15 sierpnia 2020

Rozdział 19


Kwiecień 1981
Auror śledczy Podmore przemierzał korytarze Ministerstwa Magii, nie mogąc z nerwów znaleźć sobie miejsca. Nie wiedział, dlaczego tak się przejmował. W końcu problemy Lupina to były problemy Lupina i nie powinien się nimi interesować. Ale przecież nie mógł przymknąć oczu na próbę wrobienia brata w morderstwo. Szczególnie że na ostatnim spotkaniu Zakonu już nasłuchał się wielu oskarżeń o zdradę.
Rozumiał rozgoryczenie i gniew ludzi. Fabian i Gideon byli lubiani i uchodzili za niezwykle zdolnych czarodziejów i wojowników. Zresztą ich ostatnia walka to potwierdziła – potrzeba było aż pięciu śmierciożerców, by ich pokonać. Ale ta sympatia nie mogła wytłumaczyć karuzeli oskarżeń, która miała miejsce na zebraniu Zakonu Feniksa. Podejrzenia rzucano we wszystkie strony, ale jedno nazwisko powtarzało się nadzwyczaj często. Remus Lupin. Bo młody, bo niestabilny, bo wilkołak. I na nic zdały się przypomnienia Blacka, że Remus od dwóch miesięcy w ogóle nie pojawia się na zebraniach Zakonu i wycofał się z walki. Skąd więc według nich miał brać informacje dla śmierciożerców? „Skądś brał”, „wyciągał od przyjaciół”, „wycofał się, żeby odsunąć od siebie podejrzenia”, padały odpowiedzi.
Sturgis siedział przy stole, ciesząc się, że nikt nie wywołuje go do odpowiedzi, ale nie odezwał się słowem, by bronić brata. Nie dlatego, że wierzył w jego winę. Po prostu zdawał sobie sprawę z tego, że przyniosłoby to efekt odwrotny od zamierzonego. Widział kątem oka, że Alastor też cały się spina, ale nie zabiera głosu. Musiał wyjść z tego samego założenia. Sturg czuł na sobie pełne wyrzutu spojrzenie Pottera, ale nie zareagował. Niech ci kretyni myślą sobie, co chcą. Wolał inaczej, bardziej rozważnie, zająć się sprawą brata – choćby przez znalezienie PRAWDZIWEGO zdrajcy.
Wszedł do swojego gabinetu i spojrzał na rozłożone na biurku zdjęcia. Żelazna dłoń zacisnęła mu się na gardle, gdy patrzył na fotografie zamordowanych Prevettów. Jego zawodowa duma cieszyła się, że dostał tak odpowiedzialne zadanie, ale serce bolało. Lubił Fabiana i Gideona, ciężko zresztą było ich nie lubić. Wiedział, że śledztwo będzie krótkie – ślady zaklęć na ciałach zabitych i widniejący nad nimi Mroczny Znak właściwie kończyły sprawę, wskazując morderców. Sturg wiele by oddał, by dowiedzieć się, KTO rzucił zaklęcia. Z kim walczyli bliźniacy. Wiedział jednak, że to było właściwie niemożliwe. Musiałby sprawdzić różdżki wszystkich śmierciożerców, a, po pierwsze, wielu było nieznanych i, po drugie, ci znani często zajmowali wysokie pozycje ministerialne. Podmore nigdy nie dostałby nakazu na sprawdzenie ich wszystkich.
Ze złością rzucił teczką aktową, która trafiła wchodzącego właśnie do gabinetu Franka Longbottoma.
– Przepraszam – wymamrotał niewyraźnie Sturgis.
Frank jedynie uśmiechnął się i oddał mu teczkę. Za długo pracował z Podmore’em, by przejmować się takimi szczegółami. Wiedział, że Sturg wolał działać niż gadać i gdy nie miał co robić, straszne się denerwował. Szczególnie że prywatnie też mu się nie układało.
– Znalazłeś coś nowego? – zapytał Sturgis.
– Odnośnie Prevettów? Nie. Ale Moody i Davies wrócili.
Sturgis drgnął niespokojnie. Mało kto w Ministerstwie wiedział, że Sturgis ma przyrodniego brata, a jeszcze mniej osób zdawało sobie sprawę z tego, że ten brat ma własną teczkę w Rejestrze. Dziwnie się czuł, rozmawiając o tym z partnerem. Mimo że pracowali razem właściwie od początku swoich karier, Frank dowiedział się o wszystkim dopiero w Zakonie Feniksa.
– Mówili coś? – zapytał Sturgis, starając się sprawiać wrażenie, że niezbyt go to interesuje. Spojrzenie Longbottoma uświadomiło mu, że się nie udało.
– Nic. Idź i sam zapytaj. Ja tu dokończę wszystko.
Podmore westchnął i wyszedł zza biurka. Minął uśmiechniętego Franka i opuścił gabinet. Do Moody’ego nie miał daleko, ale droga bardzo mu się dłużyła. Nigdy by nie pomyślał, że przejście kilkunastu metrów mogłoby mu zająć tak wiele czasu.
 Końcu stanął przed drzwiami, na których wisiała tabliczka z napisem „Auror śledczy Alastor Moody”. Mentor Sturgisa był jednym z nielicznych, którzy mieli prawo do prywatnego gabinetu i nie dzielili go z partnerem zawodowym. Może dlatego, że żaden z nim długo nie wytrzymał.
– Wejść! – krzyknął Alastor, gdy Sturgis zapukał.
Podmore wszedł do gabinetu i skinął na powitanie Daviesowi, który nachylał się nad leżącymi na biurku aktami.
– Tak myślałem, że to ty – powiedział Moody. – Siadaj.
Sturgis posłusznie zajął miejsce naprzeciw starszego aurora. Czuł biegnące mu po plecach ciarki. Chociaż nic nie zrobił, zdawało mu się, że został wezwany na dywanik, a Alastor w takich sytuacjach był straszniejszy nawet od McGonagall. A to był już nie lada wyczyn.
– Co macie? – zapytał Sturg.
Moody spojrzał na niego z uniesionymi brwiami, przyprawiając tym Podemore’a  o kolejny dreszcz.
– Wiesz, że nie mogę zdradzić szczegółów toczącego się śledztwa – przypomniał Alastor. Zamilkł na dłuższą chwilę, po czym podjął jak gdyby nigdy nic: – Ale Ricka ta zasada nie obowiązuje. Idę po kawę, bądźcie grzeczni. Nie zdemolujcie mi gabinetu przez te pół godziny.
Sturgis, zszokowany, obserwował, jak Moody przechodzi obok niego i wychodzi z pomieszczenia. Dopiero trzask zamykanych drzwi otrzeźwił go. Niemal drapieżnym ruchem zagarnął akta i zaczął je wertować.
Od razu odłożył na bok protokoły z przesłuchania Pottera i Blacka – wiedział, co powiedzieli. Zeznanie brata tylko przebiegł wzrokiem i uśmiechnął się delikatnie. Remus nie powiedział nic, co mogłoby go w jakikolwiek sposób obciążyć. Informacje od dyrektora Hogwartu też nie przykuły jego uwagi.
– Dumbledore powiedział nam potem, już poza przesłuchaniem, że Amelia poszła z Potterem na patrol za Emmelinę Vance – powiedział Rick.
– Przesłuchaliście ją?
– Oczywiście. Jej młodszy brat miał wypadek i musiała z nim jechać do Munga. Rozmawialiśmy też z uzdrowicielem, który ich przyjmował. I właśnie w Mungu trafiliśmy na coś ciekawego.
Davies sięgnął do teczki i przekartkował protokoły. Wyjął pergamin z zapisanym zeznaniem.
– Spójrz na to – polecił Sturgisowi.
Podmore przebiegł wzrokiem tekst. Uzdrowiciel Mark Spencer. Specjalność – ginekologia i położnictwo. W pierwszej chwili Sturgis nie rozpoznał nazwiska, ale przypomniał sobie, jak bratowa opowiadała mu o wizycie kontrolnej w Mungu i uzdrowicielu, który domyślił się, kim jest Remus. Pamiętał, jak Ami bała się, żeby nadgorliwy medyk nie zgłosił ich do Departamentu Kontroli. Cóż, w końcu to zrobił. Pewnie właśnie dzięki niemu udało się powiązać skargę Roberts z Rejestrem.
To chore, pomyślał kwaśno Sturgis. Odbiorą człowiekowi każdą namiastkę szczęścia. Drażniło go to już. Gdziekolwiek by się nie obrócił, wszędzie natrafiał na problemy brata. Miał już dość naprawiania po nim wszystkiego i ratowania go co pięć minut… Chociaż, z drugiej strony… Przecież był winny. Gdyby nie on, Remus nie byłby w takiej sytuacji. Gdyby był wtedy bardziej odważny… Nie. Zrugał się za takie myśli. Przecież wiedział, że nic nie mógł zrobić. Ale co z tego? Rozum mówił jedno, a serce drugie. Zbyt długo zadręczał się po tamtej feralnej nocy.
– Sturgis – powiedział cicho Rick. – Nie chodź do niego. Ostatnie, czego teraz potrzebujemy, to oskarżenie aurora o napastowanie.
– Przez niego omal nie zabito mojego brata – wycedził przez zaciśnięte zęby Podmore. – Wiesz, co by się stało, gdyby ktoś inny wziął tę sprawę. Wy się tym zajęliście, jak trzeba, bo znacie naszego ojca.
Rick taktownie nie odpowiedział. Wiedział, że Podmore się nie myli. Wielu jego kolegów zrobiłoby wszystko, byle tylko móc się poszczycić tytułem „pogromcy wilkołaków”. Nawet jeżeli akurat ten wilkołak nie zrobił nic poza wzbudzeniem niechęci teściowej.
Sturg przejrzał szybko pozostałe protokoły, mając świadomość, że lada chwila może wrócić Moody. Nie chciał nadużywać zaufania starszego aurora. Nie znalazł już nic więcej ciekawego, ale jeszcze raz przyjrzał się zeznaniu Roberts. Wydawało się, że to zwykłe żalenie się matki, która straciła córkę i za wszelką cenę chciała znaleźć winnego, by mógłby zostać ukarany. Pech chciał, że trafiła w dziesiątkę.
– Chcę z nią porozmawiać – powiedział Sturg.
– Nawet się nie waż! – huknął Moody, wchodząc do gabinetu.
Podszedł do Podmore’a i wyrwał mu protokoły z rąk. Schował je do teczki, którą wrzucił do szuflady biurka. Włosy miał zmierzwione, a twarz poczerwieniałą od wysiłku i zdenerwowania.
– Jeżeli pojawisz się przy którymkolwiek ze świadków, osobiście dopilnuję, żeby cię zdegradowali. Albo wywalili. Nie po to od tygodnia próbujemy wyciszyć sprawę, żebyś teraz wszystko psuł! Jeżeli zrobisz COKOLWIEK to będzie powód do podważenia śledztwa. Do zmiany zespołu, który ją bada.
– A to może go zabić – szepnął Sturgis. Odetchnął, czując, jak umysł mu się oczyszcza. Spanikował. Zareagował odruchowo, bezmyślnie. – Przepraszam. Zostawię to, obiecuję. To ja… pójdę już do siebie.
Opuścił gabinet Moody’ego i skierował się w stronę kantyny. Nie mógłby teraz wrócić do pracy nad sprawą Prevettów. Musiał odetchnąć. Zapomnieć na chwilę o pracy, o problemach z bratem, o całym świecie. To było za dużo jak na niego.
Zamówił sobie czarną kawę i usiadł przy jednym ze stolików. Uniósł napój do ust, ale jedynie sparzył sobie górną wargę i język. Głowa zaczynała go boleć.
– Przepraszam, czy mogę się dosiąść?
Uniósł głowę, słysząc damski głos nad sobą. Dziewczyna była śliczna: miała trójkątną twarz, którą okalały krótkie, ciemnobrązowe włosy. Niebieskie oczy skrzyły się delikatnie. W dłoniach trzymała tacę z posiłkiem.
– Jasne, proszę bardzo – powiedział, wskazując krzesło naprzeciwko.
Przyglądał jej się, zastanawiając się, ile mogła mieć lat. Wyglądała, jakby niedawno skończyła szkołę. Granatowa marynarka ze znakiem Biura Aurorów na piersi świadczyła o tym, że była w trakcie kursów aurorskich. Młoda, ale zdolna. I do tego dziewczyna, co było rzadkością wśród służb.
– Hestia Jones – powiedziała, wyciągając do niego rękę.
– Sturgis Podmore. Nie widziałem cię tu wcześniej.
– Pół roku temu zaczęłam kurs na aurora. To jest coś niesamowitego, ekscytujące życie, przygody…
– Nie. Przestępcy – poprawił ją chłodno. – Okrutne zbrodnie, starcia ze śmierciożercami, poczucie beznadziei. Wezwania na miejsca morderstw, które potem śnią się po nocach.
Dziewczyna wbiła wzrok w sałatkę i zaczęła gmerać w niej widelcem. Milczała dłuższą chwilę, zastanawiając się nad słowami Sturga. Nie wyglądała, jakby mu wierzyła.
– Miałeś kiedyś taką sytuację? – zapytała entuzjastycznie. – Czy po prostu straszysz mnie tak jak instruktorzy?
Sturgis zmarszczył brwi i odetchnął kilka razy. Dziewczyna zaczynała go denerwować. Ten entuzjazm, ta energia… Merlinie, czy on też taki był? Musiał doprowadzać wszystkich do szału.
– Cztery miesiące temu trafiłem na miejsce zbrodni. Wszędzie była krew. Jedna osoba w stanie krytycznym wylądowała w szpitalu. Am… Druga nie miała tyle szczęścia. Zaklęcia śmierciożerców rozerwały ją na pół. Wnętrzności i krew były wszędzie. Była w takim stanie, że nie zdecydowano się, by wpuścić jej męża na identyfikację. Poznał ją po biżuterii.
Mówił spokojnym, służbowym tonem, nie spuszczając wzroku z twarzy dziewczyny. W miarę, jak mówił, jej cera coraz bardziej zieleniała. Jones odsunęła od siebie talerz.
– Więc nie. Nie straszę. Życzę smacznego.
Wstał do stolika, zabierając za sobą pusty już kubek po kawie. Nie zdążył wyjść z kantyny, gdy pożałował swoich słów. Wiedział, że przegiął. Kolejny raz. Naprawdę zaczynał tracić kontrolę nad tym, co mówił. To nie było dobre w zawodzie aurora. Może powinien przejść się na rozmowę z magipsychologiem, jak radził Frank. Tylko co by mu to dało? O wielu rzeczach nie mógł mówić w pracy. Gdyby szefostwo dowiedziało się, że jego brat jest wilkołakiem, jego kariera byłaby skończona. Nie mógł sobie na to pozwolić.
~ * ~
Maj 1980
Reynard przełożył kolejną kartkę szykowanego wykładu. Był w kropce. Wystąpienie było już prawie gotowe, brakowało mu tylko jednej książki, której jak na złość ze sobą nie zabrał. Nie spodziewał się, że będzie mu potrzebna.
Zbiegł po schodach, kierując się do małego pokoiku,  który w ostatnim czasie zaczął z synem porządkować i przeglądać znajdujące się tam rzeczy. Miał nadzieję, że znajdzie tam potrzebną publikację lub jej zamiennik. Na parterze zastał Remusa i Ami całujących się obok drzwi wejściowych. Najwyraźniej jego syn wrócił już z pracy. Na jego widok młodzi odsunęli się od siebie.
– Nie zwracajcie na mnie uwagi, jesteście u siebie w domu – powiedział, puszczając im oko. – Tylko potrzebuję jednej książki.
– Słyszę to kilkadziesiąt razy dziennie – odpowiedział Remus z uśmiechem. – To jedno z moich ulubionych zdań.
– A jakie są inne? – spytała Ami, tuląc się do niego. Od czasu wizyty matki wprost nie mogła się oderwać od męża.
– Coś w stylu „szukam książki; nie pamiętam tytułu, ale okładka była niebieska”. Ewentualnie wstaw sobie inny kolor. Tato, ruszamy dalej z tym sprzątaniem.
Rey jęknął z niechęcią. To było jeszcze gorsze od pisania tego nieszczęsnego wykładu. Myślał, że to będzie coś łatwego, ale samych książek były setki (nie miał pojęcia, jak się zmieściły na takiej małej powierzchni), nie mówiąc już o rupieciach, starych ubraniach i śmieciach, które zgromadzili przez te wszystkie lata. Od tygodnia wyrzucali rzeczy, a końca nie było widać.
– Czego szukasz? – zapytał Remus, zaglądając za ojcem do składziku. – Naprawdę znam się na książkach.
– Wiem, synu, wiem. Marnujesz się w tej księgarni. Naprawdę powinieneś pomyśleć o czymś innym. Szczególnie teraz.
Remus przesunął palcem po jednej z zapełnionych jeszcze półek, ścierając z niej kurz. Ten kurz był najgorszy w całym sprzątaniu. Potwornie się przez niego dusił.
Nie wiedział, co ma odpowiedzieć ojcu. Jasne, że czuł, że księgarnia nie jest do końca dla niego. To mu starczało, póki mieszkał sam, ale teraz, gdy miał żonę i dziecko w drodze, musiał poradzić sobie inaczej. Powinien znaleźć sobie porządną pracę, ale, na Merlina, kto go zatrudni? Potrzebował przynajmniej czterech dni wolnego w miesiącu, czasem dwa razy, jeżeli zdarzały się dwie pełnie. Wśród czarodziejów nawet nie miał co szukać.
– Moody kiedyś mi powiedział, że poradziłbym sobie jako auror – powiedział półżartem. – Tylko nie wiem, co na to DKMS.
– To nie jest śmieszne, Rémy. Powinieneś zrobić coś ze sobą. Masz rodzinę.
– Nie zauważyłem – opowiedział ironicznie Remus. – Co mam według ciebie zrobić? Kto zatrudni kogoś takiego jak ja?
Rey odetchnął głośno, usiłując się nie zdenerwować. Nie cierpiał, gdy jego syn sięgał po sarkazm, nawet jeżeli miał rację. Remus mówił mu to, o czym sam myślał przez ostatnie piętnaście lat. Reynard widział w swoim życiu zbyt wiele wilkołaków, które się stoczyły. Nie dlatego, że chciały się wycofać poza społeczeństwo, ale dlatego, że zostali do tego zmuszeni. Nie przejmował się tym, póki podobna perspektywa nie rozciągnęła się przed jego synem. Co gorsza, sam był temu winny.
Właściwie odkąd przyjechał i dowiedział się, że będzie miał wnuka, zastanawiał się, jak może pomóc Remusowi. Niewiele rzeczy przychodziło mu do głowy. Jego syn miał rację – żaden czarodziej go nie zatrudni. A mugole nie zrozumieją, dlaczego co cztery tygodnie potrzebuje kilku dni wolnego. Nie mówiąc już o tym, że Hogwart to żadne wykształcenie w niemagicznym świecie, a studiów Remus nie miał.
– Może wróćcie ze mną do Francji – zaproponował. – Tam będzie łatwiej. Porozmawiam z dziekanem Verneuilem, przyjmie cię do siebie.
– Mam studiować magizoologię? Wilkołak-magizoolog, to brzmi jak kiepski kawał. Poza tym wiesz, dlaczego nie możemy wyjechać.
Rey wywrócił oczami. Zastanawiał się, co za kretyn wkręcił jego syna, właściwie obu synów, w wojnę. W przypadku Sturgisa było mu to łatwiej przełknąć – Sturg służył jako auror, co samo w sobie stwarzało ryzyko. I tak walczył ze śmierciożercami. Ale Remus nie musiał, chociaż Reynard znał go na tyle dobrze, że wiedział, iż jeżeli chłopak się na coś nastawił, to nikt nie wybije mu tego pomysłu z głowy.
– We Francji też walczą z Sam-Wiesz-Kim. Też działa Zakon Feniksa.
Widział, że nie przekonał syna. Czasami żałował, że Remus okazał się równie uparty jak on sam. Tylko czasami. Jego zmarła żona często powtarzała, że ten upór jest jedyną nadzieją na to, że ich syn poradzi sobie jakoś w życiu. Będzie dostatecznie wytrwały, by znaleźć szczęście. Rey nigdy nie podejrzewał, że ta typowa lupinowska nieustępliwość obróci się przeciw niemu… Chociaż czy on przed laty nie postąpił podobnie?
– Mam wrażenie, że sprzątanie tego zajmie nam wieki – powiedział, starając się brzmieć beztrosko, aby zmienić temat.
– Nam?
– Przecież obiecałem ci, że pomogę w remoncie. Ledwo to ruszyliśmy, nie zostawię was z tym samych. Poza tym chcę być przy tobie w czasie pełni.
– Nie trzeba… – zaczął Remus, ale zamilkł pod wpływem spojrzenia ojca.
– Trzeba. Już przy ostatniej powinienem być. Tylko nie raczyłeś mi powiedzieć o wypadku.
Młodszy Lupin spuścił wzrok z zakłopotaniem. Zastanawiał się, ile razy ojciec będzie mu to wypominał. Fakt, powinien był napisać, Reynard dostatecznie dobrze mu to wytłumaczył. Ale za wszelką cenę nie chciał nikogo denerwować. Popełnił błąd, teraz już o tym wiedział.
– Chcę być przy tobie, jeżeli cokolwiek się stanie – powiedział Rey, po czym dodał ciszej: – jeżeli powtórzy się sytuacja z ostatniej pełni.
– Nie powtórzy – zapewnił go Remus. – Naprawdę czuję się świetnie. Odzyskałem swój głos, wypiłem ze dwa litery eliksiru kardio i moje serce nie odważy się ponownie zawieść.
– Czujesz jeszcze srebro?
Rey nie dał się zwieść z pozoru beztroskiemu tonowi syna. Za długo go znał. Widział strach kryjący się w łudząco podobnych do własnych oczach. Remus też obawiał się najbliższej przemiany.
– Teraz nie – przyznał chłopak, zdejmując z półek książki kucharskie, które zostały po Angie. – Księżyc jest za mały. Ale tuż po pełni… Czułem. Niewiele go jeszcze zostało, ale trochę jest. Pewnie, jak minie kwadra, znowu je poczuję.
– Spróbuję coś z tym zrobić. Na pewno da się znaleźć coś, co wyciągnie z ciebie nawet najmniejszą drobinkę. Inaczej będziesz odczuwał je co miesiąc.
– Wiem. Dziękuję, tato.
Ojciec objął go, mocno dociskając do swojej piersi. Rey nie chciał nawet sobie wyobrażać, co by się stało, gdyby stracił syna. Któregokolwiek z synów. Już odejście Angie mocno nim wstrząsnęło. Wciąż pamiętał, jak mugolski policjant stanął w drzwiach ich domu i przekazał mu, że w Angelinę wjechał pijany kierowca. Nie mógł w to wtedy uwierzyć. Bali się śmierciożerców i ich nienawiści do mugolaków, a niebezpieczeństwo przyszło z zupełnie nieoczekiwanej strony. Tak po prostu zniknęła z jego życia. Rey nie chciał, żeby to samo stało się z jego dziećmi. Nie chciał, by jego dzieci spotkało to samo, co jego. Na samą myśl, że coś mogłoby się stać Amelii, gardło zaciskało mu się ze strachu.
Polubił tę dziewczynę, nie tylko ze względu na syna. Jej podejście do życia, krukońska inteligencja i chęć do nauki zjednały jej sympatię takiego starego zgreda jak on. No! Może nie był starym zgredem, chociaż momentami miał wrażenie, że to tylko kwestia czasu. Cieszył się, że Remus znalazł kogoś, kto kochał go takiego, jakim był. I jeszcze ta ciąża… Rey nie mógł się nie uśmiechnąć na myśl o mającym się urodzić wnuku. Albo wnuczce. Cieszył się szczęściem syna.
Resztę dnia spędzili na porządkowaniu składziku i wynoszeniu z niego rzeczy. Udało im się wynieść książki do dużego pokoju i ułożyć je na kuchennym stole. Ku rozczarowaniu Reya, nie znalazł wśród nich niczego, co pomogłoby mu w pisaniu wykładu. Jednak musiał pojechać do biblioteki oksfordzkiej… albo hogwarckiej, gdyby poprosił Dumbledore’a o dostęp.
– Ile z tego zostaje? – zapytała Ami, kartkując książkę z przepisami na torty. Wykorzystała krótką chwilę, kiedy jej mąż przyniósł kolejne księgi do salonu – Szkoda, że nie znaleźliśmy jej wcześniej. Zrobiłabym ci tort na urodziny.
– W przyszłym roku – obiecał jej Remus i pocałował ją w czubek głowy, wdychając przy tym zapach jej włosów. – Ale tata ma na początku czerwca, także jeżeli chcesz się popisać, to będziesz miała okazję. Jeżeli chodzi o książki, wybór należy do ciebie. Tata zabiera wszystkie magizoologiczne, reszta jest do naszej dyspozycji.
– Tata zostanie do początku czerwca?
Remus oparł się łokciami o stół, by móc swobodnie spojrzeć w oczy żony. Uśmiechnął się szelmowsko.
– Jeżeli chcesz, przekonam go. Wybacz, muszę wracać do tej szopy. Merlinie, mam wrażenie, że nigdy tego nie opróżnimy!
Ami roześmiała się i sięgnęła po następną książkę. Sama miałaby ogromną ochotę im pomóc, ale mąż i teść ciągle odganiali ją od pracy. W końcu zrezygnowała z prób i zajęła się selekcją książek. Odkładała do wyrzucenia nieliczne zniszczone pozycje, co ciekawsze (czyli zdecydowaną większość) układała na regale, póki nie zabrakło jej tam miejsca. Potem odkładała je na kredens.
– Będziemy potrzebować nowego regału – poinformowała męża, zanim wyszedł z pokoju. – I przemyśl jeszcze zrobienie pokoju dla dziecka na górze.
Odpowiedział jej radosny śmiech Remusa. Westchnęła cicho, słuchając go. Lubiła jego dźwięk. Ten baryton wywoływał u niej przyjemne dreszcze i ciepło rozchodzące się po całym ciele. Czasami zastanawiała się, jak mogła być tak głupia i nie zwracać na niego uwagi w szkole. Przecież byli na jednym roku. Chodzili razem na trzy czwarte zajęć! Jaką była idiotką. Straciła kilka lat, które mogliby spędzić razem.
Z drugiej strony pamiętała, że wtedy za Remusem szalała jej ówczesna współlokatorka, Melania Shannon, która była prefektem i zadurzyła się w Lupinie w czasie wspólnych dyżurów. Co prawda dziewczyny nie były zbyt dobrymi przyjaciółkami, ale kobieca solidarność powstrzymywała Ami przed zapatrywaniem się na chłopaka, z którym próbowała flirtować jej koleżanka. Nawet jeżeli wspomniany chłopak nigdy nie sprawiał wrażenia, że jest w jakikolwiek sposób zainteresowany jej podchodami. Przynajmniej tak się jej wydawało. Musiała kiedyś zapytać Remusa, co myślał o Melanii… chociaż czy to teraz miało jakieś znaczenie? To ona, Amelia, nosiła obrączkę na palcu. To ona nosiła teraz nazwisko Lupin.
Z roztargnieniem położyła dłoń na brzuchu. Zastanawiała się, jakie życie będzie czekało jej maleństwo. Czy to będzie chłopiec czy dziewczynka? Będzie pracowite czy leniwe? Zdolne czy wymagające pomocy? Będzie Gryfonem czy Krukonem? A może trafi do innego domu? Jaką drogę obierze później? Czy będzie miało kiedyś rodzeństwo? Czy będzie szczęśliwe? Czy będzie zdrowe?
Ostatnie pytanie było najgorsze. Cała reszta mogła nie mieć znaczenia. Wiedziała, że Remus boi się, że przekazał swoją przypadłość ich dziecku. Ami też się bała. Nie wyobrażała sobie, jak to będzie wychowywać dziecko wilkołaka – wrażliwe na wpływ księżyca, możliwe, że nadpobudliwe. Amelia wiedziała, że przez pierwsza lata przemiany mogły być bardzo trudne. Ciało dziecka nie było przystosowane do takich zmian, dlatego też wśród ukąszonych dzieci była bardzo duża śmiertelność. Przynajmniej to nie groziło jej maleństwu… chociaż jeden Merlin wie, co zrobiłoby Ministerstwo, gdyby urodziła wilkołaka. Ami wiedziała jedynie, że była gotowa na wszystko, by chronić swoją rodzinę. 

2 komentarze:

  1. I co ja mam napisać? Jestem beznadziejna w nadrabianiu komentarzy... W pisaniu ich na bieżąco również... Prowadzisz może jakieś kursy? Coś w stylu: Jak być dobrym i sumiennym czytelnikiem? Chętnie się zapiszę!
    W tym opowiadaniu są dwie postacie, które zawsze sprawiają, że czytam z jeszcze większą ekscytacją. Oczywiście wiesz, że mówię o Rey'u i Sturgisie! Kobieto, czy zaczynając pisać to opowiadanie, zdawałaś sobie sprawę, że oni są tak świetni?!
    Uwielbiam Sturgisa! Uwielbiam to, jak zdejmuje na chwilę tę swoją maskę i jest tak bardzo ludzki, że to aż boli, a chwilę później chłop rzuci jakimś kąśliwym komentarzem i już wraca do normy... Im więcej Sturgisa, tym lepiej!
    A Rey... Mój kochany Rey! Kocham go! Całym serduszkiem! Ta ojcowska rozmowa, te uszczypliwe komentarze podszyte najprawdziwszą troską. Kochany Rey...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moja rada - napisz komentarz, zanim zapomnisz, że rozdział się pojawił. U mnie działa ;').
      Rey i Sturg... momentami mam wrażenie, że całkowicie przejmują to opowiadanie. Ale to dobrze. Nie chcę skupiać się tylko na jednym bohaterze, pokazanie takiego spectrum jest dla mnie o wiele ciekawsze.
      Ściskam mocno,
      Morri

      Usuń