nosiła teraz nazwisko Lupin.
Z roztargnieniem
położyła dłoń na brzuchu. Zastanawiała się, jakie życie będzie czekało jej
maleństwo. Czy to będzie chłopiec czy dziewczynka? Będzie pracowite czy leniwe?
Zdolne czy wymagające pomocy? Będzie Gryfonem czy Krukonem? A może trafi do
innego domu? Jaką drogę obierze później? Czy będzie miało kiedyś rodzeństwo?
Czy będzie szczęśliwe? Czy będzie zdrowe?
Ostatnie pytanie
było najgorsze. Cała reszta mogła nie mieć znaczenia. Wiedziała, że Remus boi
się, że przekazał swoją przypadłość ich dziecku. Ami też się bała. Nie
wyobrażała sobie, jak to będzie wychowywać dziecko wilkołaka – wrażliwe na
wpływ księżyca, możliwe, że nadpobudliwe. Amelia wiedziała, że przez pierwsza
lata przemiany mogły być bardzo trudne. Ciało dziecka nie było przystosowane do
takich zmian, dlatego też wśród ukąszonych dzieci była bardzo duża
śmiertelność. Przynajmniej to nie groziło jej maleństwu… chociaż jeden Merlin
wie, co zrobiłoby Ministerstwo, gdyby urodziła wilkołaka. Ami wiedziała
jedynie, że była gotowa na wszystko, by chronić swoją rodzinę.
I co ja mam napisać? Jestem beznadziejna w nadrabianiu komentarzy... W pisaniu ich na bieżąco również... Prowadzisz może jakieś kursy? Coś w stylu: Jak być dobrym i sumiennym czytelnikiem? Chętnie się zapiszę!
OdpowiedzUsuńW tym opowiadaniu są dwie postacie, które zawsze sprawiają, że czytam z jeszcze większą ekscytacją. Oczywiście wiesz, że mówię o Rey'u i Sturgisie! Kobieto, czy zaczynając pisać to opowiadanie, zdawałaś sobie sprawę, że oni są tak świetni?!
Uwielbiam Sturgisa! Uwielbiam to, jak zdejmuje na chwilę tę swoją maskę i jest tak bardzo ludzki, że to aż boli, a chwilę później chłop rzuci jakimś kąśliwym komentarzem i już wraca do normy... Im więcej Sturgisa, tym lepiej!
A Rey... Mój kochany Rey! Kocham go! Całym serduszkiem! Ta ojcowska rozmowa, te uszczypliwe komentarze podszyte najprawdziwszą troską. Kochany Rey...
Moja rada - napisz komentarz, zanim zapomnisz, że rozdział się pojawił. U mnie działa ;').
UsuńRey i Sturg... momentami mam wrażenie, że całkowicie przejmują to opowiadanie. Ale to dobrze. Nie chcę skupiać się tylko na jednym bohaterze, pokazanie takiego spectrum jest dla mnie o wiele ciekawsze.
Ściskam mocno,
Morri