Lipiec 1980
Remus przy
pomocy różdżki kontrolował pędzel, który ostatnimi maźnięciami kończył
malowanie małego pokoju. Był trochę zawiedziony – liczył na to, że skończy
remont pokoiku wcześniej, ale, w sumie, czy musiał się spieszyć? Do nadejścia
lokatora tego pomieszczenia zostało jeszcze kilka miesięcy. Miał mnóstwo czasu
na przygotowanie wszystkiego.
Pędzel opadł do
przygotowanej miski, a Remus z zadowoleniem rozejrzał się. Musiał przyznać, że
razem z Ami odwalili kawał świetnej roboty (chociaż nigdy by jej nie
powiedział, że pomalowała krzywo i musiał po niej poprawiać). Teraz wystarczyło
poczekać, aż wszystko wyschnie i będzie mógł myśleć o meblowaniu pomieszczenia…
A może by tak wymienił najpierw panele na podłodze? Obecne pamiętały jeszcze
ślub jego rodziców i były pokryte kurzem, a w nielicznych miejscach zachlapane
farbą. Nie były to zabrudzenia, z którymi nie poradziłaby sobie magia, ale
chciał dać swojemu dziecku to, co najlepsze. Tylko czy było go na to stać?
Przypomniała mu
się jedna rzecz. Coś, co zostawił ojciec tuż przed wyjazdem. Wyszedł z pokoiku
i ruszył do sypialni.
– Gdzie tak
biegniesz? – zapytała Ami, gdy przechodził obok niej. Sama leżała na boku na
kanapie i czytała jakąś kobiecą gazetkę.
– Muszę coś
sprawdzić.
Wszedł
do sypialni i sięgnął po jedną z książek. Różniła się od innych, które stały na
półkach. Miała większy format i pokrywała ją czarna oprawa, na której widniały
srebrne litery:
Tomer Lanvin
L’Origine, l’évolution et les résultats de la
reserche sur les loups-garous
„Początek,
rozwój i wyniki badań nad wilkołakami”. Dzieło życia profesora Lanvina, który
zęby zjadł na badaniach nad likantropią. Sam profesor nie żył już od kilku lat,
ale do tej pory nikt nie zdołał osiągnąć więcej od niego. Remus znał jego
historię i wiedział, co sprawiło, że ten podjął tak nietypowy temat. Lanvin
„wszedł” w wilkołaczy świat tak samo, jak przed piętnastoma laty Reynard.
Różnica była taka, że Rey miał syna, a Lanvin dwie córki: Madeleine i Anne-Marie,
która był zbyt młoda, by przeżyć ugryzienie.
Remus
otworzył księgę i wyjął z niej zamkniętą kopertę, podpisaną lekko skrzywionym
pismem ojca. Dla mojego wnuka. Uśmiechnął się pod nosem. Nie chciał,
żeby Reynard zostawiał mu jakiekolwiek pieniądze. Był dorosły, żonaty, wkrótce
miał mieć dziecko. Nie potrzebował i nie chciał, by ojciec dokładał mu się do
czegokolwiek.
– Co to
jest? – spytała Ami, zaglądając mu przez ramię.
– Tata
nam to zostawił. W razie, gdyby zabrakło nam gotówki.
Nie
potrafił ukryć rozgoryczenia w głosie. Nienawidził, jak udowadniano mu, że nie
jest w stanie utrzymać własnej rodziny.
– To
miłe z jego strony – zauważyła Ami, ignorując niezadowolenie męża. Była już do
tego przyzwyczajona. – Rem, tata chce dobrze. To normalne, że dziadkowie chcą
coś sprezentować wnukom. Chyba lepsze to niż jakieś bezużyteczne zabawki. Co
chcesz zrobić?
–
Myślałem o nowej podłodze w pokoiku. Ta obecna jest starsza ode mnie. Ale…
wiesz, jak jest. Trochę krucho się ostatnio robi z moją pensją – przypomniał z
goryczą.
Wydatki
związane z ciążą – potrzebne badania, eliksiry i witaminy mocno nadszarpnęły
ich domowy budżet. Gdy nałożyły się na remont, wydatki zrobiły się zbyt duże.
Remus starał się pracować więcej, coraz częściej zostawał w pracy po godzinach,
ale ograniczała go działalność w Zakonie i potrzeby Ami. Czuł, że powoli
przestaje panować nad sytuacją.
Odłożył
książkę i opadł na łóżko. Ukrył twarz w dłoniach. Nie miał siły. Wydarzenia
ostatnich miesięcy go wykańczały. Jeszcze nie do końca doszedł do siebie po
tamtej feralnej bitwie. Nadal miewał nieprzyjemne uczucie palenia w piersi,
chociaż momentami zastanawiał się, czy jest ono rzeczywiste. Teoretycznie
dzięki eliksirowi, który zostawił mu Rey, nawet ostatnie drobinki srebra
powinny opuścić jego organizm. Uczucie palenia pojawiało się głównie w
momentach stresowych, gdy biegał między pracą a zebraniami Zakonu, gdy
wychodził z domu o siódmej rano, a wracał o dziesiątej czy jedenastej w nocy.
Robił wszystko, by wypełnić obowiązki. Wiedział, że taki tryb życia na dłuższą
metę nie zda egzaminu. Rozpraszał się na zebraniach Zakonu, a ostatnio przysnął
na przerwie w pracy. Szef się z tego śmiał, ale Lupin zdawał sobie sprawę z
tego, że coś takiego nie będzie mogło się powtórzyć.
– Rem,
może jednak spróbuję poszukać okazji do zarobienia czegoś – zasugerowała cicho
Ami, głaszcząc go po kolanie.
– Nie –
odpowiedział jej mąż, zaskakująco twardym tonem. – To ja powinienem być w
stanie utrzymać rodzinę! Poza tym… kto cię teraz zatrudni? Jesteś w piątym
miesiącu ciąży. Nie, nie mogę się na to zgodzić.
Ami
przyciągnęła go do siebie. Pozwoliła, by Remus ułożył się obok i położył głowę
na jej kolanach. Przeczesała palcami jego włosy. Martwiła się o niego. Był
młody, a jednocześnie miał tak wiele na głowie. A ona tylko dokładała mu
zmartwień.
–
Wykończysz się, jeżeli będziesz tak dłużej funkcjonował. W kółko praca i Zakon,
Zakon i praca. Rem, sam mówiłeś, że twoje serce… boję się. Boję się, że coś ci
się stanie. Jesteś moją rodziną tak samo, jak ja twoją. Oboje jesteśmy
odpowiedzialni za nasze dziecko. Za nasz dom.
– Co
nie znaczy, że masz iść do pracy…
– Nie
mówię o stałej posadzie. Ale o czymś dorywczym. Pamiętasz, co mówił uzdrowiciel
w zeszłym tygodniu, wszystko ze mną w porządku.
Mimo
obaw Remusa, Ami wymusiła na nim wizytę w szpitalu Marii de Guise. Amelia po
raz pierwszy była w Edynburgu i zakochała się w tym mieście. Gdyby nie mieli
domu, chętnie namówiłaby męża, żeby tu zamieszkali. Byłoby bliżej do
uzdrowiciela Wanga. Ami od razu dogadała się z nim na wizycie. Nie robił uwag,
nie krytykował, nie oceniał. Tylko im pogratulował.
– Nie
widzę związku – obstawiał przy swoim Remus. – Ami, nie chcę, żebyś się
narażała. Poradzę sobie. Muszę. Skoro byłem w stanie ożenić się z tobą i zrobić
dziecko, to muszę być w stanie was utrzymać. Sam. Bez niczyjej pomocy.
Zerwał
się z łóżka i wyszedł do drugiego pokoju. Nalał zimnej wody do szklanki i wypił
wszystko na raz. Czuł się bezsilny. Wściekły. Wściekły na życie, na swoją
chorobę, na samego siebie. Gdyby nie był wilkołakiem, wszystko wyglądałoby inaczej.
Miałby normalną pracę i wspólnie z Ami cieszyliby się z nadejścia dziecka, bez
kilkumiesięcznych nerwów, czy maleństwo będzie zdrowe.
Zaklął
po francusku i uderzył pięścią w stół. Syknął z bólu, a dłoń zaczęła sinieć.
– Pokaż
mi to – powiedziała Ami, wyciągając ręce, ale Remus nie pozwolił się złapać.
– Nie.
Przepraszam, ale nie.
Wypadł
z domu i niemal biegiem okrążył kilkukrotnie budynek. Po piątym okrążeniu
poczuł, jak nerwy powoli odpuszczają, ale dopiero po dziesiątym doszedł do
wniosku, że może spokojnie porozmawiać z żoną. Ami przyglądała się temu
wszystkiemu z werandy. Obejmowała się ramionami, oddychając ciężko. Remus
podbiegł do niej i ostrożnie ujął jej dłonie.
–
Przepraszam – powiedział, całując po kolei każdy z palców. – Przepraszam, ma
chérie. Ale, naprawdę, poradzę sobie. Chcę, żebyś była bezpieczna. Chcę,
żebyś była szczęśliwa. Merlinie, gdybym mógł, dałbym ci gwiazdę z nieba. – Osunął
się na kolana i wtulił twarz w brzuch Amelii. Poczuł, jak z oczu spływają mu
łzy. – Ale nie mogę. Bo jestem cholernym wilkołakiem, którego nikt nie przyjmie
do normalnej pracy. Twoja mama ma rację, Ami. Wyszłaś za faceta bez
przyszłości.
Dziewczyna
wplotła palce w jego włosy i pokierowała jego głową tak, że spojrzał w jej
oczy. Serce jej się ścisnęło, gdy zobaczył w nich łzy.
– Nie
jesteś „facetem bez przyszłości”! Kocham cię. I nie waż się mówić, że moja
matka ma rację. Bo nie ma. Nie interesuje mnie gdzie pracujesz i ile zarabiasz.
–
Miłością nie wykarmimy dziecka.
Ami
westchnęła, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć. Remus miał rację, ale nie mogła
powiedzieć tego na głos. To by tylko rozpętało jeszcze większą burzę. Objęła go
tylko mocniej, chcąc przekazać mu jak najwięcej swojej siły. Gdzieś pod skórą
czuła, że to nie będzie ostatnia tego typu rozmowa.
~ * ~
Kwiecień 1981
Sturgis
z trudem doczłapał się do drzwi. Był wykończony. Od tygodnia prawie nie zmrużył
oka. Odkąd jego brat trafił do aresztu.
Przetarł
twarz dłonią. To był jakiś koszmar. Dzień w dzień chodził do pracy i musiał
udawać, że wszystko jest w porządku. Że jego brat wcale nie siedzi w areszcie
zaledwie kilkadziesiąt metrów od niego. Że nie spędza całych nocy, nosząc jego
córkę, która najwidoczniej zdawała sobie doskonale sprawę z tego, co się
działo. Nie mogła spać, ciągle płakała, Sturgis nie był w stanie jej uspokoić
ani nakłonić do jedzenia. Mała w zastraszającym tempie zaczynała tracić na
wadze. Nawet Lily Potter nie była w stanie pomóc.
Informacja
o wypadku Moody’ego spadła na niego jak grom z jasnego nieba. Alastor był jego
mentorem, gdyby nie on, Sturgis prawdopodobnie nie zostałby aurorem. Nie
poradziłby sobie z testami. Był jedynym, który ze swojego roku zdał egzaminy i
podjął pracę. Rok później dołączył do niego Frank Longbottom. Minęły dwa lata,
zanim zostali partnerami zawodowymi.
Sturgis
przez ostatnie dni próbował dowiedzieć się czegoś od pracowników Departamentu
Kontroli, ale nie mógł jawnie zapytać. Nie mógł dać nikomu do zrozumienia, że
zależy mu, że ta sprawa go interesuje. To mogłoby tylko pogorszyć sytuację. Nic
mu nie powiedzieli. Nie musieli, to nie była jego sprawa. Scotta i Dawlisha,
którzy prowadzili całą sprawę, nie miał co pytać. Wiedział, że nic nie
powiedzą, zbyt długo ich znał. Poza tym, jako protegowany Alastora, został
całkowicie odsunięty od sprawy. Rozumiał decyzję szefa Biura Aurorów, ale i tak
był zły. Nawet nie mógł iść do szpitala, bo Moody’ego wciąż nie przeniesiono z
OIOM-u. Nie był jego rodziną, więc nie przysługiwał mu dostęp do informacji.
Odwrócił
się, ponownie słysząc pukanie do drzwi. Jednak pierwsze nie było przywidzeniem.
A już myślał, że majaczył z niewyspania.
Otworzył
drzwi i spojrzał prosto w twarz ojca. Odetchnął z ulgą. Już się bał, że Rey
nigdy nie wróci do Anglii.
–
Dopiero rano dostałem list – powiedział Reynard, wchodząc do mieszkania. – Cholerna
konferencja! Wiesz coś? Co z Rémym?
– Nie
wiem. Nic nie wiem, nic mi nie mówią. Udało mi się tylko złapać Daviesa. Mówił,
że próbował coś załatwić, ale nie chcieli wypuścić Remusa. Czekają, aż Moody
złoży zeznanie.
Ojciec
zacisnął dłonie w pięści tak głośno, że aż zatrzeszczały mu stawy. Schował je w
kieszeni kurtki, próbując to ukryć.
– Może
się nie obudzić – wycedził. – Merlinie, może być w śpiączce przez długie
miesiące! I co? Będą go tak trzymać przez ten cały czas?!
– Nie
krzycz… – upomniał go szybko Sturgis, ale było już za późno. W jego sypialni
rozległ się płacz dziecka. – Kuźwa, a już myślałem, że chociaż trochę pośpi.
– Rose
tu jest?
Nie
czekając na odpowiedź, Reynard pobiegł do drugiego pokoju. Nachylił się nad
łóżeczkiem i podniósł rozkrzyczaną wnuczkę. I stał się cud. Rosie zamilkła i
uśmiechnęła się do dziadka.
–
Pamięta mnie – ucieszył się Rey.
– Remus
chciał, żebyś się nią zajął – powiedział ponuro Sturgis.
Uśmiech
zniknął z twarzy Reynarda, ale mężczyzna dalej czule tulił wnuczkę. Dziecko
powoli zasypiało. Po raz pierwszy od tygodnia wydawała się spokojna.
– Jak w
ogóle tu trafiła? – zapytał Rey, spoglądając na starszego syna. Martwiła go
jego nienaturalna bladość. Widział jak na dłoni, że ostatnie dni były wyjątkowo
ciężkie dla Sturgisa.
–
Aurorzy przyszli, gdy Remus był w pracy. Z Rosie siedział ten cały Pettigrew.
Zabrał małą i przyniósł ją na zebranie Zakonu. Wziąłem ją do siebie, bo co
miałem zrobić? Jak chodzę do pracy, zostawiam ją w Dolinie Godryka,
u Potterów… wiem, że powinna tam zostać, ale boję się wypuścić ją z rąk. Jestem
jej rodziną, formalnie byłoby trudniej ją stąd zabrać niż od Potterów.
Rey
twierdząco skinął głową. Sturgis, jako stryj Rose, miał większe prawo do opieki
niż Potterowie. Jednocześnie, jako aurora, o wiele trudniej było go
„zakrzyczeć” paragrafami. Znał prawo dostatecznie dobrze.
– Rick
pracuje? – spytał.
Pamiętał jedną taką sprawę. Dotyczyła
mężczyzny niewiele wówczas młodszego od Reya. Mógł mieć może trzydzieści lat.
Reynard nawet pamiętał jego nazwisko – McQuinston. Pracował jako warzyciel
eliksirów, miał się żenić, gdy pewnej nocy został zaatakowany przez wilkołaka.
Stracił pracę, narzeczona zostawiła go z dnia na dzień. Mimo to nie załamał się
i próbował dalej układać sobie życie, pracować na czarno i w jak najmniejszym
stopniu ciążyć rodzinie. Do czasu, aż podczas kolejnej już pełni, przeszło
cztery lata po ukąszeniu, zaklęcia założone na szopę, w której mężczyzna się
przemieniał, okazały się zbyt słabe. McQuinston wydostał się na zewnątrz i
zaatakował własną siostrę, która próbowała go zatrzymać. Dziewczyna przeżyła,
nie została ukąszona, jedynie mocno podrapana, ale całą sprawę zgłosili
sąsiedzi. Rey osobiście aresztował mężczyznę, był na procesie. Na nic zdały się
prośby rodziny wilkołaka. Na nic zdały się płacz matki i zapewnienia siostry,
że będzie uważała na brata. Wyrok mógł być tylko jeden. Reynard wciąż pamiętał
egzekucję McQuinstona i to, jaką dumę wtedy czuł. Wydawało mu się, że usunął ze
świata kolejnego potwora. Bo przecież KAŻDY wilkołak był potworem. Zaledwie dwa
lata później Rey musiał diametralnie zmienić swoje stanowisko.
–
Daviesa wysłali na zaległy urlop. Chyba boją się, że będzie za głośno mówił.
Przecież szef DKMS-u wie, że razem pracowaliście. Nie są aż tak głupi, żeby nie
zauważyć powiązania. Raz go wpuścili do aresztu, ale więcej tego nie zrobią.
Ciebie też nie wpuszczą, jesteś na emeryturze.
Rey
wiedział, że Sturgis ma rację. Merlinie, sam tysiące razy tłumaczył innym,
jakie zasady panowały w Departamencie Kontroli. To nie był areszt aurorski, tu
obowiązywały zupełnie inne przepisy.
– Mam
dzisiaj wolne, zostanę z Rose – powiedział Sturgis. – Idź, spotkaj się z
Daviesem. Może wam dwóm przyjdzie do głowy jakiś pomysł. Najlepiej znacie ten
system.
– Nie,
wezmę Rose ze sobą. Prześpij się. Już dostatecznie liznąłeś ojcostwa.
Sturg
roześmiał się cicho i z roztargnieniem potarł szyję. Tak, dostatecznie
zorientował się, jak wygląda opieka nad dziećmi.
– Nie
da się ukryć. Mam nadzieję, że nie liczysz na pojawienie się szybko kolejnego
wnuka. Nie widzę siebie w roli ojca.
Rey
uśmiechnął się dobrodusznie i pogłaskał śpiącą już Rose po brązowych, coraz
dłuższych włosach.
– Znam
wielu, którzy tak mówili – powiedział. – I każdy jeden mięknął, gdy brał
dziecko na ręce. To zmienia człowieka, Sturg. Wiem, jak ja się zmieniłem, mając
was obu przy sobie. Widzę, jak Rémy zmienił się pod wpływem Rose.
–
Bardziej zmieniła go śmierć Ami – zauważył ponuro Sturgis.
A
mnie odejście Angie, pomyślał Reynard. Tak bardzo chciałby, żeby jego żona
tu była. Angie wiedziałaby, co zrobić i jak pomóc ich synowi. Angie
wiedziałaby, jak zaopiekować się Rose. Hekate, jak on za nią tęsknił!
–
Odpocznij, Sturg – poradził synowi. – Pokręcę się, zobaczę, co uda mi się
załatwić.
Włożył
Rose do wózka i wyszedł z mieszkania. Wiedział, że Rick mieszkał niedaleko,
więc nie fatygował się teleportacją. Mógłby w ten sposób obudzić wnuczkę, a
tego chciał uniknąć. Niech mała śpi, skoro na tyle się uspokoiła. Świeże
powietrze dobrze zrobi im obojgu. Przynajmniej na tyle świeże, na ile może być
w Londynie.
Prawdę
powiedziawszy, nigdy nie lubił tego miasta. Pracował tu dwadzieścia lat, a mimo
to Londyn nigdy nie zrobił na nim pozytywnego wrażenia. Był duży, głośny i
zasmrodzony. Rey czuł się w nim przytłoczony. To dlatego przez tyle lat wolał
dzień w dzień teleportować się z Rockcliffe niż przenosić do nie miasta.
Chociaż czasami nachodziła go myśl, że gdyby przeniósł się do Londynu, być może
Remusa nigdy nie zaatakowałby wilkołak. Westchnął ciężko. Ich życie wyglądałoby
zupełnie inaczej, gdyby przed laty nie był taki głupi i ograniczony.
Dotarł
do kamienicy, w której mieszkał Rick i odszedł do jednego z okien mieszkań na
parterze. Nie miał ochoty wchodzić do środka. Bywał już u przyjaciela i
wiedział, jakie nietypowe okazy trzyma na półkach. Wolał, żeby jego wnuczka nie
przebywała w ich pobliżu. Zapukał w szybę.
W oknie
pojawiła się zmęczona twarz Ricka, pokryta kilkudniowym zarostem. Mimo
wyczerpania, przyjaciel uśmiechnął się na widok Reya. Wychylił się mocniej i
spojrzał na śpiącą w wózku Rose.
–
Nareszcie jesteś – powiedział Rick. – I masz małą… Może wejdziecie?
– Do
tych twoich straszydeł? Nie, lepiej nie.
Rick
uśmiechnął się szerzej i obejrzał przez ramię, najwyraźniej lustrując stan
swojej kolekcji żywych i wypchanych stworzeń. Wzruszył ramionami.
– Daj
mi trzy minuty i do was wyjdę. Tu niedaleko jest park, usiądziemy i pogadamy. A
Rose nie będą przeszkadzać samochody. Naprawdę, mugole przesadzają z tymi
maszynami.
Zniknął
w mieszkaniu i zamknął okno. Nie minęły wspomniane trzy minuty, a Rick wybiegł
z kamienicy i skierował się w stronę Reya. Uścisnął przyjacielowi dłoń.
–
Dobrze cię widzieć – powiedział.
–
Powinienem przyjechać wcześniej – przyznał Reynard. – Byłem w Marsylii na
konferencji i nie docierały do mnie listy. Dopiero jak wróciłem, zobaczyłem, co
się dzieje. Przyjechałem od razu.
Weszli
na teren niewielkiego, gęsto porośniętego parku i usiedli na jednej z ławek.
Niedaleko był plac zabaw, na którym bawiły się mugolskie dzieci. Rey trzymał
kurczowo wózek, w którym spała Rose, i kołysał nim. Nachylił mocniej daszek,
żeby promienie słoneczne nie padały bezpośrednio na jego wnuczkę.
–
Przepraszam, że nie mogłem zrobić więcej – zaczął Rick, wpatrując się w
przestrzeń. – Nie zorientowałem się, kiedy podjęli decyzję, żeby go aresztować.
– Wiem.
Wciąż pamiętam, jak to u nas działa. Ale muszę go z tego wyciągnąć. Merlinie,
jak mogło się tak posypać?
Był
gotów na wszystko, żeby wyrwać syna z aresztu. Najgorsze było to, że przy całej
swojej znajomości zasad działania Departamentu Kontroli nie miał zielonego
pojęcia, jak ma pomóc Remusowi. Nie poprawiało mu to humoru. Czuł, jak sytuacja
go przytłacza. Musiał zaopiekować się wnuczką i uratować młodszego syna tak,
żeby nie zaszkodzić starszemu. Nie chciał większych kłopotów.
–
Dziwnie wyciągać kogoś z miejsca, gdzie do tej pory się raczej zamykało –
zauważył Rick. – Ale spokojnie. Obaj wiemy, że Remus nie jest zamieszany w
wypadek Alastora.
– Obaj
wiemy, że nikogo to nie interesuje. Jest, kim jest i to wystarczy. Niewinność
czy nie, nikt o tym nie pomyśli. MUSIMY coś zrobić, Rick. Nie mogę go stracić.
Rose nie może zostać sierotą.
Stary
oficer oparł łokcie na kolanach i ukrył twarz w dłoniach. Całkowicie zgadzał
się z przyjacielem, musieli coś zrobić. Tylko co? Odkąd dostali z Alastorem
nakaz powrotu do sprawy Amelii Lupin, stawali niemal na głowie, żeby
wyprowadzić ją na prostą. Ignorowali naciski z dyrekcji Departamentu, która
domagała się szybkiego zamknięcia sprawy. Rzecz jasna zgodnie z zeznaniami
Margaret Roberts. Rick wiedział, że ryzykuje bardziej od Alastora. Aurorowi
nikt by nic nie zrobił, ale jemu, oficerowi DKMS-u, oskarżenia o zbytnią
łagodność dla wilkołaka mogły zniszczyć karierę. Jeszcze dziesięć lat temu nie
zdecydowałby się na taki ruch, nawet dla Reynarda, miał na to za słabą pozycję.
Teraz mógł w każdej chwili iść na emeryturę i zapomnieć o intrygach w
Ministerstwie. Miał już pięćdziesiąt lat i powoli robił się na to za stary. Na
akcje w terenie też.
– Nie
zostanie – obiecał Rick. – Podobno Alastor czuje się coraz lepiej. Na dniach
się obudzi i powie, jak było. Remus to twardy chłopak, wytrzyma w areszcie.
Rey
spojrzał na śpiącą wnuczkę ze świadomością, że życie tego dziecka zależy od
przebudzenia bądź nie pewnego aurora. Wiedział, że jego syn wytrzyma. Napędzała
go największa siła na świecie – rodzicielska miłość. Musiał jedynie wytrwać
jeszcze kilka dni. Da radę, nie było innej możliwości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz