18 września 2020

Rozdział 24

 Lipiec 1980

Remus nie miał pojęcia, o której faktycznie zasnęli. Razem z Amelią długo cieszyli się swoją obecnością. Możliwe, że zaczynało już świtać, gdy młodzi małżonkowie odpłynęli do krainy Morfeusza.

Obudził go delikatny pocałunek w czułe miejsce tuż za uchem. Wciąż zaspany, uśmiechnął się do poduszki, ale nie otworzył oczu. Niech Ami bardziej się wysili, żeby wyciągnąć do z łóżka. Poruszył jedynie delikatnie nogami, ale wycieńczone nocnym bieganiem łydki boleśnie przeciw temu zaprotestowały. Merlinie, nie pamiętał, kiedy ostatnio miał zakwasy. Comiesięczne przemiany miały chociaż ten plus, że mięśnie Remusa były całkiem nieźle rozciągnięte i przygotowane do wysiłku. Widać wampus okazał się mocniejszy od wilkołaka.

Lupin zadrżał lekko, gdy Amelia odsunęła przykrywającą go kołdrę. Spodziewał się, że jakieś mniej lub bardziej wymyślne zaklęcie zaraz poderwie go do góry (Ami już kilkukrotnie serwowała mu takie budzenie w przypływie złośliwości), ale to nie nastąpiło. Zamiast tego poczuł ciężar, gdy żona okrakiem usiadła na jego pośladkach. W powietrzu wyczuł zapach oliwki, a Amelia zaczęła rozmasowywać mu barki. Gdy mocniej się pochylała, czuł, jak jej powiększający się brzuch dotyka jego kręgosłupa.

– Częściej zamawiam takie budzenie – mruknął, uchylając jedno oko i spoglądając na żonę.

Ami roześmiała się i mocniej nacisnęła na spięte mięśnie Remusa. Mężczyzna poczuł, jak przez jego kręgosłup przechodzi impuls. Aż zamruczał z przyjemności. Merlinie, ZAMRUCZAŁ, jak jakiś głupi kot. Odpowiedział mu śmiech żony, której ręce zaczęły powoli zsuwać się coraz niżej, wciąż rytmicznie dociskając skórę i uciskając kolejne mięśnie.

– Jak się czuje mój wojownik? – zapytała Amelia.

– Jak w niebie – mruknął Remus, odprężając się pod wpływem dotyku żony. – Tego mi było trzeba. Żebyś ty wiedziała, co się wczoraj działo…

– To mi opowiedz. Chętnie posłucham.

Dłonie Ami znieruchomiały tuż nad pośladkami męża. Przesunęła jeszcze raz wzdłuż jego kręgosłupa, wywołując tym jeszcze jeden jego dreszcz, po czym zeszła i usiadła obok.

– Więc? – ponagliła Remusa, splatając nogi. – Co się działo? Rem, nie odcinaj mnie od informacji. Obiecałeś.

– Wiem, wiem. Daj mi się dobudzić.

Przewrócił się na plecy i sięgnął po kołdrę, żeby chociaż częściowo zakryć nagość. Nie, żeby wstydził się przed własną żoną. Po prostu… po prostu tak jakoś… Sam nie wiedział. Gdy zmieniał pozycję, mocniej poczuł protest w mięśnia w zranionej w nocy nodze. Czyżby niedostatecznie się zaleczył?

– Wygraliśmy – powiedział. – Pojmaliśmy jednego śmierciożercę, drugiego ciężko raniliśmy… raniłem. Wysadziłem mu kamień pod nogami. Lestrange się z nim deportowała i zaraz po niej zrobiła to reszta śmierciożerców.

– Lestrange? Bellatriks Lestrange? – spytała Ami, blednąc lekko. Zacisnęła palce na nadgarstku Remusa. Jak wszyscy znała złą sławę kuzynki Syriusza.

– Ta sama. Miałem ją niemal na końcu różdżki, ale umknęła. Potem zaczęliśmy przeszukiwać magazyny i trafiliśmy na, cóż… coś, czego się nie spodziewaliśmy. Ami, słyszałaś kiedyś o wampusach?

Dziewczyna zmarszczyła brwi, najwyraźniej szukając w umyśle informacji. Jej niezadowolona mina świadczyła o tym, że nie przypomniała sobie nic ważnego.

– Zdawałam na owutemach Zielarstwo, nie Opiekę nad Stworzeniami – powiedziała przepraszająco.

– Wampusów nie ma na owutemach. Ojciec kiedyś mi o nich opowiadał. Wyglądają jak pumy, z pozoru wyróżniają się jedynie świecącymi się na żółto oczami, ale lepiej ich nie denerwować. Biegają na dwóch nogach, jak człowiek, podobno niektóre z nich władają oklumencją i są diabelnie szybkie… o czym wczoraj dobitnie się przekonaliśmy. Ledwo daliśmy radę im umknąć.

– My? – zapytała dziwnie pobladła Ami.

Remus usiadł i przyłożył dłoń do jej policzka. Palcami drugiej zaczął bawić się blond włosami. Pożałował, że powiedział żonie o wampusach. Tylko niepotrzebnie się zdenerwowała. Z drugiej strony, był bardzo podekscytowany tym, że spotkał te niemal legendarne stworzenia. Spotkał i przeżył to spotkanie! Wciąż nie mógł w to uwierzyć.

– Byliśmy tam we trzech: ja, Syriusz i Sturg. Spokojnie, nikomu nic się nie stało.

– Na pewno? Jeszcze dwa dni temu nie miałeś tych śladów na nodze – zauważyła, wskazując na lewą łydkę Remusa.

Na policzkach mężczyzny pojawił się rumieniec. Zaklął w duchu. Nie podejrzewał, że Ami tak dobrze znała rozkład blizn na jego ciele. Przysunął się bliżej i pocałował ją.

– To tylko draśnięcie – zapewnił ją. – Wyleczyłem je… Jak widzisz, niezbyt skutecznie. Nie jestem przyzwyczajony do rzucania zaklęć medycznych. Zazwyczaj i tak mi nie pomagają.

Widział, że żona mu niedowierza, ale cóż mógł więcej zrobić. Mógł dać jej jedynie słowa. Miał nadzieję, że wystarczą.

Milczenie Ami przedłużało się i Remus zaczynał się obawiać tego, co miał w końcu usłyszeć. Czyżby wściekłość Amelii, której spodziewał się w nocy, miała nadejść teraz? Widząc chłód w jej oczach, chciał się odsunąć, ale silny uścisk drobnej dłoni skutecznie zatrzymał go w miejscu. Mimo zdenerwowania, poczuł przypływ wesołości.

Do czego do doszło, pomyślał. Żebym musiał stawać naprzeciw wściekłej żony nie mając na sobie nawet skrawka ubrania.

Wybuch jednak nie nadszedł. Amelia z wolna się uspokajała. Nie odrywając wzroku od brązowych oczu męża, usiadła mu na kolanach i objęła tak mocno, na ile pozwolił jej to brzuch.

– Czy ty chociaż raz mógłbyś wrócić do domu cały, zdrowy i bez żadnych przygód? – szepnęła. – Na brodę Merlina, choć raz, Remus! Nie możesz wiecznie ładować się w kłopoty. Nie jesteś już kawalerem.

– Pamiętam – zapewnił ją. Uniósł jej dłoń do ust i pocałował miękką skórę we wnętrzu. Nosem dotknął złotą obrączkę. – Wiesz, że nie robię tego celowo.

– Wiem. Ale mimo wszystko. – Ami ujęła jego ręce i przyłożyła do swojego brzucha. – Będziemy cię potrzebować.

Remus rozsunął palce, obejmując ciążowy brzuszek ukochanej. Tak, jego żona miała rację. Powinien być w domu, przy swojej rodzinie. Nikt inny nie potrzebował go bardziej. Nikt oprócz…

Przez okno wpadła srebrzysta surykatka, która przemówiła głosem Moody’ego.

– Lupin, do Kwatery!

Remus westchnął ciężko i pomógł zejść Ami ze swoich kolan. Wstał z łóżka i zaczął się ubierać. Rzeczywiście. Nikt, prócz cholernego Moody’ego. Nie dość, że zajął mu całą noc, to jeszcze odbiera dzień. Momentami miał szczerze dość paranoi aurora.

– Może chociaż coś zjedz – powiedziała Amelia.

– Znasz Moody’ego. To raczej nie jest zaproszenie typu „wpadnij, gdy masz czas”. Muszę iść, ma chérie. Wrócę do ciebie tak szybko, jak będę mógł. Obiecuję. Może pójdziemy wieczorem na spacer nad rzekę?

– Pomyślimy, jak wrócisz.

Remus ubrał się do końca i ruszył do wyjścia. Po drodze napił się jeszcze wody, żeby chociaż cokolwiek wpadło do jego pustego żołądka. Co prawda nie był jakoś specjalnie głodny, ale nie lubił wychodzić bez śniadania. Przez cały dzień się potem gorzej czuł. Ale w końcu z Alastorem Moodym się nie dyskutuje.

W Kwaterze okazało się, że nie musiał się tak spieszyć, był jednym z pierwszych przybyłych. Skinął głową Fabianowi i usiadł obok Syriusza, który drzemał, siedząc na kanapie. Szturchnął go w bok.

– Czyżbyś się nie wyspał? – zapytał ze śmiechem.

– Nie drażnij mnie, Luniek – warknął Black, nakrywając głowę kapturem bluzy z logiem Biura Aurorów. Remus nawet nie wiedział, że takie są. – W nocy bitwa i te cholerne koty, rano szkolenie, teraz to… Merlinie, nie dadzą człowiekowi odpocząć.

Lupin uśmiechnął się pod nosem i nie skomentował słów przyjaciela. Po cichu przyznawał mu rację. Sam niejednokrotnie przekazał się na własnej skórze, że podwójne życie jest wykańczające. A jeszcze jego ostatnie problemy z finansami… Merlinie, jak pomyślał, ile zostało mu z ostatniej pensji, to zaczynała go boleć głowa. Szczególnie, że do następnej miał jeszcze prawie dwa tygodnie. Zastanawiał się, za co, u licha, przeżyją ten czas.

Minęło jeszcze pół godziny, zanim cała grupa się zebrała. Jako ostatni weszli Moody z Dumbledore’em. Członkowie spojrzeli po sobie ze zdziwieniem – dyrektor Hogwartu rzadko kiedy zjawiał się osobiście na zebraniach.

– Dobrze was widzieć, moi drodzy – powiedział profesor, z uśmiechem wodząc wzrokiem po twarzach zebranych. – Chciałbym pogratulować wam wczorajszej wygranej i podziękować za wasze zaangażowanie. Zdaję sobie sprawę z tego, że sytuacja robi się coraz bardziej skomplikowana. Teraz, jak nigdy wcześniej, liczy się każda różdżka i każda osoba chętna do walki. Mamy szansę, by wygrać tę wojnę.

– Nie musi się pan obawiać – rzucił Fabian. – Wszyscy jesteśmy gotowi do walki. Każde z nas wie, o co toczy się gra.

Jego słowa potwierdziło kilka entuzjastycznych okrzyków. W pomieszczeniu czuć było energię, która przenikała członków Zakonu i napędzała ich do walki. Byliby gotowi rzucić się do bitwy nawet teraz, zaraz i najpewniej wygraliby. Byliby gotowi stanąć przeciw samemu Voldemortowi.

– Jak wiecie, dzięki Remusowi udało nam się wczoraj wziąć jeńca – powiedział Moody. – Przesłuchałem go razem ze Sturgisem i Frankiem, ale niestety Avery nie był zbyt rozmowny. Nie powiedział nam nic, oprócz, rzecz jasna, standardowego arsenału gróźb i wyzwisk. W ciągu tygodnia, zanim zostanie osądzony, przesłuchamy go jeszcze raz. Być może z użyciem Veritaserum. Jeżeli dowiemy się czegoś więcej, będziemy was na bieżąco informować. Jakieś pytania?

– Ja mam jedno! – zawołał Syriusz, unosząc rękę, jakby był uczniem w klasie. – Co z tymi potwornymi kiciusiami? Były tylko te w naszym magazynie, czy w innych też? Nie… to w sumie miałem dwa pytania.

– Były we wszystkich trzech. Newt Scamander już się nimi zajął. Z tego, co mówił, skontaktuje się z MACUSĄ i wspólnie z nimi wyprawi wampusy w drogę powrotną do domu. Muszę przyznać, że nie podejrzewałem cię, Syriuszu, o takie zainteresowanie losem kotów.

Black spłonił się rumieńcem i wbił wzrok w swoje buty. Kilka osób roześmiało się – niechęć Syriusz do kotów była powszechnie znana, chociaż nikt nie zdawał sobie sprawy z jej źródła. Prawie nikt.

– A tak, tego… Nie chciałbym znowu ich tutaj spotkać.

Remus poklepał go po ramieniu, z trudem tłumiąc śmiech. Tak, on też nie miał najmniejszej ochoty na kolejne spotkanie z wampusami. Drugi raz mógłby nie mieć tyle szczęścia.

~ * ~

Kwiecień 1981

Reynard krążył po uliczce, niedaleko bocznego wejścia do Ministerstwa Magii, zerkając co i raz na zegarek. Merlinie, dlaczego to tyle trwało? Rick mówił mu, że mają wypuścić Remusa o czternastej, a był już kwadrans po! Coś musiało się stać. Nowe zeznania, nowe dowody, nowe głupie pomysły… cokolwiek. Najchętniej wszedłby do środka i się wypytał, ale wiedział, że to tylko pogorszy sytuację. Dlaczego to było takie trudne? Dlaczego… Rey potarł czoło i poczuł na dłoni wilgoć potu.

Ostatnio coraz częściej zastanawiał się, jak mógł pracować w Departamencie Kontroli przez prawie dwadzieścia lat. Jak mógł brać w tym wszystkim udział? Jak mógł mieć nadzieję, że jego syn nigdy nie wpadnie w tryby tej okrutnej machiny?

– Rey, pomóż mi!

Reynard odwrócił się szybko, słysząc głos Ricka. Zrobił kilka kroków w stronę przyjaciela, ale zatrzymał się, gdy zobaczył z trudem utrzymującego się na nogach syna. Poczuł się, jakby go spetryfikowano. Jęknął w duchu. Tego się obawiał przez ostatnie dni. Tak bardzo się tego obawiał.

– Rey! – ponaglił go Davies.

Lupin otrząsnął się z szoku i podbiegł do przyjaciela. Ostrożnie objął syna, który momentalnie wczepił się w niego, jakby od tego zależało jego życie. Reynardowi ścisnęło się serce. Nie pamiętał, kiedy ostatnio jego dziecko było tak przerażone.

– Już dobrze – szepnął po francusku, głaszcząc syna po sklejonych krwią włosach. – Już wszystko będzie dobrze, Rémy.

Syn zadrżał mu w ramionach, jakby z całej siły usiłował stłumić szloch. Rey widział, jak Davies taktownie odwraca wzrok. Bladość jego twarzy sugerowała, że sam jest mocno wzburzony całą tą sytuacją.

– Weź go do domu – poradził oficer. – Przyjdę wieczorem, może uda mi się coś więcej powiedzieć.

– Dziękuję – powiedział Rey z prawdziwą wdzięcznością. Nie wiedział, czy to wszystko by się udało, gdyby nie wpływy Daviesa. – Rick… tylko przyjdź po cywilnemu, dobrze?

– Nie ma problemu.

Rey zacisnął dłoń na różdżce i teleportował się prosto na ganek domu z Rockcliffe. Otworzył drzwi i wprowadził syna do środka. Remus dał się prowadzić niczym lalka i jedynie mrugające raz po raz oczy i zaciskające się pięści świadczyły, że chłopak pozostaje przytomny. Reynard ostrożnie posadził go na krześle i przyjrzał się obrażeniom młodszego syna.

Najbardziej rzucała się w oczy plama zaschniętej krwi, pokrywająca prawą stronę głowy i szyję. Bark dziwnie zwisał, jakby mięśnie nie miały siły go utrzymywać. Krew była też na lewej nodze – pokrywała zarówno skórę, jak i rozcięte spodnie. Rey mógł jedynie podejrzewać, co zobaczy, gdy zdejmie z syna ubrania.

Wyciągnął rękę, by dotknąć głowy Remusa, ale młodszy mężczyzna zesztywniał i umknął przed jego dłonią. Reynard poczuł się, jakby ktoś wbił mu nóż w serce. Hekate, co oni zrobili z jego dzieckiem?!

Rémy, spokojnie – szepnął, przybliżając się powoli do syna. Widział, jak obserwują go czujne, brązowe oczy. Widział w nich czający się tuż pod powierzchnią cień wilka. – Jesteś w domu. Jesteś bezpieczny. Pozwól mi się tym zająć.

Remus nie odpowiedział, ale pozwolił obejrzeć rozcięcie na skroni. Rey zacisnął szczęki ze złością, gdy zorientował się, że rana pochodzi od mugolskiego kastetu. Kastetu, którego funkcjonariusze nie powinni używać. Nie należał do standardowego wyposażenia.

– Tato… – powiedział cicho Remus, lekko drżącym głosem. – Może… może najpierw się umyję. Będzie łatwiej.

Rey skinął głową. Nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Nie wiedział, co by powiedział. Miał ochotę krzyczeć, kląć, miotać klątwami. Niech tylko się dowie, kto odpowiadał za przesłuchanie, to gnida pożałuje, że przyszła na świat.

A jak ty byś potraktował wilkołaka podejrzewanego o maczanie palców w ataku na aurora, zapytał cichy głos w jego głowie. Rey przełknął głośno ślinę. Pewnie, że podobnie. Merlinie, dlaczego to wszystko było tak skomplikowane?!

Pomógł synowi przejść do łazienki i obserwował go, gdy ten zdejmował pokryte krwią, kurzem i potem ubrania. Wiedział, jakie warunki panują w areszcie Departamentu Kontroli. Zmiana ubrań czy choćby zwykły prysznic były niedostępnym luksusem. Rey pamiętał dyskusje sprzed lat o konieczności bądź niekonieczności zainstalowania w aresztach toalet, które przeszły wyłącznie z powodów sanitarno-epidemiologicznych.

Przeszedł go dreszcz, gdy zobaczył zasinienia na ramieniu syna. Ostrożnie wyciągnął rękę i dotknął prawego barku Remusa. Młodszy Lupin syknął z bólu i odsunął się.

– To nic takiego – powiedział chłopak, ale ojciec mu nie uwierzył. Wzdrygnął się, gdy poczuł na ciele stwardniałe od pracy dłonie Reynarda. – Tato, proszę. Naprawdę, to… to tylko tak źle wygląda. Wyliżę się. Jak zawsze.

– To nie to samo, co przemiana – zauważył Rey. – Pozwól sobie pomóc, synu.

Objął go najdelikatniej, jak potrafił, wyczuwając żebra pod palcami. Remus zawsze był szczupły, ale po prawie dwóch tygodniach spędzonych w areszcie zrobił się przerażająco chudy.

– Gdzie jest Rose? Co z nią? – zapytał młodszy Lupin, a w jego oczach błysnął strach. – Nie zabrali jej?

– Nie, nie. Jest teraz u Potterów, Lily się nią opiekuje. A do tej pory była ze mną. Nic jej nie jest.

– Chcę… chcę ją… zobaczyć – powiedział rwącym głosem, gdy ojciec badał jego nadwyrężone ramię.

Spomiędzy zaciśniętych ust wyrwał się jęk bólu, gdy Rey mocniej nacisnął na mięsień. Reynard zmarszczył brwi i zadrżał z wściekłości. Ręka nie wypadła ze stawu, ale niewiele brakowało. Zaklęcie nie pomoże, trzeba będzie ją usztywnić, żeby mogła wrócić do pełnej sprawności.

– Nie przeciążaj tej ręki – poradził synowi.

Remus skinął tępo głową. Zacisnął dłonie na kolanach z taką siłą, że aż mu kostki pobielały. Rey nie wiedział, czy jest to wynik bólu, czy z trudem opanowywanych nerwów. Objął syna i docisnął go do siebie. Chłopak wtulił się w ojcowski sweter i rozpłakał się. To był inny płacz niż w styczniu, gdy rozpaczał po śmierci Ami. Wtedy przemawiał przez niego ból straty, teraz było to łkanie człowieka doprowadzonego na skraj wytrzymałości psychicznej i fizycznej. Reynard nie pamiętał, żeby kiedyś widział syna w takim stanie. Objął go mocniej, jakby mógł w ten sposób ochronić go przed całym złem tego świata. Jakby mógł cofnąć czas i sprawić, że to, co działo się w ministerstwie, nigdy się nie wydarzyło.

– Jestem tutaj – szeptał, przeczesując przydługie, brązowe włosy Remusa. – Jestem przy tobie. Wszystko będzie dobrze, synku. Wszystko będzie dobrze.

Czuł, jak po twarzy ciekną mu łzy. Ostatnie dni to był koszmar dla całej ich rodziny. Nawet dla Sturgisa, chociaż akurat on nie dawał po sobie niczego poznać. Rey nie pamiętał, kiedy ostatnio wypowiadał te słowa… chyba, jak Remus był dzieckiem. Tak, jak był mały. Co pełnię, gdy rano schodził do piwnicy, tulił rozdygotanego, obolałego i spłakanego synka, i powtarzał mu to samo. I płakał razem z nim nad losem własnego dziecka.

– Tato, ja już nie mogę – szeptał Remus, między kolejnymi szlochami. – Nie mogę. Nie chcę. Niech to się skończy. Weź Rose i pozwól, by mnie wreszcie zabili. I tak to zrobią. Ja… nie przeżyję kolejnego aresztowania. Nie dam rady. Pozwól… Pozwól mi umrzeć na własnych warunkach. Pozwól mi znowu spotkać się z Ami i z mamą.

Rey drżał razem z synem. Nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Nie mógł uwierzyć, że udało im się złamać Remusa. Remusa, który, będąc jeszcze dzieckiem, niejednokrotnie siadał na jego kolanach, tulił się tak ufnie, jak potrafi to zrobić tylko kilkulatek i obiecywał, że będzie dzielnym chłopcem. I był. Mimo bólu, braku przyjaciół, comiesięcznych przemian i konfliktu z bratem Remus zawsze był najbardziej radosnym i najdzielniejszym dzieckiem, jakie Rey widział na oczy. Po stokroć dzielniejszym od własnego ojca.

Stopniowo młodszy Lupin uspokajał się. Jego ramiona coraz mniej drżały, oddech stawał się coraz bardziej spokojny. W końcu odsunął się od Reya i starł ostatnie łzy. Oczy miał zaczerwienione i opuchnięte. Co i raz pocierał zatkany nos.

– Tato, zostawisz mnie samego? – spytał słabym głosem.

Rémy, nie wiem, czy to dobry pomysł…

– Chcę się umyć. Sam. Nie jest ze mną tak źle, żebym potrzebował pomocy przy… Tato, proszę. Nie upadlaj mnie jeszcze bardziej.

Rey spojrzał w brązowe oczy syna i z trudem pohamował się przed odwróceniem wzroku. Nigdy nie spodziewał się, że zobaczy w nich takie zrezygnowanie.

– Zawołaj mnie, jeżeli będziesz czegoś potrzebował.

Wyszedł z łazienki, zostawiając uchylone drzwi. Obawiał się zamykać syna. To mogłoby wywołać niepotrzebne, negatywne skojarzenia. Czekał na Remusa, krążąc nerwowo po pokoju. Denerwował się. Przez ostatnie dwa miesiące obawiał się spotkania z synem. Ich ostatnia rozmowa była daleka od ideału. Przez cały ten czas niejednokrotnie zastanawiał się, co powie synowi, gdy ponownie się spotkają. Nie spodziewał się, że TAK to będzie wyglądać.

Mimochodem spojrzał na kalendarz. Czternasty kwietnia. Coś mu to mówiło. Coś ważnego, ale nie potrafił przypomnieć sobie, co.

– Dwadzieścia jeden – powiedział cicho Remus, wychodząc z łazienki. Miał na sobie tylko krótkie spodenki i na gołym torsie widać było liczne blizny i świeże siniaki. – Ami skończyłaby dzisiaj dwadzieścia jeden lat. Rzucisz okiem na to wszystko? Chyba zmyłem całą krew.

Rey podszedł do niego i obejrzał obie rany. Były czyste, wystarczyło je jedynie odkazić i zasklepić. Niedługo nie będzie śladu po przesłuchaniu. Rey wyciągnął rękę, w której pojawiła się apteczka. Rzadko używał magii bezróżdżkowej – kosztowała go zbyt wiele wysiłku, ale teraz napędzał go gniew. Wyjął odpowiedni eliksir i nasączył nim wacik. Dotknął nim po kolei obu ran, odkażając je. Dwa zaklęcia później Remus wyglądał, jakby prawie nic się nie stało. Tylko te sińce na nadwyrężonym ramieniu… Trzeba było trzech bandaży, żeby unieruchomić bark.

– To tylko na kilka dni – zapewnił syna.

– Za kilka dni będzie pełnia. I wszystko zacznie się od nowa. Wiesz, chyba wypiję Eliksir Słodkiego Snu i prześpię się. Muszę odpocząć.

– Idź, idź. Jutro będzie lepiej. Obiecuję.

Remus uśmiechnął się lekko i sięgnął po fiolkę z eliksirem. Wypił go niemal jednym haustem. Przeszedł do sypialni i zakopał się w kołdrze. Rey nakrył go jeszcze dodatkowym kocem. Wiedział, jak zimno jest w areszcie.

– Przywieź tu Rose – poprosił młodszy Lupin. – Muszę mieć ją przy sobie.

– Zaraz skoczę do Doliny Godryka. Jak się obudzisz, będzie tutaj. Niczym się nie martw.

Siedział na krawędzi łóżka i trzymał syna za rękę, patrząc, jak chłopak zasypia. Głaskał lodowatą z nerwów dłoń i zastanawiał się, jak, na Merlina, on to wszystko naprawi. Jak przywróci syna do normalności.

– Tato – mruknął przysypiający Remus. – Przepraszam za to, co ci powiedziałem.

Rey uśmiechnął się, czując, jak schodzi z niego chociaż odrobina nerwów. Skoro udało mu się pogodzić się z synem, wszystko musiało się w końcu ułożyć. Teraz tylko musiał rozprawić się z gnidą, która doprowadziła jego chłopca do takiego stanu. Nie miał odwagi zapytać o to syna, ale liczył na to, że Rick czegoś się dowie.

– To ja cię przepraszam, dziecko – szepnął do śpiącego już Remusa. – Przepraszam za wszystko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz