Kwiecień 1981
Areszt
Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami nie należał do
najprzyjemniejszych miejsc w Ministerstwie Magii. Umieszczony głęboko pod
ziemią nie miał nawet magicznych sztucznych okien, które sprawiałyby wrażenie,
że jest się na powierzchni. Widocznie potwory nie zasługiwały nawet na sztuczne
światło słońca.
Remus zganił się
w myślach. Sam był przecież takim potworem. Wiedział, merde!, wiedział,
że tak będzie. Kiedy tylko zobaczył mundurowych w swoim domu, wiedział, że tak
to się skończy. Skończyła się pomoc kolegów ojca.
W pierwszej
chwili nie zrozumiał, dlaczego ponownie aurorzy zawitali do jego domu. Zaledwie
trzy dni wcześniej dostał oficjalny list, który informował go o ponownym
zamknięciu sprawy Ami. Potwierdzono, że zamordowali ją śmierciożercy, a jego
samego oczyszczono z zarzutów. Co więc sprowadzało do niego mundurowych? Nie
wiedział. Pierwsze ich pytania nic nie sugerowały. Ot, zwykłe pytania
prowadzących śledztwo – gdzie był, co robił, kto to może potwierdzić. A potem
spytali go, kiedy ostatnio widział Moody’ego i już wiedział, że coś się stało.
Nie wiedział co. Nie powiedzieli. Ale coś MUSIAŁO się stać. W końcu, nie
zważając na nic, zabrali go do aresztu „do wyjaśnienia”. Skonfiskowali jego różdżkę
i zamknęli w tej cholernej celi.
Musiał
niechętnie przyznać, że kraty były fantastycznie zrobione. Zimne żelazo było
zabójcze dla wil, wiedźm czy trytonów, jednocześnie dawało się bardzo łatwo
zakląć przeciw wampirom. Remus widział w prętach cienkie nitki srebra, które
miały utrzymać w środku wilkołaki. Nie żeby on planował wydostawać się przy
pomocy siły, chociaż ciarki niepokoju regularnie przebiegały po jego plecach.
Znał statystyki tego aresztu – mało kto wychodził z niego o własnych siłach.
Leżał wyciągnięty
na wąskiej, twardej pryczy i błądził myślami. Co się mogło stać, skoro go
zamknęli? Co było nie tak z Moodym? Miał nadzieję, że auror żyje. Jeżeli nie…
cóż, będzie z nim krucho. Musiał czekać na jakiekolwiek wieści. Jego myśli
pognały w stronę córeczki. Zastanawiał się, czy jeszcze dane mu będzie ją
zobaczyć. Cieszył się, że kazał Peterowi zabrać ją ze sobą, dzięki temu istniał
chociaż cień szansy, że mała trafi do kogoś, kogo zna.
Nie wiedział,
ile czasu minęło, zanim drzwi do aresztu uchyliły się i do środka weszła
pochylona postać. Remus usiadł na pryczy, wbijając wzrok w ciemność i próbując
dostrzec tego, kto wszedł. Jego nozdrza rozszerzyły się, próbując wychwycić
zapach przybysza, ale na nic się to nie zdało. Rzucone na kraty zaklęcia uniemożliwiały
użycie zmysłu węchu.
– Remus,
trzymasz się? – zapytał cicho dobrze znany Lupinowi głos.
– Oficer Davies?
Podszedł do
krat, uważając, by nie dotknąć żadnej z nich. Teraz wyraźnie widział twarz
Ricka Daviesa. Mężczyzna był dziwnie blady, jakby ostatnie godziny były dla
niego wyjątkowo ciężkie.
– Co się dzieje?
– spytał.
– Moody
wylądował w szpitalu. Jest w krytycznym stanie. Śmierciożercy – dodał, widząc,
że do Remusa nie dociera to, co mu powiedział. – Twoja sprawa była ostatnia,
ale do głowy by mi nie przyszło, że cię tu ściągną. Spróbuję cię wyciągnąć, ale
nie mam pojęcia, ile mi to zajmie. Nie wiem, czy nie będą cię tu trzymać, aż
Alastor się obudzi.
Jeżeli się
obudzi. Niewypowiedziane słowa zawisły między mężczyznami. Remus zdawał
sobie sprawę, jak źle to wszystko wyglądało. Merlinie, ile by dał, żeby był tu
teraz jego ojciec. Mimo wszystkiego, co zaszło między nimi, to właśnie
obecności Reya pragnął teraz najbardziej.
– Zrobię, co da
się zrobić, obiecuję – zapewnił go Rick. – Muszę już iść, będą coś podejrzewać.
Cofnął się o w
stronę wejścia. Zrobił zaledwie krok, zanim Remus złapał go za nadgarstek.
– Co z Rose? –
zapytał zdenerwowany chłopak. – Co z moją córką?
– Jest u
Sturgisa. Naprawdę muszę już iść.
Remus cofnął
się, odrywając dłoń od krat. Nawet nie czuł już bólu od oparzenia srebrem
wtopionym w żelazo. Spojrzał na dłoń. W nikłym świetle jedynej lampki zobaczył
wąską oparzelinę. Nie przejmował się nią. W porównaniu z tym, co spotkało go
przed rokiem, to było niczym wbicie drzazgi.
Nie potrafił
sobie wyobrazić, jak wielką ulgę odczuł, gdy Davies powiedział mu o Rose. Opadł
na pryczę i ukrył twarz w dłoniach. Nawet nie zauważył, gdy palce pokryły się
wilgocią łez. Rose była bezpieczna. Jego malutka córeczka była bezpieczna. To
było najważniejsze. Jeżeli wiedział, że była pod właściwą opieką, nic już go
nie interesowało. DKMS mógł z nim robić, co chciał. Mogli go więzić,
torturować… nawet zabić. To nie miało już znaczenia. Jeżeli Rose była u
Sturgisa, to znaczy, że niedługo trafi pod opiekę ich ojca. Rey dobrze się nią
zajmie. Będzie bezpieczna.
Podciągnął nogi
i objął ramionami kolana. Czuł, jak drżą mu ręce. Bał się. Cholernie się bał.
Wydawało mu się już, że to koniec, że po raz kolejny udało mu się… ale nie.
Znaleźli sposób na to, by go dopaść. Udowodnić mu, jak bardzo jest nikim.
Gdyby nie był
wilkołakiem, nie mogliby go aresztować za nic.
Gdyby nie był
wilkołakiem, nikt nie potraktowałby poważnie oskarżenia Margaret.
Gdyby nie był
wilkołakiem, nikt w Zakonie nie posądziłby go o zdradę.
Gdyby nie był
wilkołakiem… ale po co tak gdybać? Nienawidził tego. Odkąd, mając siedem lat,
na dobre uświadomił sobie, że nigdy nie wyzdrowieje, za wszelką cenę starał się
unikać myślenia „co by było, gdyby”. Co by mu to dało? Nic. Nie zmieni
przeszłości. Nie zmieni tego, kim jest, choćby chciał tego najmocniej na
świecie.
O ile byłoby mu
łatwiej, gdyby był zdrowy. Nie musiałby pracować w księgarni na niepełnym
etacie. Mógłby mieć każdą posadę, jaką by tylko sobie wymarzył. Mógłby pracować
w Ministerstwie, może nawet pójść z Syriuszem na kurs aurorski. Mógłby dać Ami
wszystko, na co zasługiwała. Mógłby ją ochronić… wciąż mogłaby żyć…
– Nie – szepnął
do siebie zbolałym głosem. – Nie, nie mogę tak myśleć. Nie mogę, bo całkowicie…
Po jego bladej,
zmęczonej twarzy znowu pociekły łzy. Remus przycisnął dłonie do oczu, starając
się opanować. Nie mógł. Nie potrafił. Nie… Nie… Sam już nie wiedział. Opadł na
pryczę, tracąc przytomność.
~ * ~
Czerwiec 1980
Ami kręciła się
po małym pokoiku, nucąc pod nosem piosenki do wtóru grającemu w salonie radiu.
Nie wiedziała, gdzie mogłaby podłączyć je w mniejszym pomieszczeniu, więc po
prostu rozkręciła głośność na cały regulator. Była sama w domu, więc nie
musiała zważać na wrażliwy słuch męża.
Pokój, który w
przyszłości miało zająć ich dziecko, był już opróżniony i gotowy do
malowania. Ostatnie rzeczy zostały z
niego wyniesione na dzień przed wyjazdem Reya – teść Amelii spieszył się na
wykład i bardzo mu zależało, by zostawić młodym małżonkom wszystko gotowe do
malowania. Udało mu się.
Od czterech dni
Amelia, korzystając z codziennych nieobecności Remusa, przebierała się w
„robocze” ubrania i malowała ściany, rzecz jasna jedynie do wysokości, do której
sięgała. Nie zamierzała wchodzić na żadne drabiny czy stołki – gdy będzie
potrzebowała pomalować to, co było wyżej, zwyczajnie planowała użyć czarów.
Teraz też mogłaby to zrobić, ale odebrałoby jej to całą frajdę z malowania… Nie
mówiąc już o tym, że trwałoby to o wiele szybciej. A akurat na przedłużeniu
pracy bardzo jej zależało. Im dłużej będzie pracować, tym dłużej będzie miała
co robić.
– Go on now,
go, walk out the door, just turn around now*… – śpiewała, machając wokół
siebie pędzlem i rozchlapując farbę. Lubiła tę stację radiową właśnie dlatego,
że grała zarówno czarodziejskie, jak i mugolskie piosenki. Pokazywała, że te
dwie grupy wcale tak bardzo się nie różniły.
W ferworze
malowania i śpiewania nie usłyszała pukania do drzwi. Dopiero stukanie do okna
pokoiku zwróciło jej uwagę. Uśmiechnęła się szeroko, rozpoznając za szybą
Petera. Podeszła do okna i otworzyła je.
–
Co tu robisz? – zapytała, opierając się o parapet.
–
Pukałem do drzwi, ale chyba mnie nie słyszałaś. Już wiem, dlaczego.
–
Przepraszam. Już cię wpuszczam.
Ruszyła
do drzwi wejściowych. Po drodze machnęła różdżką w stronę radia, a ono
natychmiast zamilkło. Dotknęła już klamki, gdy przypomniała sobie o koniecznej
formalności.
–
A hasło? – zapytała.
–
Przyszedłem na odszczurzanie! – krzyknął Peter i dopiero wtedy Ami otworzyła mu
drzwi.
Roześmiała
się, widząc jego zakłopotaną minę. Spojrzała na swój fartuch – rzeczywiście nie
wyglądał najlepiej. Cały był w plamach bladożółtej barwy, które pokryły nawet
zrobione wcześniej kleksy z białego podkładu. Zdjęła go i przewiesiła przez
krzesło w kuchni. Peter ze zdziwieniem spojrzał na jej sylwetkę.
–
Wow, Ami, jesteś… – urwał, ważąc słowa.
–
Coraz większa, wiem – powiedziała, czule kładąc dłonie na brzuchu. – Remus
śmieje się, że chyba po kryjomu podpijam eliksir wzdymający. Napijesz się
czegoś?
–
Nie, nie, dziękuję.
Ami
stała obrócona i nie zwróciła uwagi na to, że głos jej gościa przygasł. Własne
szczęście pochłaniało ją bez reszty. Czuła, że wszystko jest tak, jak być
powinno.
–
A właściwie… Właściwie to gdzie jest Remus?
–
W pracy. A potem ma dyżur w Kwaterze. Pewnie wróci późno w nocy. A co? Masz do
niego jakąś sprawę?
–
Nie, nie. Właściwie to nie. Tak z ciekawości pytam. Może pomogę ci jakoś z
malowaniem?
Amelia
odwróciła się, spoglądając na przyjaciela. Wyglądał dziwnie jak na niego. Był
nienaturalnie blady i jakby zapadł się w sobie. Coś musiało się dziać. Ami nie
wiedziała tylko, czy Petera przytłaczały obowiązki wobec Zakonu, czy opieka nad
matką. Czy nie wszystko na raz.
Podeszła
do niego i położyła dłoń na jego policzku. Zmusiła go, by spojrzał jej w oczy.
–
Co się dzieje, Peter? – spytała.
–
Nic, nic. Po prostu… ech, mam dość tej wojny. Mam dość strachu.
–
Jak my wszyscy – przyznała Ami. Widziała w oczach przyjaciela coś dziwnego, co
sugerowało, że nie mówił jej całej prawdy. Nie zamierzała jednak drążyć. Nie
teraz.
–
Może… może wyjdziemy gdzieś? Do jakiejś knajpy, tak dla zabawy. Poudawajmy, że
nie ma wojny.
Ami
uśmiechnęła się i skinęła głową. Zostawiła Petera i schowała się w sypialni,
żeby na spokojnie się przebrać. Było ciepło, więc zdecydowała się na luźną
sukienkę, która nie uciskała rosnącego brzucha. Ostatnimi czasu wolała nosić
jak najmniej obcisłe ubrania.
Zamknęła
drzwi od domu i pozwoliła Peterowi, by teleportował się razem z nią. Wylądowali
w wąskiej uliczce, z której chłopak wyprowadził ją na niezwykle barwną aleję.
Ami rozejrzała się, podziwiając dekoracje, krzykliwe reklamy i kolorowe
stragany.
–
Gdzie jesteśmy? – spytała, nie mogąc oderwać wzroku od sklepików znajdujących
się wzdłuż alei.
–
Na Odwrotnej, magicznej ulicy Dublina. Jesteśmy w Irlandii Północnej.
Ami
chłonęła wszystkie te barwy. Magiczny światek Dublina wyglądał, jakby wojna się
nie toczyła. Tak jak londyńska Pokątna stawała się coraz bardziej mroczna i
ponura, tak tutaj kwitło życie.
Weszli
do jednej z kawiarni i Peter poprowadził dziewczynę na piętro, gdzie usiedli na
antresoli. Amelia miała z tego miejsca wspaniały widok na całą Odwrotną. Nawet
nie zauważyła, gdy przyjaciel postawił przed nią filiżankę i dzbanuszek z
herbatą. Sam wziął czarną, mocną kawę. Ami machinalnie nalała gorącego napoju i
otworzyła ze zdziwieniem oczy. Spodziewała się herbaty czarnej lub zielonej… a
ta była niebieska.
–
Co to jest? – zapytała podejrzliwie Nie żeby nie chciała spróbować czegoś
nowego, ale wolała teraz nie eksperymentować.
–
Nowość, dopiero niedawno zaczęli to sprowadzać. Mówią na to oolung – wyjaśnił
Peter. – Podobno ma duże właściwości zdrowotne. Ale jeżeli chcesz, wezmę dla
ciebie coś innego.
Ami
uniosła filiżankę i delikatnie powąchała parujący napój. Pachniał dziwnie,
kwiatowo. Rzecz jasna jej węch był niczym w porównaniu ze zmysłami Remusa, ale
wierzyła, że wiedziałaby, gdyby napój mógł w jakikolwiek sposób zaszkodzić jej
dziecku. Upiła łyk. Nie potrafiła opisać smaku niebieskiej herbaty, ale bardzo
jej smakowała.
–
I jak? – zainteresował się Peter, uważnie ją obserwując.
–
Wspaniała – przyznała, rozsiadając się w wygodnym fotelu. – Dziękuję. Jak twoja
mama?
Chłopak
posmutniał i wbił wzrok w filiżankę z kawą. Przesunął palcem po krawędzi
porcelany.
–
Peter, przepraszam – powiedziała zmieszana Ami. – Palnęłam głupotę…
–
Nie, nie, wszystko gra. Uzdrowiciele nadal nie wiedzą, co jej jest. Ale
ostatnio jest z nią lepiej. Powoli staje na nogi.
Choroba
matki Petera przyszła nagle przed kilkoma laty i powoli odbierała kobiecie
siły. Z roku na tok było coraz gorzej, chociaż były chwile, gdy niemoc
ustępowała. Najwyraźniej pani Pettigrew miała teraz jeden z takich lepszych
okresów.
–
Skoro już wspomniałeś uzdrowicieli – rzekła Ami, nie odrywając wzroku od
niebieskiej herbaty. – Nie znasz może kogoś, kto mógłby wziąć mnie pod opiekę?
Peter
spojrzał na nią ze szczerym zdziwieniem.
–
Myślałem, że masz prowadzącego w Mungu.
–
Miałam. Miesiąc temu byliśmy na kontroli i…. cóż, nie poszła dobrze.
Uzdrowiciel domyślił się, kim jest Remus. Zaczął mnie wypytywać, czy nie jestem
do niczego zmuszana, czy na pewno chcę tego dziecka. Groził, że doniesie do
kontrolnych. Peter, nie mogę tam wrócić. Remus nie chce, żebym szła do
mugolskiego medyka, ale nie mogę wrócić do Munga.
Spojrzała
na swoje ręce, które mimo upału pokryły się gęsią skórką. Wciąż bała się, że
uzdrowiciel spełni swoje groźby i na ich progu pewnego dnia staną pracownicy
Rejestru. Nie zniosłaby, gdyby odebrano jej męża i dziecko. Nie przeżyłaby
tego.
–
Najlepiej będzie, jeżeli zapytasz Lily – powiedział niewyraźnie Peter.
–
Lily chodzi do Munga. Myślałam o szpitalu Marii de Guise w Edynburgu. Podobno
mają tam bardzo dobry oddział położniczy.
Szpital
Marii de Guise założono w połowie XVI wieku, za czasów regencji jego
imienniczki. Niewielu wiedziało, że królowa Maria była utalentowaną czarownicą
o szerokich zainteresowaniach medycznych. Królewska krew i korona na skroniach
uniemożliwiły jej odebranie pełnej magicznej edukacji, ale – na tyle, na ile
mogła – wspierała swoich pobratymców. Fundacja szpitala była jedną z jej wielu
inicjatyw, jakie czyniła dla szkockich czarodziejów.
–
A jeżeli tam sytuacja się powtórzy? – zapytał Peter.
Ami
milczała. Nie wiedziała. Nie wiedziała, co zrobi. Nie powinna zmieniać co
miesiąc uzdrowiciela prowadzącego, ale, jeżeli zajdzie konieczność, będzie to
robić. Najważniejsze było dla niej bezpieczeństwo jej rodziny. Miała prawdziwe
szczęście, że ciąża przebiegała bez komplikacji i nie musiała być pod ciągłą
opieką albo, co gorsza, w szpitalu. Remus chyba oszalałby z nerwów, gdyby
przyjęto ją na oddział. Zakon nie miałby jak zapewnić jej bezpieczeństwa.
Zakon…
widziała i słyszała, co się działo, i momentami żałowała, że nie może włączyć
się od walki i pomóc towarzyszom. Ale tylko momentami. Raz popełniła ten błąd i
ruszyła na bitwę, a wtedy o mały włos nie straciła męża. Wiedziała, że nie może
popełnić tego błędu kolejny raz. Zresztą nie chciała narażać dziecka.
Zastanawiała się, czy po narodzinach wróci do walki. Brakowało jej tego
zastrzyku adrenaliny i świadomości, że walczy o lepsze jutro. Ale maleństwo
będzie potrzebowało matki. To nim przede wszystkim będzie musiała się
opiekować. Tak jak Lily, nie planowała powrotu do walki po urodzeniu.
–
Tata proponował, żebyśmy pojechali za nim do Francji. Że tam lepiej się mną
zajmą.
Kątem
oka zauważyła, jak Peter zaciska ręce na podłokietniku fotela. Z trudem
powstrzymała odruch, by zmarszczyć brwi. Coś jej się nie podobało. Coś było nie
tak. Póki co jednak postanowiła to zignorować.
–
Ale nie chcemy wyjeżdżać – ciągnęła, jakby nigdy nic. – Przynajmniej nie teraz.
Nie chcemy zostawiać przyjaciół, szczególnie że Lily zaraz ma rodzić. James
nigdy by nam nie wybaczył, gdybyśmy teraz wyjechali. Zresztą… Ja też bym nie
chciała. Wyszłam za Francuza, ale jestem Angielką. No! W jednej czwartej
Walijką. Nie chcę wyjeżdżać do kraju, którego języka nie znam.
–
Myślałem, że Remus uczy cię francuskiego.
–
Nie, choć momentami mam ochotę go o to poprosić. Szczególnie jak tata był i
czasami przyłapywałam ich, jak rozmawiali po francusku. Wiele bym dała za to,
żeby ich rozumieć. Zobacz, jak to się wszystko zmienia. Jeszcze dwadzieścia lat
temu wszędzie uczono się francuskiego. Nawet w Hogwarcie! A teraz? Ilu znasz
dwujęzycznych czarodziejów z naszego pokolenia?
–
Niewielu – przyznał Peter.
–
W Zakonie? Chyba mogę ich policzyć na palcach jednej ręki. Remus zna francuski,
Sturg też, chociaż udaje, że nie. Emmelina Vance mówi trochę po hiszpańsku, ale
nie na tyle, żeby móc tam pojechać. A Dedalus chyba zna niemiecki. Profesor
Dumbledore i reszta kadry hogwarckiej pewne też jest wielojęzyczna. I tyle.
Nikt więcej.
Peter
roześmiał się szczerze i upił łyk kawy.
–
Przepraszam bardzo, znam podstawy irlandzkiego – powiedział, dumnie prężąc
pierś. – Nie da się mieszkać w Belfaście i nie liznąć tego języka.
Ami
uśmiechnęła się i dopiła herbatę. Kawiarenka była urocza, ale dziewczyna czuła,
że powinna wracać do domu. Musiała dokończyć malowanie, poza tym już czuła, jak
w pantoflach puchną jej stopy. Jeżeli matka miała rację, ten problem będzie ją
dręczył do końca ciąży. Miała nadzieję, że uda jej się namówić Remusa, żeby
zrobił jej wieczorem masaż. Ostatnio coraz częściej go o to prosiła. Nigdy nie
odmówił. Szkoda tylko, że tego dnia wróci tak późno.
–
Dziękuję za zaproszenie – powiedziała, podnosząc się z fotela. – Ale muszę już
wracać do domu. Obiad sam się nie zrobi.
–
To chodźmy do restauracji – zaproponował entuzjastycznie Peter.
–
Nie, nie, dziękuję. Naprawdę muszę już iść do domu.
Objęła
przyjaciela na pożegnanie. Przytulił ją do siebie i coś w tym przytuleniu było
dziwnego. Było za mocne, za pewne siebie. Zanim się zorientowała, poczuła na
wargach usta chłopaka. Nie było to przyjacielskie cmoknięcie. Peter całował ją
coraz bardziej natarczywie, zanim udało jej się go odepchnąć. Spojrzał na nią
ze zdziwieniem, ale też ogniem w oczach.
–
Co… Co ty wyprawiasz? – spytała twardo, z trudem panując nad drżeniem oddechu.
–
Wiesz co! Wiesz, co czuję! Wiesz, że cię…
–
Nie kończ! – ucięła ostro Ami, cofając się krok do tyłu. – Nie kończ i nigdy
więcej tego nie mów! Jestem mężatką. Merlinie, jestem żoną twojego przyjaciela!
Dobrze ci radzę, nie zbliżaj się więcej do mnie!
Odwróciła
się i, nie spoglądając więcej na Petera, zeszła ze schodów. Nie wiedziała, jak
jej się to udało. Z trudem łapała oddech i miała wrażenie, że jej nogi
przypominają watę. Nie czuła już opuchniętych stóp, co to, to nie. Objęła się
ramionami, czując narastające drżenie całego ciała.
Nie
spodziewała się tego. Peter zawsze był dla niej miły, pomagał jej, kiedy miała
problemy. Jeszcze w szkole… teraz to wydawało się takie oczywiste. Przychodził,
gdy siedziała sama w bibliotece, często ćwiczył razem z nią na Obronie przed
Czarną Magią, na Zielarstwie prawie zawsze zajmował stanowisko obok… wtedy myślała,
że to miłe. Teraz już wiedziała, o co chodziło. Czuła się paskudnie. Jak mogła
tego nie zauważyć? Przez tyle lat!
Usiadła
na jednej z ławek. Czuła narastające mdłości, po raz pierwszy od trzech
tygodni. Tym razem była pewna, że ich powodem nie jest ciąża, tylko nerwy.
Chciała wrócić do domu. Tak bardzo chciała wrócić do domu i schronić się w
ramionach Remusa. Bała się jednak teleportacji, była przecież tak roztrzęsiona,
że mogła się rozszczepić, a to było ostatnie, na co miała ochotę. Merlinie, jaka
była głupia, że zgodziła się na to wyjście. Nie powinna ruszać się z domu…
–
Przepraszam, czy wszystko z panią w porządku? – Usłyszała nad głową poważny
kobiecy głos. – Czy mogę jakoś pani pomóc?
Walczyła
ze sobą tylko krótką chwilę. Za bardzo chciała opuścić Dublin, żeby odtrącić
pomocną dłoń. Kobieta mogłaby być nawet śmierciożercą, nic jej to nie
obchodziło.
–
Tak, wie pani, głupia sprawa. Musiałam coś tutaj załatwić, ale zrobiło mi się
słabo… I boję się z powrotem teleportować do domu.
Miała
nadzieję, że kobieta uwierzy jej i pomoże w jakikolwiek sposób. Czuła gorąco na
twarzy, była pewna, że jest cała czerwona.
–
Proszę się przede wszystkim uspokoić. W pani stanie nerwy nie pomogą. Jeżeli
pani chce, zabiorę panią do domu. Proszę tylko powiedzieć, gdzie.
Ami
podniosła spojrzenie na swoją wybawczynię. Kobieta była około dziesięciu lat
starsza od niej. Jej wąską twarz okalały długie, czarne włosy.
Propozycja
była kusząca. Wyjątkowo kusząca. Mogła w ciągu zaledwie chwili znaleźć się w
domu… jednocześnie ujawniając, gdzie mieszka. Mogłaby co prawda podać dowolną
lokalizację, ale jak dostanie się do siebie? Nie, nieważne. Chciała wracać.
Chciała do męża… Właśnie. Do męża.
–
Do centrum Rockcliffe w Cumbrii, jeżeli by pani mogła – poprosiła.
–
Nie ma problemu.
Kobieta
złapała ją za rękę i razem się teleportowały. W mgnieniu oka Ami zobaczyła
znajome budynki. Do domu miała stąd jeszcze pół godziny spaceru, ale lepsze to
niż wracanie z Irlandii Północnej mugolskimi sposobami.
–
Bardzo dziękuję – powiedziała z prawdziwą wdzięcznością, ściskając dłoń
wybawicielki. – Przepraszam, nawet się nie przedstawiłam. Jestem Amelia…
Roberts.
Wolała
na wszelki wypadek podać panieńskie nazwisko. Jeżeli ktoś będzie dociekał,
będzie o wiele trudniej cokolwiek ustalić.
–
Andromeda Tonks. Na pewno pani poradzi sobie dalej?
–
Tak, na pewno. Mój mąż pracuje tu zaraz za rogiem. Nie wiem, jak się pani
odwdzięczę za pomoc.
Andromeda
machnęła dłonią z uśmiechem, sugerując, że nie mają o czym rozmawiać. Jeszcze
raz upewniła się, że Amelia na pewno czuje się już lepiej, po czym deportowała
się.
Ami
wyszła z zaułka i ruszyła w stronę księgarni. Z każdym krokiem uspokajała się
coraz bardziej, chociaż wciąż rozglądała się czujnie. Na wszelki wypadek.
Czuła, że to jest chore. Nawet tak blisko domu nie czuła się bezpiecznie.
Uczucie
bezpieczeństwa pojawiło się dopiero, gdy zobaczyła wychodzącego z księgarni Remusa.
Oczywiście zauważył ją, zanim podeszła bliżej. Wpatrywał się w nią z
zaniepokojeniem. Co miała mu powiedzieć? Jeżeli powie prawdę, rozpęta burzę
wśród Huncwotów. Nie, da Peterowi szansę na zapomnienie o całej sprawie Jeżeli
nie… jeżeli nie, to wtedy powie.
–
Co tu robisz, ma chérie? – zapytał Remus, Ami podeszła i wtuliła się w
jego ciepłe ramiona. – Coś się stało?
–
Nie – skłamała, czując, jak żelazna dłoń zaciska jej się na gardle. – Po
prostu… po prostu chciałam cię zobaczyć. Przytulić się.
Miała
wielką nadzieję, że Remus jej uwierzy. Wyglądało na to, że tak zrobił, bo objął
ją, po czym delikatnie pocałował. Oddała pocałunek, czując ogarniające ją
mdłości. Nie powinna tego robić. Czuła się brudna. Jak mogła całować się z
mężem, skoro dopiero co całował ją inny?
–
Nie denerwuj się – szepnął Remus, niemal nie odrywając warg od jej ust. – To
tylko dyżur w Kwaterze, nic mi nie będzie. Posiedzę z Emmeliną, pogadamy,
pośmiejemy się i wrócę do ciebie. Niczym się nie martw.
–
ZAWSZE się martwię, kiedy masz dyżur. Boję się, że wezmą cię na kolejna bitwę.
Rem, jestem za młoda, żeby zostać wdową. Nasze dziecko będzie potrzebować ojca.
–
Nic mi nie będzie – zapewnił ją mąż. – Obiecuję. Wrócę niedługo po północy.
Zabrać cię do domu, zanim skoczę do Kwatery?
–
Nie, nie trzeba. Przejdę się, przewietrzę umysł.
Remus
pocałował ją jeszcze raz, po czy ruszył w kierunku zaułka. Niedługo potem Ami
usłyszała trzask towarzyszący teleportacji. Westchnęła cicho i ruszyła spacerem
w stronę domu.
Ciepły
wiatr otulał ją w czasie drogi. Przez ostatnie miesiące już zapomniała, jak
bardzo lubiła kiedyś spacerować. Ruch uspokajał ją, pozwalał kontrolować myśli
i zapomnieć o zmartwieniach. Położyła dłoń na brzuchu, zastanawiając się, czy dziecko
odczuło jej dzisiejsze emocje. Miała nadzieję, że nie. Nie chciała, żeby było
świadome tego, co przeżywała. Na co pozwoliła.
Liczyła
na to, że do Petera dotrze, że powinien znaleźć sobie kogoś innego. W głowie
jej się to nie mieściło. Jak mógł ją pocałować?! Jak mógł mówić, że cokolwiek
do niej czuje?! Przecież wiedział, że spotykała się z Remusem. Merlinie, był
nawet na ich ślubie! Gratulował im, gdy poinformowali wszystkich o ciąży! I
nadal wyobrażał sobie niestworzone rzeczy, zabiegał o nią. Dzisiejsze
zaproszenie nie było tylko propozycją przyjacielskiego spotkania. Pewnie
wyobrażał sobie, że to randka.
Czując
narastającą złość, kopnęła znajdujący się na jej drodze kamień. Wzięła głęboki
oddech, próbując ponownie się uspokoić. Nie. Nie mogła o tym myśleć. Musiała
skupić się na rodzinie.
~
*Piosenka to rzecz jasna „I will
survive” Glorii Gaynor.
Cześć, kochani. Mała zmiana - od dzisiaj postaram się wstawiać rozdziały w piątki, w bardzo wyjątkowych sytuacjach będę wstawiać w soboty. W soboty więcej pracuję i czasami miałam problem ze wstawieniem na czas.Ściskam Was mocno, Morrigan
Zbyt dużo zbyt dobrych rozdziałów... Znaczy to dobrze, wspaniale, ale nosz kurna! Jak ja mam potem spokojnie spać?
OdpowiedzUsuńTutaj to po prostu za dużo emocji... Najpierw serce się ściska, kiedy widzimy Remusa w zamknięciu, człowiekowi aż chce się krzyczeć, że jest taka niesprawiedliwość, że brak tolerancji, że... dobra bo zaraz wejdę na polityczne wywody XD
A potem proszę bardzo! Odpowiedź na moje pytanie... Można było przeczuwać, można było się domyślać, ale... Jak Peter tak mógł? Jak... znowu mam ciary... Przecież uważa Remusa za swojego przyjaciela, patrzył na jego związek, na to, jak Lupin z Ami tworzą rodzinę... W takiej sytuacji powinien mieć choć okruchy honoru i usunąć się w cień, a nie kurna całować ciężarną żonę przyjaciela! Niech cie szlag, Pete! Boję się momentu, kiedy to wyjdzie na jaw...
To, jak Peter postrzega Remusa będzie się z czasem zmieniać. Im bliżej końca wojny - tym gorzej.
Usuń