Czerwiec 1980
Opróżnienie
małego pokoju i posegregowanie znajdujących się tam rzeczy zajęło Lupinom dwa
tygodnie nieregularnej pracy. Mogli działać jedynie wieczorami, gdy Remus
wracał już z księgarni, oraz w weekendy. Musieli też przerwać na czas pełni,
która nastąpiła pod koniec maja.
Rey dawno nie
denerwował się tak, jak przez te trzy noce, które spędził samotnie, kręcąc się
po domu i wsłuchując w odgłosy dobiegające z piwnicy. Amelia przeniosła się na
ten czas do domu Potterów, gdzie miała czuwać nad Lily, gdy James siedział z
Remusem w piwnicy. Reynard nie potrafił wyrazić, jak bardzo był wdzięczny
przyjaciołom syna za cały trud, jaki włożyli w naukę animagii. Zastanawiał się
czasami, jakie szalone myśli chodziły im po głowie, gdy wpadli na ten
irracjonalny pomysł. Jemu samemu nigdy nie przyszło to przez myśl, chociaż
wiedział, że animag mógł pomóc wilkołakowi. Rey był na to jednak zbyt słaby, za
mało znał się na transmutacji, a przynajmniej tak sądził.
Co rano z
drżącym sercem schodził po piwnicznych schodach, by zobaczyć, jak czuje się
Remus. Co rano oddychał z ulgą, gdy orientował się, że wszystko było w
porządku. Jasne, chłopak był podrapany, obolały i wycieńczony, ale żył i
oddychał miarowo. Serce biło równo, jakby nigdy się nie zatrzymało.
Gdy Ami wróciła
wieczorem, po ostatniej nocy pełni, jej mąż stał już pewnie na nogach i
zastanawiał się, na jaki kolor przemalują pokoik, w którym za kilka miesięcy
miało zamieszkać ich dziecko. Amelia w końcu zgodziła się na to, by odsunięto
ją od sprzątania rzeczy, ale postawiła warunek, że chce pomóc w malowaniu. Tak
się do tego paliła, że Remus nie miał serca jej odmówić.
W dniu swoich
pięćdziesiątych urodzin Rey wstał wyjątkowo późno. Dzięki uprzejmości profesora
Dumbledore’a, który przysłał mu potrzebne książki ze szkolnej biblioteki,
wykład na następny poniedziałek miał już skończony. Właściwie mógł się jedynie
relaksować i rozmyślać o tym, że oto wkracza w kolejną dekadę swojego życia.
Nie brzmiało to
optymistycznie. Zastanawiał się, w którym momencie tak się postarzał. Chociaż,
z drugiej strony, czy to było takie dziwne? Jeszcze w tym roku miał zostać
dziadkiem. Merlinie, to brzmiało jeszcze gorzej! W tym tempie przed
osiemdziesiątką zostanie pradziadkiem! Nie, zdecydowanie nie był na to gotowy.
By odgonić te
straszne myśli, zaczął się zastanawiać, kto odwiedzi go tego dnia. Nie
spodziewał się nawału gości. Większość znajomych mieszkała we Francji. Domyślał
się, że Rick albo Alastor przyślą mu sowy z życzeniami. Podejrzewał, że Sturgis
przyjedzie na chwilę albo dwie. Rey miał nadzieję, że nie skończy się to
kolejną sprzeczką między jego synami. Serce mu się krajało za każdym razem, gdy
słuchał tych sporów. Zastanawiał się czasem, kiedy zaczęła się ta wrogość
między braćmi. I jakim cudem przeoczył ten moment.
I znowu złe
myśli. Wstał z łóżka i przebrał się z piżamy. Nawet założył lepszą koszulę. W
końcu to były jego urodziny, musiał jakoś wyglądać! Ruszył na dół. Gdy tylko
otworzył drzwi, poczuł zapach czekoladowego ciasta. Zapowiadało się coś
dobrego.
O dziwo nie
zastał tam nikogo. Jedynie głucha, magiczna cisza, otaczająca sypialnię
gospodarzy sugerowała, gdzie się oni znajdują. Rey uśmiechnął się pod nosem. I
dobrze. Niech młodzi zajmą się sobą, skoro mają na to okazję i czas. Sam
chciałby być w ich wieku i mieć ich energię. Nie, żeby brakowało mu energii,
ale od pięciu lat był sam. Od śmierci Angie w jego życiu nie było innej
kobiety.
Reynard
przykucnął przed piekarnikiem, patrząc na pieczące się ciasto. Wydawało się
płaskie. Dziwnie płaskie, jeżeli miał być szczery. Nie wyglądało jak coś, z
czego mógł powstać tort. Nie żeby był wybredny, rzecz jasna. Doceniał wszystkie
starania synowej, chociaż miał szczerą nadzieję, że piecze lepiej niż gotuje.
– Podobno jak
się patrzy na ciasto, to nie rośnie. Dobrze, że akurat to nie musi rosnąć –
powiedziała Ami, wchodząc do kuchni. Jej ubrania były lekko wymięte, a z
warkocza wysunęło się kilka niesfornych kosmyków. Rey nie mógł nie zastanowić
się, w jakim stanie jest teraz jego syn.
Dziewczyna
podeszła do piekarnika, który akurat się wyłączył. Informowało to o tym, że
ciasto jest gotowe. Ami wyjęła je i położyła na zabezpieczonym przed żarem
blacie.
– Co to jest? –
zapytał Rey.
– Brownie –
odpowiedziała Ami, wciągając aromatyczny zapach. – To będzie parter tortu.
– Parter? A co
będzie wyżej?
Dziewczyna
zdjęcia kuchenną ścierkę, odsłaniając biały biszkopt. Rey rozejrzał się,
zastanawiając się, jakim cudem nie słyszał, że Ami tworzyła takie wspaniałe
rzeczy.
– Jeszcze muszę
to złożyć, ale wszystko już mam gotowe – powiedziała Amelia z uśmiechem.
Wyjęła z lodówki
misę z kremem. Wystarczyło kilka machnięć różdżką, by biszkopt i brownie do
końca wystygły. Chłodna herbata nawilżyła je, po czym pokrył je kolorowy krem.
Nie minęła minuta, a tort był gotowy i trafił do lodówki. Ami aż zaklaskała z
radości, okręcając się na jednej stopie.
– Wszystkiego
najlepszego – powiedziała, zarzucając Reyowi ręce na szyję.
– Dziękuję,
słoneczko. Za wszystko. Tort wygląda wspaniale.
Objął synową w
talii, muskając powiększający się już brzuch. Momentami wciąż nie mógł
uwierzyć, że gdzieś tam, pod tą skórą, rósł jego pierwszy wnuk. Prędzej
spodziewałby się, że to Sturgis pierwszy przekaże mu taką szczęśliwą nowinę.
– Cieszę się, że
zostałeś, tato – powiedziała z uśmiechem Ami. Już nie wahała się, wypowiadając
ostatnie słowo.
– Cieszę się, że
mogłem. Ale następnym razem to wy przyjedziecie do mnie. Może w czasie wakacji?
– Nie wiem, czy
się uda – rzucił niespodziewanie Remus.
Rey odwrócił
się, by zobaczyć syna opierającego się o framugę drzwi sypialnianych. Wyglądał
wyjątkowo nonszalancko ze splecionymi rękami, zmierzwionym włosem i wymiętą
koszulą.
– Lily ma termin
na początek sierpnia – wyjaśnił przepraszająco młodszy Lupin. – James by nam
nie darował, gdybyśmy wyjechali. A potem będzie to zbyt niebezpieczne dla
dziecka.
Uśmiech zszedł z
twarzy Reya, ale nie mógł nie zgodzić się z synem. W trzecim trymestrze nawet
teleportacja mogła być ryzykowna, nie mówiąc już o świstokliku czy proszku
Fiuu. Nawet mugole nie wpuszczali wtedy ciężarnych na pokłady tych swoich
latających maszyn… jakkolwiek by się nie nazywały. Zostawały tylko pociągi, ale
podróż nimi trwała wyjątkowo długo. Rey wolałby nie narażać na to synowej.
– Przyjedziemy,
jak dziecko się urodzi – obiecała Ami.
– Uwierz mi, że
wtedy nie będziecie mieć na to czasu i ochoty. Gdy ma się małe dziecko, myśli
się wyłącznie o tym, żeby spać w każdej wolnej chwili. Merlinie, jak Remus się
urodził, potrafiłem przysnąć nawet w trakcie przesłuchania!
Ami roześmiała
się i spojrzała na szeroko uśmiechniętego męża. Nie mogła się doczekać, aż
będzie jej dane wziąć na ręce ich dziecko. To niesprawiedliwe, że musiała
jeszcze na to czekać tyle długich miesięcy.
Kończyli jeść
obiad, gdy do kuchennego okna zapukała duża, ciemnobrązowa sowa. Rey podniósł
się i wpuścił ptaka. Odebrał list i paczuszkę. Prezent odłożył na stół, a list
otworzył. Przebiegł wzrokiem po francuskim tekście.
Kochany
Stryjku,
Ponieważ w
dniu dzisiejszym zostałeś Starym Dziadem, chciałabym Ci życzyć, żebyś zawsze
miał takie szczęście jak do tej pory. Żebyś rozwijał się w karierze naukowej i
bywał na tych szalonych bankietach pokonferencyjnych, o których nigdy nie
chcesz nic mówić. Żebyś miał jeszcze więcej przygód w życiu, bo myślę, że nawet
status Starego Dziada nie powstrzyma Cię od pracy w terenie. Żebyś swoją osobą
doprowadzał mojego ojca do jeszcze większej furii, chociaż on nigdy tego nie
okazuje.
Skoro
złożyłam Ci już życzenia, skorzystam z okazji i pozdrowię mojego drogiego
Kuzyna. Mam nadzieję, że żeniaczka nie wykończyła go… za mocno. Przeproś go ode
mnie, że jeszcze nie przyjechałam, ale obowiązki zawodowe nie pozwalają mi
teraz na nawet chwilowe opuszczenie Francji. Jeżeli Rémy będzie chciał
przyjechać, niech czuje się zaproszony. Nudzę się, chętnie porozbijam się z nim
po Paryżu. Z jego Żoną też, rzecz jasna.
Wszystkiego
najlepszego, Stryjku. Régine
Rey uśmiechnął
się pod nosem. Cała Régi. Niczego innego nie mógłby się spodziewać po buntowniczej
bratanicy. Lubił ją, niejednokrotnie rozświetlała jego ponurą samotność. Była
dla niego niemal jak córka.
– Masz
pozdrowienia od Régi. Oboje macie – poinformował młodych małżonków. – Zaprasza
do Francji.
– Kiedyś na
pewno – zgodził się Remus.
Rey zostawił
sobie odpisanie bratanicy na później. Sięgnął po niewielką paczuszkę i wyjął z
niej elegancki zegarek na rękę. Zapiął skórzaną bransoletkę na nadgarstku.
Spojrzał na tarczę.
– O której mieli
przyjść goście? – zapytał.
– Za pół godziny
– odpowiedział mu syn.
Coś w jego
spojrzeniu mówiło Reyowi, że myślał o czymś, czego dotąd nie było w planach.
Nie miał czasu się w tej chwili tym przejmować, bo Ami zaciągnęła go do pomocy
przy rozkładaniu zastawy. Było jej tyle, że zastanawiał się, ile, na Merlina,
osób zaproszono. Odpowiedź przyszła szybko.
Przyszło trzech
przyjaciół Remusa, James razem z Lily, która z trudem poruszała się z powodu
mocno zaawansowanej ciąży. Rey pamiętał, że miała urodzić za dwa miesiące. Dzieci
coraz szybciej dorastają, pomyślał smętnie.
Ile on miał lat,
kiedy urodził się Remus? Nie potrafił od razu odpowiedzieć na to pytanie.
Właśnie kończył pięćdziesiąt… jego syn miał dwadzieścia… Wychodziłoby na to, że
trzydzieści. Tak, prawie trzydzieści. To był dobry wiek na posiadanie dzieci.
Od kilku lat był w związku, dwa lata byli z Angie małżeństwem. Miał stałą pracę
i stabilną sytuację finansową. Panował pokój.
Czy to
oznaczało, że potępiał młodych? Nie… Chyba. Byli dorośli, mogli sami decydować
o swoim życiu. Jednak, przyglądając się ich entuzjazmowi, Rey widział, że tak
naprawdę byli jeszcze dziećmi. Dziećmi, które wypuszczono w wielki świat i
nakazano im żyć, jakby byli dorośli. Więc żyli tak, jak umieli.
Zdążył przyjąć
wszystkie życzenia, gdy Remus wpuścił kolejnych gości: Ricka Daviesa i czujnie
rozglądającego się Alastora Moody’ego.
Usiedli wokół
magicznie powiększonego stołu, dzieląc się ciastami, które od dwóch dni
przygotowywała Amelia. Sama gospodyni co chwilę wstawała, by coś podać, czegoś
dołożyć, chociaż Remus ze wszystkich sił próbował ją przed tym powstrzymać. W
końcu jednak opadł na zrezygnowany na krzesło, poddając się.
– Jeszcze
zdążysz się za nią nabiegać – powiedział z uśmiechem James. – Tak jak jeszcze
kilka miesięcy temu Lily miała aż za dużo energii, tak teraz tylko by leżała i
pachniała.
W „nagrodę”
dostał cios rękawem narzutki żony, która spojrzała na niego z udawanym
oburzeniem. Zaraz jednak uśmiechnęła się i puściła Remusowi oko. Lupin nie
wyglądał, jakby słowa przyjaciela go uspokoiły.
Miłą rozmowę
przerwał dźwięk otwierających się drzwi. Alastor od razu poderwał się z różdżką
w ręku, tak samo Rick. Rey uspokoił ich gestem, po czym wyszedł do korytarza,
by powitać starszego syna.
– Wszystkiego
najlepszego, tato – powiedział niewyraźnie Sturgis, spoglądając na
zgromadzonych w pokoju gości.
Rey objął go
mocno, nie zważając na zaniepokojenie i niezadowolenie pierworodnego. Miał
wielką nadzieję, że chociaż raz będzie się bez sprzeczek i dogryzania sobie
nawzajem.
– Usiądź –
zaproponował, wskazując wolne krzesło. – Chociaż na chwilę.
– Niedługo mam
zmianę – próbował tłumaczyć się Sturgis, ale ojciec pociągnął go w stronę
stołu.
– Chociaż tort
zjedz – zaproponowała Amelia, wyjmując ciasto z lodówki. Zignorowała fakt, że
Huncwoci spoglądają na nią ze zdziwieniem.
Przy pomocy
dziwnie spiętego męża postawiła na szczycie tortu równo pięćdziesiąt świeczek i
zapaliła je zaklęciem.
– Chyba sobie
żartujecie, jeżeli myślicie, że uda mi się to zdmuchnąć? – krzyknął ze śmiechem
Rey. Wziął kilka głębszych oddechów, by przygotować płuca na zwiększony
wysiłek.
Amelia postawiła
przed nim przepiękny, piętrowy tort, obłożony bladoniebieską masą i
przystrojony cukrowymi kwiatami, między którymi świeciły się świeczki. Rey
odczekał, aż odśpiewają mu to nieszczęsne „Sto lat” (nie wiedział dlaczego, ale
szczerze nienawidził tej przyśpiewki). Pomyślał życzenie – dla siebie nie
chciał już niczego; chciał jedynie, by jego dzieci były szczęśliwe. Wziął
głęboki oddech i dmuchnął najmocniej jak potrafił. I… Udało się. Wszystkie
pięćdziesiąt świeczek zgasło.
Tort był po
prosu niebiański. Rey aż nie mógł uwierzyć, że przygotowane w domu ciasto mogło
być tak dobre. Do tej pory tak smaczne desery jadł jedynie na konferencjach (i
to tych z wyższej półki).
Sturgis szybko
zjadł, po czym wyszedł, tłumacząc się pracą. Odprowadziły go niechętne
spojrzenia Syriusza i Jamesa, którzy również niedługo potem zaczęli się
zbierać. Ku zdumieniu Reya, razem z nimi wstali Remus i Ami.
– A wy gdzie się
wybieracie? – zapytał młodych.
– Do mnie –
odpowiedział za młodych Lupinów Black.
– Bawcie się
grzecznie – powiedział z uśmiechem Remus, mierząc wzrokiem ojca i jego
przyjaciół.
Rey pokręcił z
rozbawieniem głową. Odczekał, aż młodzież opuści dom, po czym przekręcił klucz
w drzwiach. Spojrzał na dwóch przyjaciół i poczuł ogarniające go rozczulenie i
smutek. Zostało ich tylko trzech. Kiedyś, gdy zaczynali, było ich więcej.
Wieczorami chodzili do pubów (Merlinie, jak Angie się na niego denerwowała, gdy
wracał w środku nocy), dniami prowadzili wspólnie śledztwa i walczyli ramię w
ramię. Stopniowo ich ubywało. Jedni odchodzili, bo nie wytrzymywali tempa. Inni
odchodzili na wieczną wartę. Tych drugich, niestety, było o wiele więcej.
– To co, Rey –
zaczął Rick, chcąc odgonić smutną atmosferę. – Może wyjmiesz coś mocniejszego
od wina?
Lupin uśmiechnął
się i sięgnął do szafki, gdzie, jak dobre wiedział, jego syn trzymał alkohole.
Wyjął butelkę Ognistej Whisky. Wieczór zaczynał się bardzo interesująco
rozwijać.
~ * ~
Kwiecień 1981
Łomotanie do drzwi
było tak głośne, że Peter aż podskoczył na kanapie. Niemal natychmiast przez
jego głowę przeleciały setki myśli. Kto? Dlaczego? Śmierciożercy? Teraz? Tutaj?
Miał wielką nadzieję, że nie. Nie miał teraz czasu na tłumaczenie im, że,
przynajmniej na razie, powinni zostawić Remusa w spokoju… Chociaż… czy naprawdę
musiał?
Podszedł do
drzwi i drżącą ręką dotknął klamki.
– Kto tam?! –
krzyknął, starając się zachować rzeczowy ton głosu.
– Auror śledczy
Luke Scott, młodszy auror John Dawlish i oficer Departamentu Kontroli Stephen
Turner. Proszę natychmiast otworzyć drzwi.
Peter przełknął
głośno ślinę. Niedobrze. Dwóch aurorów i kontrolny. Bardzo niedobrze. Przez
chwilę miał ochotę udawać, że go nie ma, ale już się odezwał. Odetchnął i
pociągnął za klamkę.
– Dzień dobry –
powiedział do mundurowych, siląc się na uśmiech. – Panowie do kogo?
– Szukamy Remusa
Lupina – odpowiedział oficer i spojrzał podejrzliwie na chłopaka.
Bardzo, bardzo
niedobrze. Peter miał szczerą nadzieję, że nie było po nim widać, jak pocił się
z nerwów. Odetchnął jednak lekko, gdy dotarło do niego, że to nie po niego
przyszli. Nikt nie wiedział, że działa na dwa fronty.
– Nie ma go –
rzucił szybko. – Jest w pracy. W mieście. Wróci gdzieś za godzinę, może
półtorej.
– A pan to kto?
– zapytał auror Scott.
– Peter
Pettigrew, mieszkam przy Stirling Avenue 17 w Belfaście.
Podał aurorom
różdżkę do kontroli. Źle się czuł pod ich czujnym spojrzeniem. Szczególnie
pracownik Departamentu Kontroli wyjątkowo nieprzyjemnie się na niego wyjątkowo
nieprzyjemnie.
– Jest pan
daleko od domu, panie Pettigrew – zauważył Scott, oddając Peterowi różdżkę.
– Pomagam
przyjacielowi. Opiekuję się jego córką, gdy jest w pracy.
– Córką?! –
prychnął ze zdziwieniem oficer kontrolny. – Kolejny wilczy szczeniak? Za dużo
ich się ostatnio robi.
Peter poczuł
dreszcz gniewu na plecach. O nie! Nie da powiedzieć złego słowa o swojej
podopiecznej. Przecież ona nie zrobiła niż złego.
– Rose nie jest
wilkołakiem – powiedział, starając się nie okazać zdenerwowania. – W styczniu
potwierdziła to wasza uzdrowicielka. Watson? Chyba tak się nazywa.
Aurorzy
spojrzeli na oficera, który zacisnął zęby ze zdenerwowaniem. Znał to nazwisko.
Jeżeli uzdrowicielka Watson rzeczywiście potwierdziła, że dziecko jest
człowiekiem, nikt nie miał prawa podważać jej zdania.
– Może… – zaczął
niewyraźnie Peter. – Może, skoro panom tak bardzo zależy, poczekacie na Remusa
w pokoju? Nie ma powodu, byśmy wszyscy stali w drzwiach. Mogę zrobić herbatę.
Nikt nie
poprosił o herbatę, ale trzej mężczyźni usiedli wokół stołu. Siedzieli sztywno,
jakby byli posągami, a nie ludźmi. Nie drgnęli nawet wtedy, gdy Peter wyszedł,
żeby przewinąć Rosie, a potem przyniósł ją, żeby ją nakarmić. No nic! Skoro
uparli się go ignorować, Pettigrew też nie zamierzał zwracać na nich uwagi.
Mężczyźni
ruszyli się dopiero, gdy usłyszeli dźwięk przekręcanego w zamku klucza.
Peter od razu
ruszył do wejścia, żeby dojść do przyjaciela przed mundurowymi.
– Cześć, Peter…
– wesoło Remus, po czym urwał, widząc niespodziewanych gości. Momentalnie pobladł.
Przełknął głośno ślinę, a jego jabłko Adama podskoczyło nerwowo. – Pete, weź
stąd Rose. Natychmiast. Jeżeli… jeżeli cokolwiek się stanie, zabierz ją do
mojego ojca.
– Ale… – zaczął
nerwowo Peter, ale zamilkł pod wpływem spojrzenia przyjaciela. – No dobrze. To
jeżeli już nie jestem panom potrzebny, to już sobie pójdę.
Ponieważ żaden z
mundurowych nie zaszczycił go swoim spojrzeniem, objął mocniej Rosie i założył
na ramię torbę z rzeczami dziewczynki. Wyszedł z domu i teleportował się prosto
do Doliny Godryka. Przecież nie mógł tak po prostu zostawić przyjaciela. Nawet
jeżeli jego ostatnie słowa zabolały go do głębi. Do ojca. Dlaczego?
Przecież to on, Peter, opiekował się Rose. Był jej to winny. To ON musiał się
nią zająć. Nikt inny nie będzie potrafił. Nikt inny nie mógł tego zrobić.
Nie rozumiał, co
się działo. Przecież sprawa Ami została zamknięta. Moody potwierdził, że winę
za jej śmierć ponosili śmierciożercy. Czego mogli chcieć od Remusa? Nie
planował tego. Nie przewidział.
Zbliżał się już
do domu Potterów, gdy zagwizdał alarm Zakonu. Jedną ręką wyjął z kieszeni
zegarek i spojrzał na jego tarczę. Sam Dumbledore wzywał na natychmiastowe
zebranie.
– Merlinie, czy
wszystko musi iść dziś nie tak – szepnął sam do siebie, mocniej tuląc do siebie
Rosie.
Teleportował się
w okolice Kwatery i szybkim krokiem dotarł do budynku. W środku było niewiele
osób, ale każda z nich, z wyjątkiem Dumbledore’a, spojrzała na niego ze
zdziwieniem, gdy wszedł do pokoju z dzieckiem na ręku. Jeden dyrektor okazał
smutek, jakby wiedział, co mogło się wydarzyć.
Pierwszy
otrząsnął się Sturgis. Rzucił dokumenty, które właśnie przeglądał i podbiegł do
Pettigrew.
– Merlinie, Rose
– szepnął, wyjmując bratanicę z rąk młodszego mężczyzny. Objął ją mocno.
Peter poczuł
niemal fizyczny ból, gdy zobaczył dziecko w ramionach Podmore’a. Nie powinien
był pozwolić, by ktoś mu ją odebrał. Rose powinna być jego. Nikt nie mógł mu
jej odebrać.
– Czemu ją tu
przyniosłeś? – naskoczył na niego Sturgis.
– Re… Remus mi
kazał. Przyszło dwóch aurorów i ktoś z DKMS-u. Kazał mi ją zabrać. Chciałem
zabrać ją do Potterów, ale przyszło wezwanie…
Sturgis już go
jednak nie słuchał. Niemal bezmyślnie zabrał Peterowi torbę z rzeczami Rosie i
zarzucił jej pasek na własne ramię. Pogłaskał dziewczynkę po włosach, a ona
uśmiechnęła się szeroko do niego. Petera ponownie zakłuło w sercu. Przecież
dopiero co do niego tak się uśmiechała. Odwrócił wzrok i spojrzał na
Dumbledore’a.
– Przyszli, bo
był jego ostatnią sprawą, prawda? – zapytał Sturgis, kierując pytanie do
dyrektora Hogwartu, który tylko skinął głową.
Twarz Podmore’a
ściągnęła się w trudnym do odczytania wyrazie. Auror usiadł na jednym z foteli,
mocno tuląc do siebie bratanicę. Kołysał ją delikatnie, jakby chciał ją uśpić,
ale obecność tylu nowych osób skutecznie ją rozbudzała. Wszystkich chciała
zobaczyć, wszystkich poznać.
Członkowie
Zakonu zerkali na niego z obawą. Większość domyślała się, czyje dziecko trzyma
na kolanach. Było to nawet dziwniejsze od tego, że w ogóle takie maleństwo
pojawiło się na zebraniu Zakonu Feniksa.
– Skąd to nagłe
wezwanie?! – zawołał Syriusz od wejścia. Przyszedł jako jeden z ostatnich,
jeszcze w mundurze szkolącego się aurora. – Moody, co tym razem się wydarzyło?!
Zamarł w pół
kroku, gdy zamiast Alastora zobaczył Dumbledore’a. Rozejrzał się po zatłoczonym
pomieszczeniu. Jego oczy rozszerzyły się, gdy na kolanach Sturgisa rozpoznał
Rose.
– Alastor Moody
brał dzisiaj udział w aresztowaniu podejrzanych o śmierciożerstwo – powiedział
głośno dyrektor. – Kilku podejrzanych zginęło, reszta uciekła. Biorący udział w
akcji aurorzy trafili do świętego Munga. Alastor jest w krytycznym stanie.
Peter odruchowo
uniósł dłoń do ust. Zrozumiał. Zrozumiał, dlaczego do Remusa przyszli autorzy.
Zrozumiał pytanie Sturgisa. Zrozumiał to wszystko. Jeżeli Lupin był ostatnim
podejrzanym Moody’ego, a Moody teraz walczył o życie w szpitalu… Remus był
pierwszym podejrzanym. Znowu. Znowu nikt nie spojrzy na to, że w akcji wzięli
udział śmierciożercy.
Zastanawiał się tylko, co ma teraz zrobić, by
wziąć Rose pod opiekę.
Serio? Serio, kobieto? Tak brutalny kontrast? To okrutne!
OdpowiedzUsuńDostajemy cudowny fragment z urodzinami Rey'a, a potem co? Nie dość, że mamy Reya, to mamy jeszcze jego kompanów! Lupin Senior, Moody i Rick - to trio to dopiero złoto! I tak dajesz nam się rozkoszować tym fragmentem, a potem nagle...
BAM!
Już Ci pisałam, że nie mogłam się pozbierać, ten rozdział po prostu... Aaa! Nadal nie wiem, co powinnam napisać. A niech to szlag! Dlaczego? Mam ciary, kiedy myślę o Peterze i o jego psychozie na punkcie Rose... Matko, przecież to chore! Nie dość, że przyczynił się do śmierci Amelii, którą no... dowiemy się w kolejnym rozdziale, to jeszcze uważa się za dobrego opiekuna dla jej dziecka! Jak dobrze, że Sturgis mu ją odebrał! W głowie mam tylko ciągle pytanie, jak to pokażesz później... Czy lata pod postacią szczura wyplenią z niego tę manię?
Naprawdę nie planowałam, że ta trójka tak będzie się rzucać w oczy, ale powiem Ci, że już nie mogę się doczekać, aż zacznę rozgrzebywać ich młodość. "Francuz, Szkot i Anglik przychodzą do Ministerstwa Magii..." ta historia nie może się nie udać!
Usuń