22 sierpnia 2020

Rozdział 20


Czerwiec 1980
Opróżnienie małego pokoju i posegregowanie znajdujących się tam rzeczy zajęło Lupinom dwa tygodnie nieregularnej pracy. Mogli działać jedynie wieczorami, gdy Remus wracał już z księgarni, oraz w weekendy. Musieli też przerwać na czas pełni, która nastąpiła pod koniec maja.
Rey dawno nie denerwował się tak, jak przez te trzy noce, które spędził samotnie, kręcąc się po domu i wsłuchując w odgłosy dobiegające z piwnicy. Amelia przeniosła się na ten czas do domu Potterów, gdzie miała czuwać nad Lily, gdy James siedział z Remusem w piwnicy. Reynard nie potrafił wyrazić, jak bardzo był wdzięczny przyjaciołom syna za cały trud, jaki włożyli w naukę animagii. Zastanawiał się czasami, jakie szalone myśli chodziły im po głowie, gdy wpadli na ten irracjonalny pomysł. Jemu samemu nigdy nie przyszło to przez myśl, chociaż wiedział, że animag mógł pomóc wilkołakowi. Rey był na to jednak zbyt słaby, za mało znał się na transmutacji, a przynajmniej tak sądził.
Co rano z drżącym sercem schodził po piwnicznych schodach, by zobaczyć, jak czuje się Remus. Co rano oddychał z ulgą, gdy orientował się, że wszystko było w porządku. Jasne, chłopak był podrapany, obolały i wycieńczony, ale żył i oddychał miarowo. Serce biło równo, jakby nigdy się nie zatrzymało.
Gdy Ami wróciła wieczorem, po ostatniej nocy pełni, jej mąż stał już pewnie na nogach i zastanawiał się, na jaki kolor przemalują pokoik, w którym za kilka miesięcy miało zamieszkać ich dziecko. Amelia w końcu zgodziła się na to, by odsunięto ją od sprzątania rzeczy, ale postawiła warunek, że chce pomóc w malowaniu. Tak się do tego paliła, że Remus nie miał serca jej odmówić.
W dniu swoich pięćdziesiątych urodzin Rey wstał wyjątkowo późno. Dzięki uprzejmości profesora Dumbledore’a, który przysłał mu potrzebne książki ze szkolnej biblioteki, wykład na następny poniedziałek miał już skończony. Właściwie mógł się jedynie relaksować i rozmyślać o tym, że oto wkracza w kolejną dekadę swojego życia.
Nie brzmiało to optymistycznie. Zastanawiał się, w którym momencie tak się postarzał. Chociaż, z drugiej strony, czy to było takie dziwne? Jeszcze w tym roku miał zostać dziadkiem. Merlinie, to brzmiało jeszcze gorzej! W tym tempie przed osiemdziesiątką zostanie pradziadkiem! Nie, zdecydowanie nie był na to gotowy.
By odgonić te straszne myśli, zaczął się zastanawiać, kto odwiedzi go tego dnia. Nie spodziewał się nawału gości. Większość znajomych mieszkała we Francji. Domyślał się, że Rick albo Alastor przyślą mu sowy z życzeniami. Podejrzewał, że Sturgis przyjedzie na chwilę albo dwie. Rey miał nadzieję, że nie skończy się to kolejną sprzeczką między jego synami. Serce mu się krajało za każdym razem, gdy słuchał tych sporów. Zastanawiał się czasem, kiedy zaczęła się ta wrogość między braćmi. I jakim cudem przeoczył ten moment.
I znowu złe myśli. Wstał z łóżka i przebrał się z piżamy. Nawet założył lepszą koszulę. W końcu to były jego urodziny, musiał jakoś wyglądać! Ruszył na dół. Gdy tylko otworzył drzwi, poczuł zapach czekoladowego ciasta. Zapowiadało się coś dobrego.
O dziwo nie zastał tam nikogo. Jedynie głucha, magiczna cisza, otaczająca sypialnię gospodarzy sugerowała, gdzie się oni znajdują. Rey uśmiechnął się pod nosem. I dobrze. Niech młodzi zajmą się sobą, skoro mają na to okazję i czas. Sam chciałby być w ich wieku i mieć ich energię. Nie, żeby brakowało mu energii, ale od pięciu lat był sam. Od śmierci Angie w jego życiu nie było innej kobiety.
Reynard przykucnął przed piekarnikiem, patrząc na pieczące się ciasto. Wydawało się płaskie. Dziwnie płaskie, jeżeli miał być szczery. Nie wyglądało jak coś, z czego mógł powstać tort. Nie żeby był wybredny, rzecz jasna. Doceniał wszystkie starania synowej, chociaż miał szczerą nadzieję, że piecze lepiej niż gotuje.
– Podobno jak się patrzy na ciasto, to nie rośnie. Dobrze, że akurat to nie musi rosnąć – powiedziała Ami, wchodząc do kuchni. Jej ubrania były lekko wymięte, a z warkocza wysunęło się kilka niesfornych kosmyków. Rey nie mógł nie zastanowić się, w jakim stanie jest teraz jego syn.
Dziewczyna podeszła do piekarnika, który akurat się wyłączył. Informowało to o tym, że ciasto jest gotowe. Ami wyjęła je i położyła na zabezpieczonym przed żarem blacie.
– Co to jest? – zapytał Rey.
– Brownie – odpowiedziała Ami, wciągając aromatyczny zapach. – To będzie parter tortu.
– Parter? A co będzie wyżej?
Dziewczyna zdjęcia kuchenną ścierkę, odsłaniając biały biszkopt. Rey rozejrzał się, zastanawiając się, jakim cudem nie słyszał, że Ami tworzyła takie wspaniałe rzeczy.
– Jeszcze muszę to złożyć, ale wszystko już mam gotowe – powiedziała Amelia z uśmiechem.
Wyjęła z lodówki misę z kremem. Wystarczyło kilka machnięć różdżką, by biszkopt i brownie do końca wystygły. Chłodna herbata nawilżyła je, po czym pokrył je kolorowy krem. Nie minęła minuta, a tort był gotowy i trafił do lodówki. Ami aż zaklaskała z radości, okręcając się na jednej stopie.
– Wszystkiego najlepszego – powiedziała, zarzucając Reyowi ręce na szyję.
– Dziękuję, słoneczko. Za wszystko. Tort wygląda wspaniale.
Objął synową w talii, muskając powiększający się już brzuch. Momentami wciąż nie mógł uwierzyć, że gdzieś tam, pod tą skórą, rósł jego pierwszy wnuk. Prędzej spodziewałby się, że to Sturgis pierwszy przekaże mu taką szczęśliwą nowinę.
– Cieszę się, że zostałeś, tato – powiedziała z uśmiechem Ami. Już nie wahała się, wypowiadając ostatnie słowo.
– Cieszę się, że mogłem. Ale następnym razem to wy przyjedziecie do mnie. Może w czasie wakacji?
– Nie wiem, czy się uda – rzucił niespodziewanie Remus.
Rey odwrócił się, by zobaczyć syna opierającego się o framugę drzwi sypialnianych. Wyglądał wyjątkowo nonszalancko ze splecionymi rękami, zmierzwionym włosem i wymiętą koszulą.
– Lily ma termin na początek sierpnia – wyjaśnił przepraszająco młodszy Lupin. – James by nam nie darował, gdybyśmy wyjechali. A potem będzie to zbyt niebezpieczne dla dziecka.
Uśmiech zszedł z twarzy Reya, ale nie mógł nie zgodzić się z synem. W trzecim trymestrze nawet teleportacja mogła być ryzykowna, nie mówiąc już o świstokliku czy proszku Fiuu. Nawet mugole nie wpuszczali wtedy ciężarnych na pokłady tych swoich latających maszyn… jakkolwiek by się nie nazywały. Zostawały tylko pociągi, ale podróż nimi trwała wyjątkowo długo. Rey wolałby nie narażać na to synowej.
– Przyjedziemy, jak dziecko się urodzi – obiecała Ami.
– Uwierz mi, że wtedy nie będziecie mieć na to czasu i ochoty. Gdy ma się małe dziecko, myśli się wyłącznie o tym, żeby spać w każdej wolnej chwili. Merlinie, jak Remus się urodził, potrafiłem przysnąć nawet w trakcie przesłuchania!
Ami roześmiała się i spojrzała na szeroko uśmiechniętego męża. Nie mogła się doczekać, aż będzie jej dane wziąć na ręce ich dziecko. To niesprawiedliwe, że musiała jeszcze na to czekać tyle długich miesięcy.
Kończyli jeść obiad, gdy do kuchennego okna zapukała duża, ciemnobrązowa sowa. Rey podniósł się i wpuścił ptaka. Odebrał list i paczuszkę. Prezent odłożył na stół, a list otworzył. Przebiegł wzrokiem po francuskim tekście.

Kochany Stryjku,
Ponieważ w dniu dzisiejszym zostałeś Starym Dziadem, chciałabym Ci życzyć, żebyś zawsze miał takie szczęście jak do tej pory. Żebyś rozwijał się w karierze naukowej i bywał na tych szalonych bankietach pokonferencyjnych, o których nigdy nie chcesz nic mówić. Żebyś miał jeszcze więcej przygód w życiu, bo myślę, że nawet status Starego Dziada nie powstrzyma Cię od pracy w terenie. Żebyś swoją osobą doprowadzał mojego ojca do jeszcze większej furii, chociaż on nigdy tego nie okazuje.
Skoro złożyłam Ci już życzenia, skorzystam z okazji i pozdrowię mojego drogiego Kuzyna. Mam nadzieję, że żeniaczka nie wykończyła go… za mocno. Przeproś go ode mnie, że jeszcze nie przyjechałam, ale obowiązki zawodowe nie pozwalają mi teraz na nawet chwilowe opuszczenie Francji. Jeżeli Rémy będzie chciał przyjechać, niech czuje się zaproszony. Nudzę się, chętnie porozbijam się z nim po Paryżu. Z jego Żoną też, rzecz jasna.
Wszystkiego najlepszego, Stryjku. Régine

Rey uśmiechnął się pod nosem. Cała Régi. Niczego innego nie mógłby się spodziewać po buntowniczej bratanicy. Lubił ją, niejednokrotnie rozświetlała jego ponurą samotność. Była dla niego niemal jak córka.
– Masz pozdrowienia od Régi. Oboje macie – poinformował młodych małżonków. – Zaprasza do Francji.
– Kiedyś na pewno – zgodził się Remus.
Rey zostawił sobie odpisanie bratanicy na później. Sięgnął po niewielką paczuszkę i wyjął z niej elegancki zegarek na rękę. Zapiął skórzaną bransoletkę na nadgarstku. Spojrzał na tarczę.
– O której mieli przyjść goście? – zapytał.
– Za pół godziny – odpowiedział mu syn.
Coś w jego spojrzeniu mówiło Reyowi, że myślał o czymś, czego dotąd nie było w planach. Nie miał czasu się w tej chwili tym przejmować, bo Ami zaciągnęła go do pomocy przy rozkładaniu zastawy. Było jej tyle, że zastanawiał się, ile, na Merlina, osób zaproszono. Odpowiedź przyszła szybko.
Przyszło trzech przyjaciół Remusa, James razem z Lily, która z trudem poruszała się z powodu mocno zaawansowanej ciąży. Rey pamiętał, że miała urodzić za dwa miesiące. Dzieci coraz szybciej dorastają, pomyślał smętnie.
Ile on miał lat, kiedy urodził się Remus? Nie potrafił od razu odpowiedzieć na to pytanie. Właśnie kończył pięćdziesiąt… jego syn miał dwadzieścia… Wychodziłoby na to, że trzydzieści. Tak, prawie trzydzieści. To był dobry wiek na posiadanie dzieci. Od kilku lat był w związku, dwa lata byli z Angie małżeństwem. Miał stałą pracę i stabilną sytuację finansową. Panował pokój.
Czy to oznaczało, że potępiał młodych? Nie… Chyba. Byli dorośli, mogli sami decydować o swoim życiu. Jednak, przyglądając się ich entuzjazmowi, Rey widział, że tak naprawdę byli jeszcze dziećmi. Dziećmi, które wypuszczono w wielki świat i nakazano im żyć, jakby byli dorośli. Więc żyli tak, jak umieli.
Zdążył przyjąć wszystkie życzenia, gdy Remus wpuścił kolejnych gości: Ricka Daviesa i czujnie rozglądającego się Alastora Moody’ego.
Usiedli wokół magicznie powiększonego stołu, dzieląc się ciastami, które od dwóch dni przygotowywała Amelia. Sama gospodyni co chwilę wstawała, by coś podać, czegoś dołożyć, chociaż Remus ze wszystkich sił próbował ją przed tym powstrzymać. W końcu jednak opadł na zrezygnowany na krzesło, poddając się.
– Jeszcze zdążysz się za nią nabiegać – powiedział z uśmiechem James. – Tak jak jeszcze kilka miesięcy temu Lily miała aż za dużo energii, tak teraz tylko by leżała i pachniała.
W „nagrodę” dostał cios rękawem narzutki żony, która spojrzała na niego z udawanym oburzeniem. Zaraz jednak uśmiechnęła się i puściła Remusowi oko. Lupin nie wyglądał, jakby słowa przyjaciela go uspokoiły.
Miłą rozmowę przerwał dźwięk otwierających się drzwi. Alastor od razu poderwał się z różdżką w ręku, tak samo Rick. Rey uspokoił ich gestem, po czym wyszedł do korytarza, by powitać starszego syna.
– Wszystkiego najlepszego, tato – powiedział niewyraźnie Sturgis, spoglądając na zgromadzonych w pokoju gości.
Rey objął go mocno, nie zważając na zaniepokojenie i niezadowolenie pierworodnego. Miał wielką nadzieję, że chociaż raz będzie się bez sprzeczek i dogryzania sobie nawzajem.
– Usiądź – zaproponował, wskazując wolne krzesło. – Chociaż na chwilę.
– Niedługo mam zmianę – próbował tłumaczyć się Sturgis, ale ojciec pociągnął go w stronę stołu.
– Chociaż tort zjedz – zaproponowała Amelia, wyjmując ciasto z lodówki. Zignorowała fakt, że Huncwoci spoglądają na nią ze zdziwieniem.
Przy pomocy dziwnie spiętego męża postawiła na szczycie tortu równo pięćdziesiąt świeczek i zapaliła je zaklęciem.
– Chyba sobie żartujecie, jeżeli myślicie, że uda mi się to zdmuchnąć? – krzyknął ze śmiechem Rey. Wziął kilka głębszych oddechów, by przygotować płuca na zwiększony wysiłek.
Amelia postawiła przed nim przepiękny, piętrowy tort, obłożony bladoniebieską masą i przystrojony cukrowymi kwiatami, między którymi świeciły się świeczki. Rey odczekał, aż odśpiewają mu to nieszczęsne „Sto lat” (nie wiedział dlaczego, ale szczerze nienawidził tej przyśpiewki). Pomyślał życzenie – dla siebie nie chciał już niczego; chciał jedynie, by jego dzieci były szczęśliwe. Wziął głęboki oddech i dmuchnął najmocniej jak potrafił. I… Udało się. Wszystkie pięćdziesiąt świeczek zgasło.
Tort był po prosu niebiański. Rey aż nie mógł uwierzyć, że przygotowane w domu ciasto mogło być tak dobre. Do tej pory tak smaczne desery jadł jedynie na konferencjach (i to tych z wyższej półki).
Sturgis szybko zjadł, po czym wyszedł, tłumacząc się pracą. Odprowadziły go niechętne spojrzenia Syriusza i Jamesa, którzy również niedługo potem zaczęli się zbierać. Ku zdumieniu Reya, razem z nimi wstali Remus i Ami.
– A wy gdzie się wybieracie? – zapytał młodych.
– Do mnie – odpowiedział za młodych Lupinów Black.
– Bawcie się grzecznie – powiedział z uśmiechem Remus, mierząc wzrokiem ojca i jego przyjaciół.
Rey pokręcił z rozbawieniem głową. Odczekał, aż młodzież opuści dom, po czym przekręcił klucz w drzwiach. Spojrzał na dwóch przyjaciół i poczuł ogarniające go rozczulenie i smutek. Zostało ich tylko trzech. Kiedyś, gdy zaczynali, było ich więcej. Wieczorami chodzili do pubów (Merlinie, jak Angie się na niego denerwowała, gdy wracał w środku nocy), dniami prowadzili wspólnie śledztwa i walczyli ramię w ramię. Stopniowo ich ubywało. Jedni odchodzili, bo nie wytrzymywali tempa. Inni odchodzili na wieczną wartę. Tych drugich, niestety, było o wiele więcej.
– To co, Rey – zaczął Rick, chcąc odgonić smutną atmosferę. – Może wyjmiesz coś mocniejszego od wina?
Lupin uśmiechnął się i sięgnął do szafki, gdzie, jak dobre wiedział, jego syn trzymał alkohole. Wyjął butelkę Ognistej Whisky. Wieczór zaczynał się bardzo interesująco rozwijać.
~ * ~
Kwiecień 1981
Łomotanie do drzwi było tak głośne, że Peter aż podskoczył na kanapie. Niemal natychmiast przez jego głowę przeleciały setki myśli. Kto? Dlaczego? Śmierciożercy? Teraz? Tutaj? Miał wielką nadzieję, że nie. Nie miał teraz czasu na tłumaczenie im, że, przynajmniej na razie, powinni zostawić Remusa w spokoju… Chociaż… czy naprawdę musiał?
Podszedł do drzwi i drżącą ręką dotknął klamki.
– Kto tam?! – krzyknął, starając się zachować rzeczowy ton głosu.
– Auror śledczy Luke Scott, młodszy auror John Dawlish i oficer Departamentu Kontroli Stephen Turner. Proszę natychmiast otworzyć drzwi.
Peter przełknął głośno ślinę. Niedobrze. Dwóch aurorów i kontrolny. Bardzo niedobrze. Przez chwilę miał ochotę udawać, że go nie ma, ale już się odezwał. Odetchnął i pociągnął za klamkę.
– Dzień dobry – powiedział do mundurowych, siląc się na uśmiech. – Panowie do kogo?
– Szukamy Remusa Lupina – odpowiedział oficer i spojrzał podejrzliwie na chłopaka.
Bardzo, bardzo niedobrze. Peter miał szczerą nadzieję, że nie było po nim widać, jak pocił się z nerwów. Odetchnął jednak lekko, gdy dotarło do niego, że to nie po niego przyszli. Nikt nie wiedział, że działa na dwa fronty.
– Nie ma go – rzucił szybko. – Jest w pracy. W mieście. Wróci gdzieś za godzinę, może półtorej.
– A pan to kto? – zapytał auror Scott.
– Peter Pettigrew, mieszkam przy Stirling Avenue 17 w Belfaście.
Podał aurorom różdżkę do kontroli. Źle się czuł pod ich czujnym spojrzeniem. Szczególnie pracownik Departamentu Kontroli wyjątkowo nieprzyjemnie się na niego wyjątkowo nieprzyjemnie.
– Jest pan daleko od domu, panie Pettigrew – zauważył Scott, oddając Peterowi różdżkę.
– Pomagam przyjacielowi. Opiekuję się jego córką, gdy jest w pracy.
– Córką?! – prychnął ze zdziwieniem oficer kontrolny. – Kolejny wilczy szczeniak? Za dużo ich się ostatnio robi.
Peter poczuł dreszcz gniewu na plecach. O nie! Nie da powiedzieć złego słowa o swojej podopiecznej. Przecież ona nie zrobiła niż złego.
– Rose nie jest wilkołakiem – powiedział, starając się nie okazać zdenerwowania. – W styczniu potwierdziła to wasza uzdrowicielka. Watson? Chyba tak się nazywa.
Aurorzy spojrzeli na oficera, który zacisnął zęby ze zdenerwowaniem. Znał to nazwisko. Jeżeli uzdrowicielka Watson rzeczywiście potwierdziła, że dziecko jest człowiekiem, nikt nie miał prawa podważać jej zdania.
– Może… – zaczął niewyraźnie Peter. – Może, skoro panom tak bardzo zależy, poczekacie na Remusa w pokoju? Nie ma powodu, byśmy wszyscy stali w drzwiach. Mogę zrobić herbatę.
Nikt nie poprosił o herbatę, ale trzej mężczyźni usiedli wokół stołu. Siedzieli sztywno, jakby byli posągami, a nie ludźmi. Nie drgnęli nawet wtedy, gdy Peter wyszedł, żeby przewinąć Rosie, a potem przyniósł ją, żeby ją nakarmić. No nic! Skoro uparli się go ignorować, Pettigrew też nie zamierzał zwracać na nich uwagi.
Mężczyźni ruszyli się dopiero, gdy usłyszeli dźwięk przekręcanego w zamku klucza.
Peter od razu ruszył do wejścia, żeby dojść do przyjaciela przed mundurowymi.
– Cześć, Peter… – wesoło Remus, po czym urwał, widząc niespodziewanych gości. Momentalnie pobladł. Przełknął głośno ślinę, a jego jabłko Adama podskoczyło nerwowo. – Pete, weź stąd Rose. Natychmiast. Jeżeli… jeżeli cokolwiek się stanie, zabierz ją do mojego ojca.
– Ale… – zaczął nerwowo Peter, ale zamilkł pod wpływem spojrzenia przyjaciela. – No dobrze. To jeżeli już nie jestem panom potrzebny, to już sobie pójdę.
Ponieważ żaden z mundurowych nie zaszczycił go swoim spojrzeniem, objął mocniej Rosie i założył na ramię torbę z rzeczami dziewczynki. Wyszedł z domu i teleportował się prosto do Doliny Godryka. Przecież nie mógł tak po prostu zostawić przyjaciela. Nawet jeżeli jego ostatnie słowa zabolały go do głębi. Do ojca. Dlaczego? Przecież to on, Peter, opiekował się Rose. Był jej to winny. To ON musiał się nią zająć. Nikt inny nie będzie potrafił. Nikt inny nie mógł tego zrobić.
Nie rozumiał, co się działo. Przecież sprawa Ami została zamknięta. Moody potwierdził, że winę za jej śmierć ponosili śmierciożercy. Czego mogli chcieć od Remusa? Nie planował tego. Nie przewidział.
Zbliżał się już do domu Potterów, gdy zagwizdał alarm Zakonu. Jedną ręką wyjął z kieszeni zegarek i spojrzał na jego tarczę. Sam Dumbledore wzywał na natychmiastowe zebranie.
– Merlinie, czy wszystko musi iść dziś nie tak – szepnął sam do siebie, mocniej tuląc do siebie Rosie.
Teleportował się w okolice Kwatery i szybkim krokiem dotarł do budynku. W środku było niewiele osób, ale każda z nich, z wyjątkiem Dumbledore’a, spojrzała na niego ze zdziwieniem, gdy wszedł do pokoju z dzieckiem na ręku. Jeden dyrektor okazał smutek, jakby wiedział, co mogło się wydarzyć.
Pierwszy otrząsnął się Sturgis. Rzucił dokumenty, które właśnie przeglądał i podbiegł do Pettigrew.
– Merlinie, Rose – szepnął, wyjmując bratanicę z rąk młodszego mężczyzny. Objął ją mocno.
Peter poczuł niemal fizyczny ból, gdy zobaczył dziecko w ramionach Podmore’a. Nie powinien był pozwolić, by ktoś mu ją odebrał. Rose powinna być jego. Nikt nie mógł mu jej odebrać.
– Czemu ją tu przyniosłeś? – naskoczył na niego Sturgis.
– Re… Remus mi kazał. Przyszło dwóch aurorów i ktoś z DKMS-u. Kazał mi ją zabrać. Chciałem zabrać ją do Potterów, ale przyszło wezwanie…
Sturgis już go jednak nie słuchał. Niemal bezmyślnie zabrał Peterowi torbę z rzeczami Rosie i zarzucił jej pasek na własne ramię. Pogłaskał dziewczynkę po włosach, a ona uśmiechnęła się szeroko do niego. Petera ponownie zakłuło w sercu. Przecież dopiero co do niego tak się uśmiechała. Odwrócił wzrok i spojrzał na Dumbledore’a.
– Przyszli, bo był jego ostatnią sprawą, prawda? – zapytał Sturgis, kierując pytanie do dyrektora Hogwartu, który tylko skinął głową.
Twarz Podmore’a ściągnęła się w trudnym do odczytania wyrazie. Auror usiadł na jednym z foteli, mocno tuląc do siebie bratanicę. Kołysał ją delikatnie, jakby chciał ją uśpić, ale obecność tylu nowych osób skutecznie ją rozbudzała. Wszystkich chciała zobaczyć, wszystkich poznać.
Członkowie Zakonu zerkali na niego z obawą. Większość domyślała się, czyje dziecko trzyma na kolanach. Było to nawet dziwniejsze od tego, że w ogóle takie maleństwo pojawiło się na zebraniu Zakonu Feniksa.
– Skąd to nagłe wezwanie?! – zawołał Syriusz od wejścia. Przyszedł jako jeden z ostatnich, jeszcze w mundurze szkolącego się aurora. – Moody, co tym razem się wydarzyło?!
Zamarł w pół kroku, gdy zamiast Alastora zobaczył Dumbledore’a. Rozejrzał się po zatłoczonym pomieszczeniu. Jego oczy rozszerzyły się, gdy na kolanach Sturgisa rozpoznał Rose.
– Alastor Moody brał dzisiaj udział w aresztowaniu podejrzanych o śmierciożerstwo – powiedział głośno dyrektor. – Kilku podejrzanych zginęło, reszta uciekła. Biorący udział w akcji aurorzy trafili do świętego Munga. Alastor jest w krytycznym stanie.
Peter odruchowo uniósł dłoń do ust. Zrozumiał. Zrozumiał, dlaczego do Remusa przyszli autorzy. Zrozumiał pytanie Sturgisa. Zrozumiał to wszystko. Jeżeli Lupin był ostatnim podejrzanym Moody’ego, a Moody teraz walczył o życie w szpitalu… Remus był pierwszym podejrzanym. Znowu. Znowu nikt nie spojrzy na to, że w akcji wzięli udział śmierciożercy.
Zastanawiał się tylko, co ma teraz zrobić, by wziąć Rose pod opiekę.

2 komentarze:

  1. Serio? Serio, kobieto? Tak brutalny kontrast? To okrutne!
    Dostajemy cudowny fragment z urodzinami Rey'a, a potem co? Nie dość, że mamy Reya, to mamy jeszcze jego kompanów! Lupin Senior, Moody i Rick - to trio to dopiero złoto! I tak dajesz nam się rozkoszować tym fragmentem, a potem nagle...
    BAM!
    Już Ci pisałam, że nie mogłam się pozbierać, ten rozdział po prostu... Aaa! Nadal nie wiem, co powinnam napisać. A niech to szlag! Dlaczego? Mam ciary, kiedy myślę o Peterze i o jego psychozie na punkcie Rose... Matko, przecież to chore! Nie dość, że przyczynił się do śmierci Amelii, którą no... dowiemy się w kolejnym rozdziale, to jeszcze uważa się za dobrego opiekuna dla jej dziecka! Jak dobrze, że Sturgis mu ją odebrał! W głowie mam tylko ciągle pytanie, jak to pokażesz później... Czy lata pod postacią szczura wyplenią z niego tę manię?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Naprawdę nie planowałam, że ta trójka tak będzie się rzucać w oczy, ale powiem Ci, że już nie mogę się doczekać, aż zacznę rozgrzebywać ich młodość. "Francuz, Szkot i Anglik przychodzą do Ministerstwa Magii..." ta historia nie może się nie udać!

      Usuń