28 sierpnia 2020

Rozdział 21


Kwiecień 1981
Areszt Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami nie należał do najprzyjemniejszych miejsc w Ministerstwie Magii. Umieszczony głęboko pod ziemią nie miał nawet magicznych sztucznych okien, które sprawiałyby wrażenie, że jest się na powierzchni. Widocznie potwory nie zasługiwały nawet na sztuczne światło słońca.
Remus zganił się w myślach. Sam był przecież takim potworem. Wiedział, merde!, wiedział, że tak będzie. Kiedy tylko zobaczył mundurowych w swoim domu, wiedział, że tak to się skończy. Skończyła się pomoc kolegów ojca.
W pierwszej chwili nie zrozumiał, dlaczego ponownie aurorzy zawitali do jego domu. Zaledwie trzy dni wcześniej dostał oficjalny list, który informował go o ponownym zamknięciu sprawy Ami. Potwierdzono, że zamordowali ją śmierciożercy, a jego samego oczyszczono z zarzutów. Co więc sprowadzało do niego mundurowych? Nie wiedział. Pierwsze ich pytania nic nie sugerowały. Ot, zwykłe pytania prowadzących śledztwo – gdzie był, co robił, kto to może potwierdzić. A potem spytali go, kiedy ostatnio widział Moody’ego i już wiedział, że coś się stało. Nie wiedział co. Nie powiedzieli. Ale coś MUSIAŁO się stać. W końcu, nie zważając na nic, zabrali go do aresztu „do wyjaśnienia”. Skonfiskowali jego różdżkę i zamknęli w tej cholernej celi.
Musiał niechętnie przyznać, że kraty były fantastycznie zrobione. Zimne żelazo było zabójcze dla wil, wiedźm czy trytonów, jednocześnie dawało się bardzo łatwo zakląć przeciw wampirom. Remus widział w prętach cienkie nitki srebra, które miały utrzymać w środku wilkołaki. Nie żeby on planował wydostawać się przy pomocy siły, chociaż ciarki niepokoju regularnie przebiegały po jego plecach. Znał statystyki tego aresztu – mało kto wychodził z niego o własnych siłach.
Leżał wyciągnięty na wąskiej, twardej pryczy i błądził myślami. Co się mogło stać, skoro go zamknęli? Co było nie tak z Moodym? Miał nadzieję, że auror żyje. Jeżeli nie… cóż, będzie z nim krucho. Musiał czekać na jakiekolwiek wieści. Jego myśli pognały w stronę córeczki. Zastanawiał się, czy jeszcze dane mu będzie ją zobaczyć. Cieszył się, że kazał Peterowi zabrać ją ze sobą, dzięki temu istniał chociaż cień szansy, że mała trafi do kogoś, kogo zna.
Nie wiedział, ile czasu minęło, zanim drzwi do aresztu uchyliły się i do środka weszła pochylona postać. Remus usiadł na pryczy, wbijając wzrok w ciemność i próbując dostrzec tego, kto wszedł. Jego nozdrza rozszerzyły się, próbując wychwycić zapach przybysza, ale na nic się to nie zdało. Rzucone na kraty zaklęcia uniemożliwiały użycie zmysłu węchu.
– Remus, trzymasz się? – zapytał cicho dobrze znany Lupinowi głos.
– Oficer Davies?
Podszedł do krat, uważając, by nie dotknąć żadnej z nich. Teraz wyraźnie widział twarz Ricka Daviesa. Mężczyzna był dziwnie blady, jakby ostatnie godziny były dla niego wyjątkowo ciężkie.
– Co się dzieje? – spytał.
– Moody wylądował w szpitalu. Jest w krytycznym stanie. Śmierciożercy – dodał, widząc, że do Remusa nie dociera to, co mu powiedział. – Twoja sprawa była ostatnia, ale do głowy by mi nie przyszło, że cię tu ściągną. Spróbuję cię wyciągnąć, ale nie mam pojęcia, ile mi to zajmie. Nie wiem, czy nie będą cię tu trzymać, aż Alastor się obudzi.
Jeżeli się obudzi. Niewypowiedziane słowa zawisły między mężczyznami. Remus zdawał sobie sprawę, jak źle to wszystko wyglądało. Merlinie, ile by dał, żeby był tu teraz jego ojciec. Mimo wszystkiego, co zaszło między nimi, to właśnie obecności Reya pragnął teraz najbardziej.
– Zrobię, co da się zrobić, obiecuję – zapewnił go Rick. – Muszę już iść, będą coś podejrzewać.
Cofnął się o w stronę wejścia. Zrobił zaledwie krok, zanim Remus złapał go za nadgarstek.
– Co z Rose? – zapytał zdenerwowany chłopak. – Co z moją córką?
– Jest u Sturgisa. Naprawdę muszę już iść.
Remus cofnął się, odrywając dłoń od krat. Nawet nie czuł już bólu od oparzenia srebrem wtopionym w żelazo. Spojrzał na dłoń. W nikłym świetle jedynej lampki zobaczył wąską oparzelinę. Nie przejmował się nią. W porównaniu z tym, co spotkało go przed rokiem, to było niczym wbicie drzazgi.
Nie potrafił sobie wyobrazić, jak wielką ulgę odczuł, gdy Davies powiedział mu o Rose. Opadł na pryczę i ukrył twarz w dłoniach. Nawet nie zauważył, gdy palce pokryły się wilgocią łez. Rose była bezpieczna. Jego malutka córeczka była bezpieczna. To było najważniejsze. Jeżeli wiedział, że była pod właściwą opieką, nic już go nie interesowało. DKMS mógł z nim robić, co chciał. Mogli go więzić, torturować… nawet zabić. To nie miało już znaczenia. Jeżeli Rose była u Sturgisa, to znaczy, że niedługo trafi pod opiekę ich ojca. Rey dobrze się nią zajmie. Będzie bezpieczna.
Podciągnął nogi i objął ramionami kolana. Czuł, jak drżą mu ręce. Bał się. Cholernie się bał. Wydawało mu się już, że to koniec, że po raz kolejny udało mu się… ale nie. Znaleźli sposób na to, by go dopaść. Udowodnić mu, jak bardzo jest nikim.
Gdyby nie był wilkołakiem, nie mogliby go aresztować za nic.
Gdyby nie był wilkołakiem, nikt nie potraktowałby poważnie oskarżenia Margaret.
Gdyby nie był wilkołakiem, nikt w Zakonie nie posądziłby go o zdradę.
Gdyby nie był wilkołakiem… ale po co tak gdybać? Nienawidził tego. Odkąd, mając siedem lat, na dobre uświadomił sobie, że nigdy nie wyzdrowieje, za wszelką cenę starał się unikać myślenia „co by było, gdyby”. Co by mu to dało? Nic. Nie zmieni przeszłości. Nie zmieni tego, kim jest, choćby chciał tego najmocniej na świecie.
O ile byłoby mu łatwiej, gdyby był zdrowy. Nie musiałby pracować w księgarni na niepełnym etacie. Mógłby mieć każdą posadę, jaką by tylko sobie wymarzył. Mógłby pracować w Ministerstwie, może nawet pójść z Syriuszem na kurs aurorski. Mógłby dać Ami wszystko, na co zasługiwała. Mógłby ją ochronić… wciąż mogłaby żyć…
– Nie – szepnął do siebie zbolałym głosem. – Nie, nie mogę tak myśleć. Nie mogę, bo całkowicie…
Po jego bladej, zmęczonej twarzy znowu pociekły łzy. Remus przycisnął dłonie do oczu, starając się opanować. Nie mógł. Nie potrafił. Nie… Nie… Sam już nie wiedział. Opadł na pryczę, tracąc przytomność.
~ * ~
Czerwiec 1980
Ami kręciła się po małym pokoiku, nucąc pod nosem piosenki do wtóru grającemu w salonie radiu. Nie wiedziała, gdzie mogłaby podłączyć je w mniejszym pomieszczeniu, więc po prostu rozkręciła głośność na cały regulator. Była sama w domu, więc nie musiała zważać na wrażliwy słuch męża.
Pokój, który w przyszłości miało zająć ich dziecko, był już opróżniony i gotowy do malowania.  Ostatnie rzeczy zostały z niego wyniesione na dzień przed wyjazdem Reya – teść Amelii spieszył się na wykład i bardzo mu zależało, by zostawić młodym małżonkom wszystko gotowe do malowania. Udało mu się.
Od czterech dni Amelia, korzystając z codziennych nieobecności Remusa, przebierała się w „robocze” ubrania i malowała ściany, rzecz jasna jedynie do wysokości, do której sięgała. Nie zamierzała wchodzić na żadne drabiny czy stołki – gdy będzie potrzebowała pomalować to, co było wyżej, zwyczajnie planowała użyć czarów. Teraz też mogłaby to zrobić, ale odebrałoby jej to całą frajdę z malowania… Nie mówiąc już o tym, że trwałoby to o wiele szybciej. A akurat na przedłużeniu pracy bardzo jej zależało. Im dłużej będzie pracować, tym dłużej będzie miała co robić.
Go on now, go, walk out the door, just turn around now*… – śpiewała, machając wokół siebie pędzlem i rozchlapując farbę. Lubiła tę stację radiową właśnie dlatego, że grała zarówno czarodziejskie, jak i mugolskie piosenki. Pokazywała, że te dwie grupy wcale tak bardzo się nie różniły.
W ferworze malowania i śpiewania nie usłyszała pukania do drzwi. Dopiero stukanie do okna pokoiku zwróciło jej uwagę. Uśmiechnęła się szeroko, rozpoznając za szybą Petera. Podeszła do okna i otworzyła je.
– Co tu robisz? – zapytała, opierając się o parapet.
– Pukałem do drzwi, ale chyba mnie nie słyszałaś. Już wiem, dlaczego.
– Przepraszam. Już cię wpuszczam.
Ruszyła do drzwi wejściowych. Po drodze machnęła różdżką w stronę radia, a ono natychmiast zamilkło. Dotknęła już klamki, gdy przypomniała sobie o koniecznej formalności.
– A hasło? – zapytała.
– Przyszedłem na odszczurzanie! – krzyknął Peter i dopiero wtedy Ami otworzyła mu drzwi.
Roześmiała się, widząc jego zakłopotaną minę. Spojrzała na swój fartuch – rzeczywiście nie wyglądał najlepiej. Cały był w plamach bladożółtej barwy, które pokryły nawet zrobione wcześniej kleksy z białego podkładu. Zdjęła go i przewiesiła przez krzesło w kuchni. Peter ze zdziwieniem spojrzał na jej sylwetkę.
– Wow, Ami, jesteś… – urwał, ważąc słowa.
– Coraz większa, wiem – powiedziała, czule kładąc dłonie na brzuchu. – Remus śmieje się, że chyba po kryjomu podpijam eliksir wzdymający. Napijesz się czegoś?
– Nie, nie, dziękuję.
Ami stała obrócona i nie zwróciła uwagi na to, że głos jej gościa przygasł. Własne szczęście pochłaniało ją bez reszty. Czuła, że wszystko jest tak, jak być powinno.
– A właściwie… Właściwie to gdzie jest Remus?
– W pracy. A potem ma dyżur w Kwaterze. Pewnie wróci późno w nocy. A co? Masz do niego jakąś sprawę?
– Nie, nie. Właściwie to nie. Tak z ciekawości pytam. Może pomogę ci jakoś z malowaniem?
Amelia odwróciła się, spoglądając na przyjaciela. Wyglądał dziwnie jak na niego. Był nienaturalnie blady i jakby zapadł się w sobie. Coś musiało się dziać. Ami nie wiedziała tylko, czy Petera przytłaczały obowiązki wobec Zakonu, czy opieka nad matką. Czy nie wszystko na raz.
Podeszła do niego i położyła dłoń na jego policzku. Zmusiła go, by spojrzał jej w oczy.
– Co się dzieje, Peter? – spytała.
– Nic, nic. Po prostu… ech, mam dość tej wojny. Mam dość strachu.
– Jak my wszyscy – przyznała Ami. Widziała w oczach przyjaciela coś dziwnego, co sugerowało, że nie mówił jej całej prawdy. Nie zamierzała jednak drążyć. Nie teraz.
– Może… może wyjdziemy gdzieś? Do jakiejś knajpy, tak dla zabawy. Poudawajmy, że nie ma wojny.
Ami uśmiechnęła się i skinęła głową. Zostawiła Petera i schowała się w sypialni, żeby na spokojnie się przebrać. Było ciepło, więc zdecydowała się na luźną sukienkę, która nie uciskała rosnącego brzucha. Ostatnimi czasu wolała nosić jak najmniej obcisłe ubrania.
Zamknęła drzwi od domu i pozwoliła Peterowi, by teleportował się razem z nią. Wylądowali w wąskiej uliczce, z której chłopak wyprowadził ją na niezwykle barwną aleję. Ami rozejrzała się, podziwiając dekoracje, krzykliwe reklamy i kolorowe stragany.
– Gdzie jesteśmy? – spytała, nie mogąc oderwać wzroku od sklepików znajdujących się wzdłuż alei.
– Na Odwrotnej, magicznej ulicy Dublina. Jesteśmy w Irlandii Północnej.
Ami chłonęła wszystkie te barwy. Magiczny światek Dublina wyglądał, jakby wojna się nie toczyła. Tak jak londyńska Pokątna stawała się coraz bardziej mroczna i ponura, tak tutaj kwitło życie.
Weszli do jednej z kawiarni i Peter poprowadził dziewczynę na piętro, gdzie usiedli na antresoli. Amelia miała z tego miejsca wspaniały widok na całą Odwrotną. Nawet nie zauważyła, gdy przyjaciel postawił przed nią filiżankę i dzbanuszek z herbatą. Sam wziął czarną, mocną kawę. Ami machinalnie nalała gorącego napoju i otworzyła ze zdziwieniem oczy. Spodziewała się herbaty czarnej lub zielonej… a ta była niebieska.
– Co to jest? – zapytała podejrzliwie Nie żeby nie chciała spróbować czegoś nowego, ale wolała teraz nie eksperymentować.
– Nowość, dopiero niedawno zaczęli to sprowadzać. Mówią na to oolung – wyjaśnił Peter. – Podobno ma duże właściwości zdrowotne. Ale jeżeli chcesz, wezmę dla ciebie coś innego.
Ami uniosła filiżankę i delikatnie powąchała parujący napój. Pachniał dziwnie, kwiatowo. Rzecz jasna jej węch był niczym w porównaniu ze zmysłami Remusa, ale wierzyła, że wiedziałaby, gdyby napój mógł w jakikolwiek sposób zaszkodzić jej dziecku. Upiła łyk. Nie potrafiła opisać smaku niebieskiej herbaty, ale bardzo jej smakowała.
– I jak? – zainteresował się Peter, uważnie ją obserwując.
– Wspaniała – przyznała, rozsiadając się w wygodnym fotelu. – Dziękuję. Jak twoja mama?
Chłopak posmutniał i wbił wzrok w filiżankę z kawą. Przesunął palcem po krawędzi porcelany.
– Peter, przepraszam – powiedziała zmieszana Ami. – Palnęłam głupotę…
– Nie, nie, wszystko gra. Uzdrowiciele nadal nie wiedzą, co jej jest. Ale ostatnio jest z nią lepiej. Powoli staje na nogi.
Choroba matki Petera przyszła nagle przed kilkoma laty i powoli odbierała kobiecie siły. Z roku na tok było coraz gorzej, chociaż były chwile, gdy niemoc ustępowała. Najwyraźniej pani Pettigrew miała teraz jeden z takich lepszych okresów.
– Skoro już wspomniałeś uzdrowicieli – rzekła Ami, nie odrywając wzroku od niebieskiej herbaty. – Nie znasz może kogoś, kto mógłby wziąć mnie pod opiekę?
Peter spojrzał na nią ze szczerym zdziwieniem.
– Myślałem, że masz prowadzącego w Mungu.
– Miałam. Miesiąc temu byliśmy na kontroli i…. cóż, nie poszła dobrze. Uzdrowiciel domyślił się, kim jest Remus. Zaczął mnie wypytywać, czy nie jestem do niczego zmuszana, czy na pewno chcę tego dziecka. Groził, że doniesie do kontrolnych. Peter, nie mogę tam wrócić. Remus nie chce, żebym szła do mugolskiego medyka, ale nie mogę wrócić do Munga.
Spojrzała na swoje ręce, które mimo upału pokryły się gęsią skórką. Wciąż bała się, że uzdrowiciel spełni swoje groźby i na ich progu pewnego dnia staną pracownicy Rejestru. Nie zniosłaby, gdyby odebrano jej męża i dziecko. Nie przeżyłaby tego.
– Najlepiej będzie, jeżeli zapytasz Lily – powiedział niewyraźnie Peter.
– Lily chodzi do Munga. Myślałam o szpitalu Marii de Guise w Edynburgu. Podobno mają tam bardzo dobry oddział położniczy.
Szpital Marii de Guise założono w połowie XVI wieku, za czasów regencji jego imienniczki. Niewielu wiedziało, że królowa Maria była utalentowaną czarownicą o szerokich zainteresowaniach medycznych. Królewska krew i korona na skroniach uniemożliwiły jej odebranie pełnej magicznej edukacji, ale – na tyle, na ile mogła – wspierała swoich pobratymców. Fundacja szpitala była jedną z jej wielu inicjatyw, jakie czyniła dla szkockich czarodziejów.
– A jeżeli tam sytuacja się powtórzy? – zapytał Peter.
Ami milczała. Nie wiedziała. Nie wiedziała, co zrobi. Nie powinna zmieniać co miesiąc uzdrowiciela prowadzącego, ale, jeżeli zajdzie konieczność, będzie to robić. Najważniejsze było dla niej bezpieczeństwo jej rodziny. Miała prawdziwe szczęście, że ciąża przebiegała bez komplikacji i nie musiała być pod ciągłą opieką albo, co gorsza, w szpitalu. Remus chyba oszalałby z nerwów, gdyby przyjęto ją na oddział. Zakon nie miałby jak zapewnić jej bezpieczeństwa.
Zakon… widziała i słyszała, co się działo, i momentami żałowała, że nie może włączyć się od walki i pomóc towarzyszom. Ale tylko momentami. Raz popełniła ten błąd i ruszyła na bitwę, a wtedy o mały włos nie straciła męża. Wiedziała, że nie może popełnić tego błędu kolejny raz. Zresztą nie chciała narażać dziecka. Zastanawiała się, czy po narodzinach wróci do walki. Brakowało jej tego zastrzyku adrenaliny i świadomości, że walczy o lepsze jutro. Ale maleństwo będzie potrzebowało matki. To nim przede wszystkim będzie musiała się opiekować. Tak jak Lily, nie planowała powrotu do walki po urodzeniu.
– Tata proponował, żebyśmy pojechali za nim do Francji. Że tam lepiej się mną zajmą.
Kątem oka zauważyła, jak Peter zaciska ręce na podłokietniku fotela. Z trudem powstrzymała odruch, by zmarszczyć brwi. Coś jej się nie podobało. Coś było nie tak. Póki co jednak postanowiła to zignorować.
– Ale nie chcemy wyjeżdżać – ciągnęła, jakby nigdy nic. – Przynajmniej nie teraz. Nie chcemy zostawiać przyjaciół, szczególnie że Lily zaraz ma rodzić. James nigdy by nam nie wybaczył, gdybyśmy teraz wyjechali. Zresztą… Ja też bym nie chciała. Wyszłam za Francuza, ale jestem Angielką. No! W jednej czwartej Walijką. Nie chcę wyjeżdżać do kraju, którego języka nie znam.
– Myślałem, że Remus uczy cię francuskiego.
– Nie, choć momentami mam ochotę go o to poprosić. Szczególnie jak tata był i czasami przyłapywałam ich, jak rozmawiali po francusku. Wiele bym dała za to, żeby ich rozumieć. Zobacz, jak to się wszystko zmienia. Jeszcze dwadzieścia lat temu wszędzie uczono się francuskiego. Nawet w Hogwarcie! A teraz? Ilu znasz dwujęzycznych czarodziejów z naszego pokolenia?
– Niewielu – przyznał Peter.
– W Zakonie? Chyba mogę ich policzyć na palcach jednej ręki. Remus zna francuski, Sturg też, chociaż udaje, że nie. Emmelina Vance mówi trochę po hiszpańsku, ale nie na tyle, żeby móc tam pojechać. A Dedalus chyba zna niemiecki. Profesor Dumbledore i reszta kadry hogwarckiej pewne też jest wielojęzyczna. I tyle. Nikt więcej.
Peter roześmiał się szczerze i upił łyk kawy.
– Przepraszam bardzo, znam podstawy irlandzkiego – powiedział, dumnie prężąc pierś. – Nie da się mieszkać w Belfaście i nie liznąć tego języka.
Ami uśmiechnęła się i dopiła herbatę. Kawiarenka była urocza, ale dziewczyna czuła, że powinna wracać do domu. Musiała dokończyć malowanie, poza tym już czuła, jak w pantoflach puchną jej stopy. Jeżeli matka miała rację, ten problem będzie ją dręczył do końca ciąży. Miała nadzieję, że uda jej się namówić Remusa, żeby zrobił jej wieczorem masaż. Ostatnio coraz częściej go o to prosiła. Nigdy nie odmówił. Szkoda tylko, że tego dnia wróci tak późno.
– Dziękuję za zaproszenie – powiedziała, podnosząc się z fotela. – Ale muszę już wracać do domu. Obiad sam się nie zrobi.
– To chodźmy do restauracji – zaproponował entuzjastycznie Peter.
– Nie, nie, dziękuję. Naprawdę muszę już iść do domu.
Objęła przyjaciela na pożegnanie. Przytulił ją do siebie i coś w tym przytuleniu było dziwnego. Było za mocne, za pewne siebie. Zanim się zorientowała, poczuła na wargach usta chłopaka. Nie było to przyjacielskie cmoknięcie. Peter całował ją coraz bardziej natarczywie, zanim udało jej się go odepchnąć. Spojrzał na nią ze zdziwieniem, ale też ogniem w oczach.
– Co… Co ty wyprawiasz? – spytała twardo, z trudem panując nad drżeniem oddechu.
– Wiesz co! Wiesz, co czuję! Wiesz, że cię…
– Nie kończ! – ucięła ostro Ami, cofając się krok do tyłu. – Nie kończ i nigdy więcej tego nie mów! Jestem mężatką. Merlinie, jestem żoną twojego przyjaciela! Dobrze ci radzę, nie zbliżaj się więcej do mnie!
Odwróciła się i, nie spoglądając więcej na Petera, zeszła ze schodów. Nie wiedziała, jak jej się to udało. Z trudem łapała oddech i miała wrażenie, że jej nogi przypominają watę. Nie czuła już opuchniętych stóp, co to, to nie. Objęła się ramionami, czując narastające drżenie całego ciała.
Nie spodziewała się tego. Peter zawsze był dla niej miły, pomagał jej, kiedy miała problemy. Jeszcze w szkole… teraz to wydawało się takie oczywiste. Przychodził, gdy siedziała sama w bibliotece, często ćwiczył razem z nią na Obronie przed Czarną Magią, na Zielarstwie prawie zawsze zajmował stanowisko obok… wtedy myślała, że to miłe. Teraz już wiedziała, o co chodziło. Czuła się paskudnie. Jak mogła tego nie zauważyć? Przez tyle lat!
Usiadła na jednej z ławek. Czuła narastające mdłości, po raz pierwszy od trzech tygodni. Tym razem była pewna, że ich powodem nie jest ciąża, tylko nerwy. Chciała wrócić do domu. Tak bardzo chciała wrócić do domu i schronić się w ramionach Remusa. Bała się jednak teleportacji, była przecież tak roztrzęsiona, że mogła się rozszczepić, a to było ostatnie, na co miała ochotę. Merlinie, jaka była głupia, że zgodziła się na to wyjście. Nie powinna ruszać się z domu…
– Przepraszam, czy wszystko z panią w porządku? – Usłyszała nad głową poważny kobiecy głos. – Czy mogę jakoś pani pomóc?
Walczyła ze sobą tylko krótką chwilę. Za bardzo chciała opuścić Dublin, żeby odtrącić pomocną dłoń. Kobieta mogłaby być nawet śmierciożercą, nic jej to nie obchodziło.
– Tak, wie pani, głupia sprawa. Musiałam coś tutaj załatwić, ale zrobiło mi się słabo… I boję się z powrotem teleportować do domu.
Miała nadzieję, że kobieta uwierzy jej i pomoże w jakikolwiek sposób. Czuła gorąco na twarzy, była pewna, że jest cała czerwona.
– Proszę się przede wszystkim uspokoić. W pani stanie nerwy nie pomogą. Jeżeli pani chce, zabiorę panią do domu. Proszę tylko powiedzieć, gdzie.
Ami podniosła spojrzenie na swoją wybawczynię. Kobieta była około dziesięciu lat starsza od niej. Jej wąską twarz okalały długie, czarne włosy.
Propozycja była kusząca. Wyjątkowo kusząca. Mogła w ciągu zaledwie chwili znaleźć się w domu… jednocześnie ujawniając, gdzie mieszka. Mogłaby co prawda podać dowolną lokalizację, ale jak dostanie się do siebie? Nie, nieważne. Chciała wracać. Chciała do męża… Właśnie. Do męża.
– Do centrum Rockcliffe w Cumbrii, jeżeli by pani mogła – poprosiła.
– Nie ma problemu.
Kobieta złapała ją za rękę i razem się teleportowały. W mgnieniu oka Ami zobaczyła znajome budynki. Do domu miała stąd jeszcze pół godziny spaceru, ale lepsze to niż wracanie z Irlandii Północnej mugolskimi sposobami.
– Bardzo dziękuję – powiedziała z prawdziwą wdzięcznością, ściskając dłoń wybawicielki. – Przepraszam, nawet się nie przedstawiłam. Jestem Amelia… Roberts.
Wolała na wszelki wypadek podać panieńskie nazwisko. Jeżeli ktoś będzie dociekał, będzie o wiele trudniej cokolwiek ustalić.
– Andromeda Tonks. Na pewno pani poradzi sobie dalej?
– Tak, na pewno. Mój mąż pracuje tu zaraz za rogiem. Nie wiem, jak się pani odwdzięczę za pomoc.
Andromeda machnęła dłonią z uśmiechem, sugerując, że nie mają o czym rozmawiać. Jeszcze raz upewniła się, że Amelia na pewno czuje się już lepiej, po czym deportowała się.
Ami wyszła z zaułka i ruszyła w stronę księgarni. Z każdym krokiem uspokajała się coraz bardziej, chociaż wciąż rozglądała się czujnie. Na wszelki wypadek. Czuła, że to jest chore. Nawet tak blisko domu nie czuła się bezpiecznie.
Uczucie bezpieczeństwa pojawiło się dopiero, gdy zobaczyła wychodzącego z księgarni Remusa. Oczywiście zauważył ją, zanim podeszła bliżej. Wpatrywał się w nią z zaniepokojeniem. Co miała mu powiedzieć? Jeżeli powie prawdę, rozpęta burzę wśród Huncwotów. Nie, da Peterowi szansę na zapomnienie o całej sprawie Jeżeli nie… jeżeli nie, to wtedy powie.
– Co tu robisz, ma chérie? – zapytał Remus, Ami podeszła i wtuliła się w jego ciepłe ramiona. – Coś się stało?
– Nie – skłamała, czując, jak żelazna dłoń zaciska jej się na gardle. – Po prostu… po prostu chciałam cię zobaczyć. Przytulić się.
Miała wielką nadzieję, że Remus jej uwierzy. Wyglądało na to, że tak zrobił, bo objął ją, po czym delikatnie pocałował. Oddała pocałunek, czując ogarniające ją mdłości. Nie powinna tego robić. Czuła się brudna. Jak mogła całować się z mężem, skoro dopiero co całował ją inny?
– Nie denerwuj się – szepnął Remus, niemal nie odrywając warg od jej ust. – To tylko dyżur w Kwaterze, nic mi nie będzie. Posiedzę z Emmeliną, pogadamy, pośmiejemy się i wrócę do ciebie. Niczym się nie martw.
– ZAWSZE się martwię, kiedy masz dyżur. Boję się, że wezmą cię na kolejna bitwę. Rem, jestem za młoda, żeby zostać wdową. Nasze dziecko będzie potrzebować ojca.
– Nic mi nie będzie – zapewnił ją mąż. – Obiecuję. Wrócę niedługo po północy. Zabrać cię do domu, zanim skoczę do Kwatery?
– Nie, nie trzeba. Przejdę się, przewietrzę umysł.
Remus pocałował ją jeszcze raz, po czy ruszył w kierunku zaułka. Niedługo potem Ami usłyszała trzask towarzyszący teleportacji. Westchnęła cicho i ruszyła spacerem w stronę domu.
Ciepły wiatr otulał ją w czasie drogi. Przez ostatnie miesiące już zapomniała, jak bardzo lubiła kiedyś spacerować. Ruch uspokajał ją, pozwalał kontrolować myśli i zapomnieć o zmartwieniach. Położyła dłoń na brzuchu, zastanawiając się, czy dziecko odczuło jej dzisiejsze emocje. Miała nadzieję, że nie. Nie chciała, żeby było świadome tego, co przeżywała. Na co pozwoliła.
Liczyła na to, że do Petera dotrze, że powinien znaleźć sobie kogoś innego. W głowie jej się to nie mieściło. Jak mógł ją pocałować?! Jak mógł mówić, że cokolwiek do niej czuje?! Przecież wiedział, że spotykała się z Remusem. Merlinie, był nawet na ich ślubie! Gratulował im, gdy poinformowali wszystkich o ciąży! I nadal wyobrażał sobie niestworzone rzeczy, zabiegał o nią. Dzisiejsze zaproszenie nie było tylko propozycją przyjacielskiego spotkania. Pewnie wyobrażał sobie, że to randka.
Czując narastającą złość, kopnęła znajdujący się na jej drodze kamień. Wzięła głęboki oddech, próbując ponownie się uspokoić. Nie. Nie mogła o tym myśleć. Musiała skupić się na rodzinie.
~
*Piosenka to rzecz jasna „I will survive” Glorii Gaynor.

Cześć, kochani. Mała zmiana - od dzisiaj postaram się wstawiać rozdziały w piątki, w bardzo wyjątkowych sytuacjach będę wstawiać w soboty. W soboty więcej pracuję i czasami miałam problem ze wstawieniem na czas. 
Ściskam Was mocno, Morrigan

2 komentarze:

  1. Zbyt dużo zbyt dobrych rozdziałów... Znaczy to dobrze, wspaniale, ale nosz kurna! Jak ja mam potem spokojnie spać?
    Tutaj to po prostu za dużo emocji... Najpierw serce się ściska, kiedy widzimy Remusa w zamknięciu, człowiekowi aż chce się krzyczeć, że jest taka niesprawiedliwość, że brak tolerancji, że... dobra bo zaraz wejdę na polityczne wywody XD
    A potem proszę bardzo! Odpowiedź na moje pytanie... Można było przeczuwać, można było się domyślać, ale... Jak Peter tak mógł? Jak... znowu mam ciary... Przecież uważa Remusa za swojego przyjaciela, patrzył na jego związek, na to, jak Lupin z Ami tworzą rodzinę... W takiej sytuacji powinien mieć choć okruchy honoru i usunąć się w cień, a nie kurna całować ciężarną żonę przyjaciela! Niech cie szlag, Pete! Boję się momentu, kiedy to wyjdzie na jaw...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To, jak Peter postrzega Remusa będzie się z czasem zmieniać. Im bliżej końca wojny - tym gorzej.

      Usuń