11 września 2020

Rozdział 23

Kwiecień 1981

Remus nie wiedział, ile czasu spędził w areszcie. Liche posiłki dostawał nieregularnie, więc nie mogły stanowić żadnego wyznacznika upływu czasu. Żył w ciągłej ciemności, krążąc po celi, drzemiąc na twardej pryczy i rozmyślając nad tym, co ma zrobić, by wyjść z tego cało. Nie znalazł rozwiązania.

Jego myśli stale uciekały w kierunku córki. Miał nadzieję, że Sturgis radzi sobie z Rose. Mała go nie znała, mogła być nerwowa. Ale powinni wytrzymać do przyjazdu ojca. O ile Rey przyjedzie… nie, nie powinien tak myśleć, chociaż pewnie w pełni sobie na to zasłużył. Czuł zaciskającą się na gardle żelazną rękę, gdy przypominał sobie, jak pożegnał się z ojcem po jego ostatniej wizycie. Merlinie, zachował się jak ostatni niewdzięcznik. Reynard specjalnie przyjechał z Francji, żeby mu pomóc, a on kazał mu wyjeżdżać. Tak, był wściekły, ale czy to cokolwiek usprawiedliwiało? Nie powinien był tego robić. Nie po tym, ile ojciec zrobił dla niego przez te wszystkie lata. Jeden błąd nie mógł tego przekreślić.

Światło w areszcie rozbłysło nagle, oślepiając go. Odzwyczajone oczy odmówiły współpracy. Remus nic nie widział, gdy siłą wyciągnęli go w celi i pociągnęli zatęchłym korytarzem. Czuł, jak zaklęciem spętano mu nogi ciężkimi kajdanami. Wepchnęli go do pomieszczenia i usadzili na krześle. Powoli, bardzo powoli otwierał oczy, usiłując przyzwyczaić się do jasności.

Zanim ktokolwiek do niego przyszedł, udało mu się odzyskać wzrok. Pomieszczenie było większe, niż początkowo się spodziewał. Wyłożono je kafelkami, które niegdyś musiały być białe, ale obecnie pokryły się szarym brudem i zaschniętą krwią. Jedynym wyposażeniem był niewielki stolik i dwa krzesła.

Po plecach Lupina przebiegł dreszcz. Wiedział, gdzie jest. Pokój przesłuchań Departamentu Kontroli miał wyjątkowo złą sławę. Gorszą miał chyba tylko sam Azkaban, chociaż czy można je było porównać? Z Azkabanu ludzie wychodzili sponiewierani psychicznie, z pokoju przesłuchań – fizycznie. Remus wciągnął powietrze, wdychając zapach krwi istot, które były tu wcześniej przesłuchiwane: wilkołaków, wampirów, centaura… Więcej nie potrafił rozróżnić.

Drzwi otworzyły się i do pomieszczenia weszło trzech mężczyzn. Jednego z nich Remus już znał, to on go aresztował. Pozostała dwójka nie musiała się przedstawiać, by Lupin zorientował się, kim są. Szerokie barki, krępa budowa i twarze tylko w niewielkim stopniu skażone inteligencją dobitnie informowały, że urzędnicy pracują w Rejestrze Wilkołaków. Nie trzeba było nawet patrzeć na noszone przez nich mundury.

Remus zrozumiał, jak duże miał kłopoty, a serce, bijące dotąd równo, zakłuło go w podobny sposób jak przed rokiem. W głowie kołatało mu się mnóstwo pytań. Co się stało, że wzięli go na przesłuchanie? Co z Moodym? A może to wynik prób Daviesa albo ojca, żeby go stąd wyciągnąć? Nie, to nie mogło być to. Pełne niechęci i tłumionej agresji spojrzenie pracowników Rejestru jasno dawały mu do zrozumienia, że jest uważany za potwora. Niedobrze.

– Jeszcze raz – powiedział oficer Turner. – W czasie ataku na aurora Moody’ego byłeś…

– W pracy – wtrącił Remus, kiwając głową. Już odbywali tę rozmowę, wiedział, o co będą pytać. – W księgarni „Książki i książeczki” w rynku Rockcliffe. Pracowałem od ósmej do szesnastej.

– Grzeczniej! – warknął jeden z rejestrowych.

Remus zmierzył go niechętnym spojrzeniem, ale nic nie powiedział. Gdyby to była inna sytuacja, może być coś odpowiedział, ale wolał nie drażnić urzędników. Wiedział, że mogliby z nim zrobić wszystko, gdyby dał im chociaż złudzenie powodu. Nie, lepiej było milczeć i się pilnować.

– I nie opuszczałeś księgarni?

– Nie. Właściciel potwierdzi, byliśmy tam razem.

Turner zanotował coś w na pergaminie i zmierzył Remusa przeszywającym spojrzeniem, jakby chciał przejrzeć jego duszę. O ile rzecz jasna uważał, że wilkołak może mieć duszę. To nie było takie oczywiste.

Remus też ich obserwował, zastanawiając się, co na niego mają i na ile sobie pozwolą. Spróbował przełknąć ślinę, żeby zwilżyć przesuszone gardło, ale na nic się to nie zdało. Usta też miał wyschnięte na wióry. Pod blatem stołu potarł o uda lodowate z nerwów dłonie, usiłując je odrobinę rozgrzać. Nie uszło to uwadze rejestrowych. Jeden z nich przemieścił się na drugą stronę pomieszczenie i ustawił się za plecami Lupina.

– Łapią nerwy? – zapytał złośliwie.

– Ciężko to uznać za towarzyskie spotkanie – zauważył Remus. – Może herbata rozluźniłaby atmosferę?

Ledwo to powiedział, przeklął się w myślach za głupie odzywki. Wiedział, że popełnił błąd i rejestrowy szybko mu to uświadomił. Cios w bok głowy zrzucił go z krzesła na podłogę. Remus poczuł dzwonienie w uszach, a z rozciętej skroni pociekła krew. Podniósł się ciężko do i podparł się o stół. Osiłek z zadziwiającą szybkością złapał go za nadgarstek i wykręcił mu rękę na plecy. W mgnieniu oka Remus został brutalnie położony na stole i unieruchomiony. Krwawiący bok głowy dociśnięto do lodowatego, metalowego blatu. Prawą rękę naciągnięto tak mocno, że Lupin zastanawiał się, jak niewiele jeszcze potrzeba, by bark albo któraś z kości skapitulowała i pękła.

– Jeszcze raz – powtórzył Turner, jak gdyby nigdy nic. Jakby przesłuchiwany nie leżał unieruchomiony, a jego krew nie rozpływała się po stole. – Jak zorganizowałeś atak na aurora Moody’ego?

Remus odetchnął ciężko, usiłując zebrać myśli. Silniejszy nacisk na wykręconą rękę skłonił go do mówienia.

– Nie zorganizowałem – wydyszał przez zaciśnięte zęby. – Nie miałem po co…

– Nie? A ostatnie śledztwo? Tak, tak, widziałem akta. Śmierciożercy, zamknięcie sprawy… Bardzo wygodne. Ale czy to nie wygląda dziwnie? W ciągu miesiąca dwa oskarżenia – o próbę morderstwa i morderstwo. Sporo. Szczególnie jak na syna naszego oficera.

Ostatnie słowa Turner wymówił z wyraźnym obrzydzeniem. Remusowi przez myśl przeszło pytanie, czy mężczyzna znał Reya. I jakie stosunki ich łączyły. Miał dziwne podejrzenie, że niezbyt dobre.

– Tatuś chyba nie byłby dumny… Zapytam jeszcze raz. Jak?

– Nijak! Nic nie zrobiłem. O wszystkim dowiedziałem się od was i… – urwał, gdy trzymający go rejestrowy jeszcze bardziej wykręcił rękę. Niemal czuł, jak ścięgna w jego barku niebezpiecznie się napinają.

– To nie ma sensu, Turner – powiedział drugi z osiłków. – Twardy jest. Może poczęstujemy go Niewybaczalnym? Wtedy chętniej zacznie mówić. Porządny Cruciatus niejednemu twardemu rozwiązał już język.

Oficer Turner wyglądał, jakby rzeczywiście zastanawiał się nad tą propozycją, a Remusowi oczy rozszerzyły się ze strachu. Poczuł, jak krew zamiera mu w żyłach. Mimo że od trzech lat walczył w wojnie ze śmierciożercami, jeszcze nigdy nie użyto na nim Cruciatusa i nie miał ochoty zmieniać tego stanu. Był pewien, że urzędnicy ministerialni nie używają Zaklęć Wybaczalnych. Trzeba było mieć specjalne zezwolenie na każdorazowe rzucenie takiego czaru. Najwyraźniej w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami i wobec wilkołaków to prawo nie działało.

Turner wyjął powoli, niemal z namaszczeniem różdżkę i obrócił ją w dłoniach. Wycelował nią w Remusa, gdy drzwi do pokoju przesłuchań gwałtownie się otworzyły i wpadł przez nie nieznany Lupinowi oficer.

– Moody się obudził! Scott chce, żebyś natychmiast jechał z nim do Munga. Z naciskiem na natychmiast.

Turner westchnął ciężko i schował różdżkę do kieszeni. Rzucił niechętne spojrzenie w stronę Remusa.

– Wsadźcie go do celi. Potem z nim skończymy.

Silne szarpnięcie poderwało Lupina. Dwóch osiłków poprowadziło go do aresztu. Jeden z nich z rozpędem wepchnął Remusa do celi. Chłopak uderzył piszczelem o pryczę, a czołem o zimną ścianę. Światło ponownie zgasło.

Zwinął się na pryczy. Lewą dłoń przesunął po ciele, oceniając obrażenia. Prawy bark był naciągnięty i bolał przy każdym ruchu i dotyku. Z rozbitej skroni wciąż sączyła się krew. Czuł też podobną lepką wilgoć wypływającą z rozcięcia na piszczeli. Dopiero teraz Remus pozwolił sobie na długo wstrzymywany jęk bólu.

~ * ~

Lipiec 1980

Bladoniebieski grot zaklęcia śmignął koło ucha Lupina i wbił się w znajdujące za nim drzewo, rozcinając je na pół. Remus odetchnął głośno, świadomy, jak niewiele brakowało, by to jego głowa została rozłupana.

Protego! – krzyknął, widząc, że w jego stronę pędzi następne zaklęcie. Tarcza bez problemu je odbiła, ale została na tyle mocno uszkodzona, że Remus od razu ją zwinął. Nie przetrwałaby kolejnego ciosu.

Zamaskowany śmierciożerca nie dał mu długo odpocząć i rzucił kolejne zaklęcie. Tym razem błysk był w charakterystycznym, zielonym kolorze. Remus uskoczył w bok, umykając przed grotem, czym wywołał pełen gniewu okrzyk przeciwnika.

Avis! Oppugno!

Z końca różdżki Lupina wyleciało stado niewielkich ptaków, które otoczyły śmierciożercę, rozpraszając jego uwagę. Zamaskowany mężczyzna zaczął machać wokół rękami, opędzając się od magicznych ptaszków. Nawet nie zauważył, gdy promień oszałamiacza trafił go prosto w pierś. Padł zemdlony na ziemię, a jego różdżka potoczyła się prosto pod nogi Remusa, który podniósł ją szybko i schował do kieszeni.

Lupin rozejrzał się. Niedaleko dostrzegł Syriusza walczącego z dwoma przeciwnikami na raz. Radził sobie wspaniale, uskakując przed kolejnymi zaklęciami, ale widać było, że jest już zmęczony.

Confrigo! – powiedział Remus, celując w kamień leżący u stóp jednego ze śmierciożerców.

Trafił bezbłędnie i kawałek skały wybuchł, raniąc stojącego obok mężczyznę, który wrzasnął przeraźliwie i upadł, chwytając się za broczące krwią nogi. Przez pole bitwy przebiegł też drugi krzyk – kobiecy. Zamaskowana śmierciożerczyni ruszyła w stronę powalonego towarzysza.

Remus dostrzegł gniew wykrzywiający twarz Syriusza i odgadł, kim jest kobieta. Musiała to być jego kuzynka, Bellatriks Lestrange.

Drętwota! – krzyknął Lupin, celując w nadciągającą kobietę.

Petrificus Totalus! – wrzasnął w tym samym momencie Black.

Bellatriks bez trudu odbiła oba groty i Remus z trudem uchylił się przed rykoszetem syriuszowego zaklęcia. Zanim mężczyźni zdążyli rzucić kolejne czary, Lestrange dopadła do rannego mężczyzny i teleportowała się razem z nim.

Jakby to był jakiś umówiony sygnał, pozostali śmierciożercy też zaczęli znikać. W ciągu dwóch-trzech minut na polu bitwy zostali tylko członkowie Zakonu Feniksa.

– Podmore, Black, Lupin, do mnie! – zagrzmiał Moody, mierząc wzrokiem pobojowisko.

Trzech młodzi mężczyźni podeszli do niego, rozglądając się uważnie wokół siebie. Każdy z nich spodziewał się kolejnego ataku. Ucieczka śmierciożerców była co najmniej podejrzana.

Remus pożałował, że nie zabrał z domu bluzy z kapturem, bo właśnie zaczynał siąpić deszcz. Znajdowali się w Szkocji, niedaleko Glasgow. Przemysłowe przedmieścia tworzyły ponury obraz. Magazyny były brudne, niejednokrotnie zdezelowane i pamiętające o wiele lepsze czasy. Były wręcz idealne, by ukryć w nich coś, co nie powinno wpaść w niepowołane ręce. Właśnie po to tej nocy pojawili się tu członkowie Zakonu Feniksa.

– Przeszukajcie ten magazyn – polecił Moody i wskazał budynek za swoimi plecami. – Musimy wiedzieć, jeżeli cokolwiek się tam znajduje. Prevett, jeden i drugi, następny magazyn jest wasz. To samo. Pettigrew, Vance, wasz jest ostatni. Jeżeli znajdziecie COKOLWIEK podejrzanego, chcę widzieć czerwone iskry. Już, idźcie!

Trzy grupy podzieliły się i każda weszła do innego budynku. Pozostali członkowie Zakonu, nierozdysponowani przez Moody’ego, rozeszli się po okolicy. Jedynie doświadczony auror został w bezruchu i obserwował otoczenie. Był gotów odpowiedzieć na każdy atak.

Remus szedł przez magazyn, zaciskając dłoń na różdżce tak mocno, że aż czuł ból palców. Nie takie miał plany na ten wieczór. Po wyjściu z pracy poszedł do sklepu, żeby zrobić zakupy na następny dzień i w połowie drogi dopadł go alarm Zakonu. Niemal z miejsca teleportował się na wyznaczone miejsce zbiórki.

– Właściwie co się stało, że Pottera nie ma? – zapytał Sturgis, najwyraźniej mając już dość krępującej ciszy.

– Dumbledore do nich przyszedł. Podobno to coś ważnego – odpowiedział Syriusz, nie spoglądając nawet na aurora. – Pewnie chodzi o małego.

Dziecko Lily i Jamesa teoretycznie miało urodzić się w ciągu następnych dwóch tygodni. Tak naprawdę poród mógłby się zacząć dosłownie w każdej chwili i Potter za wszelką cenę starał się unikać zostawiania żony samej.

Ta refleksja sprowadziła Remusa na wyjątkowo niemiłą myśl. Amelia. Jego Amelia, która prawdopodobnie krążyła po domu i zamartwiała się o niego. Pewnie wiedziała już o wezwaniu, ale nie miał jak samemu przekazać jej informacji. Domyślał się, co usłyszy po powrocie.

Appare Vestigium! – szepnął, obracając się i rozsiewając wokół siebie złoty dym, który rozproszył się po pomieszczeniu. Nie wykazał żadnych magicznych śladów, poza tymi, które sami wytworzyli. – Homenum Revelio! Wygląda na to, że nikogo tu nie ma.

Niemal odetchnął z ulgą. Miał nadzieję, że Moody’emu to wystarczy i będzie mógł wrócić do domu. Niczego innego tak bardzo nie pragnął, jak znaleźć się w objęciach żony.

– Co nie znaczy, że nikogo nie było – zauważył Sturgis. – Czujesz coś?

Remus poczuł, jak nieprzyjemny dreszcz przebiega mu po plecach. Nie znosił, gdy ktokolwiek podchodzi do jego przypadłości w taki sposób. Nie był jakimś cholernym psem gończym, żeby węszyć w poszukiwaniu zdobyczy… Mimo to wciągnął powietrze, skupiając się na zapachu. Im szybciej załatwi tę sprawę, tym szybciej wróci do domu. Merlinie, całe szczęście, że następnego dnia nie musiał iść do pracy.

– Nic – powiedział, ignorując zaciekawione spojrzenia Syriusza.

Ostrożnym krokiem przemierzył pomieszczenie, co jakiś czas rzucając z jedno z zaklęć wykrywających. Było pusto. Cicho. Wręcz podejrzanie cicho. Nie zawracał sobie głowy docinkami, którymi przerzucali się Syriusz i Sturgis. Z rozdrażnieniem doszedł do wniosku, że zachowywali się jak dzieci.

Wszedł do drugiej hali rozejrzał się. Obracając głowę na krańcach pola widzenia dostrzegł dziwne migotanie – znak zaklęcia zwodzącego.

Appare Vestigium! – powtórzył.

Tym razem złoty dym skoncentrował się na miejscu, gdzie Remus dostrzegł migotanie. Lupin wciągnął powietrze w płuca, ale wyczuł jedynie zapach stęchlizny i… delikatny aromat, podobny do kociego, choć nie spotkał jeszcze kota, który tak by pachniał. Chociaż nie byłoby to nic dziwnego, koty za nim nie przepadały, więc nie miał do czynienia z wieloma przedstawicielami tego gatunku.

Wiedziony instynktem, przykucnął. Usiłował wytężyć wzrok, żeby cokolwiek dostrzec, ale czar zwodzący okazał się zbyt silny.

– Co masz, Luniek? – zapytał Syriusz.

– Nie jestem pewny. Coś jakby… koty? Ale skąd tu koty?

– W takich magazynach jej zazwyczaj pełno myszy – zauważył Sturgis. – A gdzie myszy, tam i koty. I nie zawracaj głowy pierdołami.

Remus nie mógł odmówić bratu pewnej racji, ale coś mu mówiło, że chodzi o coś więcej niż zwykłe dachowce.

Finite Incantatem! – powiedział, celując różdżką w migoczący obszar.

Maska zaklęcia zwodzącego opadła i Lupin zrozumiał, jak wielki popełnił błąd. Jego oczom ukazało się pięć kotów wielkości pumy z podobnie płowym futrem. Rozbłysły ich żółte oczy, a Remus poczuł, jak spojrzenie bestii przeszywa go na wskroś. Jeden z kotów stanął na tylnych nogach i przybrał wyprostowaną pozycję.

Merde, co ja narobiłem – szepnął do siebie, po czym krzyknął do towarzyszy: – W NOGI!

Zerwał się pierwszy i ruszył pędem w stronę wejścia. Syriuszowi i Sturgisowi wystarczyło tylko jedno spojrzenie, by pójść w jego ślady. Koty jednak były szybsze. Remus zorientował się, że nie mają szans na to, by wydostać się z magazynu.

Expulso! – krzyknął, odwracając się przez ramię.

Jedna z bestii uskoczyła przed grotem, ale druga została trafiona i odrzucona na ścianę. Remus przyspieszył, ale i tak zostawał w tyle za przyjacielem i bratem. Niemal czuł na plecach oddechy przerośniętych kotów. W myślach odliczał ile metrów zostało mu do pokonania i zastanawiał się, czy zdąży dobiec.

Jeszcze tylko dwadzieścia metrów.

Tylko piętnaście.

Tylko dziesięć.

Tylko pięć.

Tylko dwa…

Rzucił się do przodu i przeleciał w szczelinie między drzwiami magazynu, które Sturgis i Syriusz od razu zatrzasnęli. Ułamek sekundy później metalowe wrota zadrżały od uderzenia. Remus wzmocnił drzwi i zgiął się w pół w histerycznym śmiechu. Syriusz i Sturgis wymienili spojrzenia świadczące o tym, że wątpią w jego zdrowy rozum.

– Co to, kuźwa, jest?! – zapytał Black, dysząc ze zmęczenia.

– Wampusy – odpowiedzieli jednocześnie bracia.

– Oczywiście. Po co się głupio pytam.

Wrota do magazynu drżały od kolejnych uderzeń kotów. Trzej mężczyźni wpatrywali się w nie z różdżkami gotowymi do ataku.

– Co się dzieje? – zapytam Moody, podchodząc do nich.

– Odwołaj resztę – powiedział Sturgis. – Jeżeli tu były wampusy, strach pomyśleć, co jest w pozostałych magazynach. Trzeba to zabezpieczyć i wezwać DKMS. Sami sobie z nimi nie poradzimy.

Remus zadrżał na wspomnienie Departamentu Kontroli, ale wiedział, że przyrodni brat ma rację. Zakon nie jest przygotowany do tego, by zajmować się nielegalnie przemyconymi stworzeniami.

– A może… – zaczął Syriusz, jakby przyszedł mu do głowy inny pomysł. – A może skontaktujmy się z Szefem Biura Aurorów? W końcu brat Tezeusza jest magizoologiem. Kto lepiej zajmie się tymi pięknościami niż słynny Newt Scamander? DKMS prawdopodobnie wyśle likwidatorów i nie będą się patyczkować.

Aurorzy spojrzeli na niego ze zdziwieniem, ale żaden nie oponował.

– Tak, to dobry pomysł – przyznał Moody. – Zaraz się z nim skontaktuję. Lupin, co z twoją nogą?

Remus ze zdziwieniem spojrzał na lewą łydkę. Nogawka była rozcięta i cała czerwona od krwi. Nie czuł bólu, domyślał się, że to dzięki adrenalinie, której tej nocy mu nie brakowało. Podwinął strzępy materiału i zobaczył ślady pazurów, ciągnące się przez cała łydkę. Nie miał pojęcia, kiedy wampus go zadrapał.

– Nic mi nie będzie – zapewnił aurora. – To tylko draśnięcie. Moody, mam jeszcze to.

Wyjął z kieszeni różdżkę pokonanego śmierciożercy. Oddał ją Alastorowi i wrócił do oglądania swojej łydki. Pięknie. Takich blizn jeszcze nie miał. Nie mógł uwierzyć w to, co się stało. W życiu by nie pomyślał, że spotka w Wielkiej Brytanii wampusy. Przecież był zakaz wywożenia ich poza Appalachy. MACUSA powinna tego pilnować.

– Ojciec nam nie uwierzy, jak mu powiemy, że trafiliśmy na wampusy – mruknął Sturgis, stając obok Remusa.

– Przede wszystkim nie uwierzy, że przeżyliśmy – odpowiedział Lupin, powoli podnosząc się z ziemi. Dopiero teraz poczuł kłujący ból w nodze. Skierował na nią różdżkę. – Episkey!

Miło było choć raz nabawić się obrażenia, które znikało pod wpływem tego zaklęcia. Na jego comiesięczne rany, spowodowane przemianą, żadne czary nie działały. Kolejnym zaklęciem usunął krew ze spodni i załatał ślady po pazurach. Przy odrobinie dobrej woli można by stwierdzić, że nic się nie wydarzyło. Wcale nie spotkał się z bestią, która powinna go zabić.

– Jesteście wolni! – krzyknął Moody. – Wracajcie do domów, nic tu po was.

– A co z tymi kiciusiami? – zapytał Syriusz i odsunął się od drzwi, na które znowu naparły wampusy.

– Według Tezeusza Newt przyjedzie w ciągu godziny. Poczekam tu na niego. Spływajcie.

Remus w pierwszej chwili chciał powiedzieć, że chętnie też zostanie, skoro jest okazja poznać wielkiego magizoologa, ale szybko opanował ten odruch. Mógł wrócić do Ami i to było najważniejsze. Nie teleportował się jednak do domu, a do Londynu, gdzie ruszył na poszukiwanie jakiegokolwiek otwartego sklepu. Wszedł do pierwszego, który napotkał i kupił kilka pomarańczy. Ami ostatnio ciągle miała ochotę na cytrusy. Po krótkim namyśle, dorzucił do koszyka bombonierkę czekoladek. Miał nadzieję, że dzięki temu uda mu się jakoś przebłagać żonę.

Zapłacił pierwszym lepszym mugolskim banknotem (zawsze miał ich kilka w kieszeni) i odebrał resztę. Wziął zakupy do ręki, po czym opuścił sklep. Rozejrzał się, czy na pewno nie widział go żaden mugol. Z uczuciem ulgi teleportował się do domu. Był wycieńczony. Schodziło z niego napięcie, niemal czuł, jak jego organizm produkuje coraz mniej adrenaliny. Mimo że noc była ciepła, ogarnął go chłód. Chciał jak najszybciej znaleźć się w łóżku, pod ciepłą kołdrą i w ramionach Amelii. Więcej mu nie było trzeba.

Nie zdziwił się, gdy zobaczył, że w oknie ich sypialni pali się światło. Był pewny, że Ami będzie na niego czekała. Z roztargnieniem spojrzał na zegarek i zaklął. Dochodziła druga.

Najciszej, jak umiał, wszedł do domu, ale żona i tak go usłyszała. Wybiegła z pokoju i z wyciągniętą różdżką i wycelowała nią w męża. Gdy go zobaczyła, w jej chabrowych oczach pojawiła się ulga, ale nie opuściła ręki.

– Remusie Johnie Lupinie, kto to słyszał, wracać do domu tak późno?!

Mąż uśmiechnął się do niej przepraszająco i uniósł torbę z zakupami.

– Przyniosłem ci pomarańcze – powiedział niewinnie. – I twoje ulubione czekoladki… Ami, dostałem wezwanie, wiesz, jak to działa.

Dziewczyna podeszła do niego i położyła dłonie na obu jego policzkach. Przesunęła kciukami, biorąc pod włos niewielki zarost.

– Wiem. Na brodę Merlina, tak bardzo się o ciebie bałam. Po tym, co było trzy miesiące temu… Zawsze boję się, że przyjdzie wiadomość, że znów zostałeś ranny.

Remus wyswobodził się z jej rąk i cofnął się o krok. Rozłożył ramiona. Jego usta rozszerzyły się w uśmiechu, od którego Amelii zakręciło się w głowie.

– Jak widzisz, nic mi nie jest. Jestem cały i zdrowy. I twój.

Nie okłamał jej. Prawie. Noga już była wyleczona, więc można było powiedzieć, że wyszedł z dzisiejszej potyczki właściwie bez szwanku. Objął żonę i złożył na jej ustach czuły pocałunek, po czym schował twarz w jej rozpuszczonych włosach. Pachniała bajecznie… w przeciwieństwie do niego. Aż nadto wyraźnie czuł smród własnego potu i zatęchły zapach magazynu, w którym przebywał.

Ma chérie, daj mi kilka minut, chyba powinienem się umyć.

– Zdecydowanie – powiedziała Amelia ze śmiechem. Zmarszczyła nos. – Idź, poczekam na ciebie.

– Nie, nie, idź spać. Dość już czekałaś. Powinnaś wypoczywać.

Ami zatrzymała go. Usta małżonków złączyły się w pocałunku, po którym Remus nie miał najmniejszej ochoty zostawiać żony samej. Amelia niema siłą wepchnęła go do łazienki.

– Tylko się pospiesz – poradziła. – Jak powiedziałeś, dość już czekałam.

Ton jej głosu sprawił, że Remusowi krew zawrzała w żyłach. Wyglądało na to, że jednak nie podpadł tak bardzo, jak się obawiał. Nie zamierzał narzekać.

 

2 komentarze:

  1. Dobrze, że Moody się obudził. Oby go w końcu wypuścili, bo rejestrowi jak widać nie są zbyt mili... No ale Alastor już im tam powie co trzeba :D
    Szacuneczek dla Sturgisa, bo Rose to poważny przeciwnik! Remus będzie miał być za co wdzięczny.

    Fajnie, że Newt pojawił się w fabule, może niezbyt znacząco, ale miło, że go wspomniałaś :D Ten Syriusz to ma jednak łeb!

    Ami już chyba się otrząsnęła po wydarzeniach związanych z Peterem, ale to dobrze, na razie... Potem się okaże, że skutki będą opłakane. Fajny pomysł, na wytłumaczenie, czemu Peter zdradzi i jeszcze do tego wkopie Remusa!
    Ściskam mocno i czekam na piątek!
    Magda

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Magda! Wróciłaś! Nawet nie wiesz, jak się cieszę!
      Newt tu jest zaledwie zasygnalizowany, a większą rolę dostanie w drugiej części tego opowiadania.
      Ściskam mocno,
      Morri

      Usuń