Kwiecień 1981
W domu Potterów Reynard był dosłownie kilka minut. Widział, że Lily martwi się o Remusa, ale obawiał się zostawiać syna samego na dłużej. Jego wypowiedziane w żalu słowa zabolały Reya do żywego. Bał się, że zrobi coś głupiego. Wziął więc tylko Rose i wrócił do domu. Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył Remusa pogrążonego w głębokim śnie.
Odłożył Rosie na podłogę, żeby mogła się spokojnie pobawić, po czym usiadł przy kuchennym stole. Oparł głowę o ręce i odetchnął głęboko kilka razy. Zadrżał, czując, jak jego skórę owiewa chłód. Nie, nie było zimno. To był efekt schodzących z niego emocji ostatnich dni.
Teraz wszystko już musiało potoczyć się dobrze. Alastor powoli dochodził do siebie, chociaż stracił pół nogi. Jego zeznania pozwoliły zamknąć sprawę i udowodniły, że nikt, poza śmierciożercami, nie był zaangażowany w sprawę. Remus został oczyszczony z zarzutów i był już bezpieczny w domu. Rose była w domu i niedługo znajdzie się w stęsknionych ramionach ojca.
Rey czuł, jak głowa zaczynała go boleć. Aż był zdziwiony, że dopiero teraz. Miał wielką ochotę pójść w ślady syna i położyć się spać, ale wiedział, że jeszcze nie mógł sobie na to pozwolić. Musiał zaopiekować się wnuczką i czekać, aż Rick będzie mógł przyjść. Wstał i wypił fiolkę eliksiru na ból głowy. Powinien doraźnie pomóc.
Położył się na podłodze obok bawiącej się wnuczki, opierając głowę na zgiętym łokciu. Rosie uśmiechnęła się szeroko do niego. Leżała na brzuszku i próbowała przesuwać się między kolejnymi zabawkami, ale jeszcze jej to nie wychodziło. Ku uldze Reya, na jakiekolwiek poruszanie się było jeszcze za wcześnie.
Nie zauważył, kiedy zmorzył go sen. Kiedy się obudził, zobaczył, że Rosie też śpi, w tym samym miejscu. Wziął ją na ręce i zaniósł do łóżeczka, plując sobie w brodę. Jak mógł zasnąć, mając pod opieką czteromiesięczne dziecko?! Dobrze, że obudził się przed Remusem, bo awantura byłaby murowana. I słusznie.
Wychodził z pokoiku wnuczki, gdy usłyszał charakterystyczne, oficerskie pukanie do drzwi.
– Kto tam?
– Rick – odpowiedział głos z drugiej strony, a w wizjerze mignęła legitymacja Departamentu Kontroli. Wszedł po cicho do domu, gdy Rey otworzył mu drzwi. – Jak on się czuje?
– Fizycznie całkiem nieźle. Wyleczyłem to, co mogłem wyleczyć, został tylko nadwyrężony bark. Ale psychicznie… jest źle, Rick. Bardzo źle. Nic nie mówił o tym, co się działo, ale sam wiesz. Trzeba by być ślepym, żeby nie dostrzec, że ktoś nadużył uprawnień. Merlinie, Rick, od kiedy rejestrowi noszą kastety na przesłuchaniach?!
Nierozważnie podniósł głos, ale zaraz zszedł z tonu. Nie mógł krzyczeć, gdy Remus i Rose spali. Nie chciał, żeby którekolwiek z nich było przy tej rozmowie. Wolał rozmówić się z Rickiem na osobności.
– Rejestrowi robią się coraz bardziej bezczelni – powiedział Davies. – Góra daje im coraz większe uprawnienia, przymyka oko na nieuzasadnioną przemoc. Robią, co im się żywnie podoba.
– Powinni zajmować się tym przeklętym Rejestrem, a nie przesłuchaniami. To jest poza ich kompetencjami.
Mina Ricka dobitnie świadczyła o tym, że zgadza się z przyjacielem, ale nic nie mógł zrobić. Nikt nie mógł. Przyzwolenie na to wszystko szło aż z gabinetu Ministra Magii.
– Kto prowadził to cholerne przesłuchanie? – warknął Rey, z mocniejszym niż zazwyczaj francuskim akcentem.
Davies uciekł wzrokiem i wbił go w podłogę. Odkąd udało mu się to ustalić, wiedział, że wyjdą z tego problemy. Nie wiedział, jak powiedzieć o wszystkim Reyowi, żeby jeszcze bardziej nie rozniecić jego słusznej wściekłości.
– Kto, Rick?!
– Turner – powiedział Davis i zacisnął powieki, żeby nie widzieć reakcji przyjaciela.
Rey cofnął się o krok i oparł plecami o ścianę. Zaczął ciężej oddychać. Oczywiście. To MUSIAŁ być Turner. Stephen Turner, który był jednym z powodów, dla którego Reynard sześć lat temu przeszedł na wcześniejszą emeryturę.
Pamiętał, jak Turner zaczynał tę robotę. Był młody, ambitny i wściekły, że nie zdał kursów aurorskich. Odrzucili go tam, więc najął się do Departamentu Kontroli, gdzie wymagania były niższe. Przez pierwsze miesiące robił wszystko, żeby udowodnić, że instruktor się mylił. Walczył jak szaleniec, na przesłuchaniach robił z istot miazgi, wygłaszał najostrzejsze opinie, jakie Rey kiedykolwiek słyszał. Były tak skrajne, że nawet większość oficerów nie zgadzała się z nim. Szczególnie Lupin ostro odnosił się do tez Turnera – pracował w Departamencie Kontroli, ale od sześciu lat był ojcem wilkołaka. O tym drugim fakcie wiedzieli jedynie nieliczni oficerowie i, rzecz jasna, dyrektor departamentu, który taktownie nie poruszał tego tematu.
Wszystko było względnie dobrze, póki w czasie jednej z akcji Rey nie przyłapał Turnera na okładaniu pięściami młodej dziewczyny, pogryzionej tydzień wcześniej przez wilkołaka. Odciągnął go, ale dla dziewczyny to było zbyt wiele – zmarła następnego dnia. Lupin osobiście złożył zażalenie do dyrekcji. Turner wybronił się, ale sprawa zahamowała jego karierę. Nie awansował, dopóki Rey pozostawał na służbie.
Lupin wiedział, że Turner usiłował zrobić wszystko, żeby go zdyskredytować. I w końcu mu się udało. Jak młodszy oficer poznał prawdę o chorobie Remusa, Rey nigdy się nie dowiedział. Ale gdy Turner przyszedł do niego z groźbą ujawnienia wszystkiego, Reynard nie miał wyboru. Musiał odpuścić. Musiał chronić syna. Może w innej sytuacji jeszcze próbowałby walczyć i pokazałby gówniarzowi, gdzie jego miejsce, ale na jego nieszczęście splotło się to ze śmiercią Angie. Nie miał siły walczyć. Złożył legitymację, przeszedł na emeryturę i wyjechał do Francji. Miał nadzieję, że nigdy już nie usłyszy nazwiska Stephena Turnera.
– Nie rób nic głupiego – poprosił Rick, widząc, jak przyjaciel blednie z gniewu. – Rey, wystarczy już kłopotów.
Spróbował złapać Lupina za przedramię, ale ten wyszarpnął się i wypadł z domu. Oparł się o barierkę werandy, oddychając głęboko. Widział, że Rick ma rację, ale to w niczym nie pomagało. Miał ochotę dorwać Turnera i zrobić mu krzywdę.
– To nie jest zwykły oficer Departamentu Kontroli – ciągnął Davies. – Jego siostra pracuje w sekretariacie Ministra Magii. Dolores jakaś-tam. Wredna baba, nic dziwnego, że mąż się z nią rozwiódł.
– Może być bratem samej Minister Magii. Ale nie pozwolę mu zagrozić komukolwiek z mojej rodziny. Choćbym miał własnoręcznie ukręcić mu łeb.
– Nie, proszę. Dość już tego wszystkiego.
Rey odwrócił się gwałtownie, słysząc za plecami słaby głos syna. Remus opierał się o framugę i nerwowo bawił się frędzlami bluzy.
– Nie pozwolę…. – zaczął Reynard, ale syn nie dał mu dokończyć.
– PROSZĘ, tato. Zamknijmy to. Nie chcę toczyć wojen z Departamentem Kontroli. Zostaw to.
Żal w głosie syna osadził Reya na miejscu. Westchnął ciężko. Nie chciał stawać przeciw synowi, nie w tym momencie. W innej sytuacji trwałby przy swoim, ale widział, co się działo z Remusem. Nie, poczeka. Od szesnastu lat czeka na to, by „odwdzięczyć się” Greybackowi za to, co ten zrobił z jego rodziną. Turner też poczeka. Rey był cierpliwy.
– Gdzie jest Rose? – zapytał Remus, wpatrując się intensywnie w ojca.
Dopiero po chwili Reynard zorientował się, że jego syn ze wszystkich sił starał się nie patrzeć na stojącego obok Ricka. Wyglądało na to, że Davies też doszedł do takiego wniosku, bo odsunął się o krok, dając młodemu Lupinowi więcej przestrzeni.
– W swoim pokoju – powiedział spokojnie Rey. – Śpi. Cała, zdrowa i bezpieczna.
Remus zniknął w domu, ruszając do pokoiku córeczki. Chodził dziwnie, niepewnie, jakby z każdej strony obawiał się ataku.
– Źle z nim – szepnął Rick, po czym zaczął szperać po kieszeniach. – Może to mu jakoś pomoże.
Wyjął znajomą różdżkę i oddał ją Reyowi. Lupin wziął ją ostrożnie do rąk i przesunął palcem wzdłuż niej. Aż dziwne, że Turner jej nie złamał. Uwielbiał to robić, udowadniając tym samym istotom, że według niego nie zasługują na miano czarodziejów.
– Dziękuję, Rick – powiedział Rey, czując zaciskające mu gardło wzruszenie. – Nie wiem, co by się stało, gdyby nie twoja pomoc.
– Ty też mi kiedyś pomogłeś. Nie mógłbym cię zostawić. Zajmij się Remusem, ja jeszcze chcę skoczyć do Munga. Może Alastor powie mi coś ciekawego.
Rick i Rey uścisnęli sobie dłonie, po czym Davies zszedł z ganku i teleportował się. Rey obrócił się i wszedł do domu, kierując się do salonu. Chciał dać synowi chociaż minimum prywatności.
Młodszy Lupin nachylał się nad łóżeczkiem Rose i drżącą ręką głaskał jedwabiste włosy córeczki. Była taka drobna. Taka miękka. Taka niewinna. Przebiegł go skurcz, gdy uświadomił sobie, jak niewiele brakowało, by nigdy więcej jej nie ujrzał.
Nienawidził tego. Nienawidził tego, jak mało w jego życiu zależy od niego. Nienawidził tego, że wystarczyło jedno podejrzenie i wszystkie jego słowa znaczyły tyle, co nic. Wszystko dlatego, że był cholernym wilkołakiem. Był nikim. Zwierzęciem, udającym człowieka. Nie zasługiwał na nic. Na Ami, na przyjaciół, na rodzinę, na Rose…
Zacisnął powieki, spod których wypłynęły łzy. Jego ramiona zadrżały od tłumionego szlochu. Opadł na kolana i docisnął czoło do drążków dziecięcego łóżeczka. Zacisnął dłonie na drewienkach, które sam strugał z taką pieczołowitością. Czuł, jak opuszczają go wszystkie siły. Przez dwanaście dni, przeklęte dwanaście dni w areszcie starał się trzymać. Robił wszystko, żeby nie pokazać, że go złamali. Robił wszystko, by nie płakać po nocach, nie dotykać ran i sińców, nie myśleć o tym, że w każdej chwili mogą wydać na niego wyrok. Nawet gdy Moody wybudził się i złożył zeznania, i odbyło się jeszcze jedno przesłuchanie, wcale nie lżejsze od pierwszego. Chociaż tym razem nikt nie wspomniał o Niewybaczalnym.
Remus sięgnął do kieszeni i wyjął zmięty list, który chyba jedynie cudem nie został znaleziony wcześniej przez Reya. List z wypowiedzeniem w trybie natychmiastowym. Mimo całej sympatii szef miał dość pracownika, którego notorycznie nie ma. Jasne, Remus otrzyma jakąś tam odprawę, ale to tyle. Lupin zmiął kartkę i rzucił kulką w przeciwległą ścianę. To koniec. Wiedział, że to koniec. Bez pracy nie będzie miał jak utrzymać siebie i córki. Siebie jeszcze by jakoś dał radę, ale Rose… jej nie mógł powiedzieć, że tego dnia nie będzie kolacji albo że nie stać go na pieluchy.
Przetarł twarz dłońmi i zacisnął palce na włosach. Syknął cicho z bólu, ale to go otrzeźwiło. Wiedział, co musi zrobić. Choćby bolało go najbardziej na świecie, musiał przyznać sam przed sobą, że sobie nie poradzi. Rose będzie lepiej z kimś innym. Ktoś inny da jej lepsze życie, wolne od problemów finansowych, wolne od ojca-wilkołaka.
Remus z trudem zdusił wyrywający mu się z gardła szloch. Nie mógł. Nie mógł jej oddać. Była wszystkim, co mu zostało. Odkąd stracił Ami, jedynie córka utrzymywała go przy zdrowych zmysłach i dawała mu chęć do życia. Nie wiedział, co z nim będzie, jeżeli ją straci. Nie przeżyje tego… Chociaż, czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Jego życie i tak było nic niewarte.
Ostatni raz spojrzał na córkę i z rosnącym bólem serca wyszedł z pokoiku. Wszedł do salonu, gdzie zastał ojca siedzącego przy stole. Rey wyciągnął w jego stronę różdżkę. Remus złapał za rękojeść i poczuł, jak od dłoni przez całe ciało przepływa ciepła fala. Odzyskał różdżkę, przynajmniej już nie był bezbronny. Wiedział już, że nie dopuści, by to kiedykolwiek się zmieniło.
– Tato, obiecaj mi coś – poprosił, siadając naprzeciw ojca. Przesuwał palcami po różdżce, ciesząc się, że wreszcie ją odzyskał.
– Co tylko zechcesz, Rémy.
Remus spuścił wzrok. Nagle wzór na wyblakłym, spranym obrusie wydał się wyjątkowo interesujący.
– Jak będziesz wracał do Francji, weźmiesz Rose ze sobą. Tato, proszę – dodał z naciskiem, widząc, że ojciec próbuje zaprotestować. – MUSZĘ wiedzieć, że jest bezpieczna.
– Co planujesz? – zapytał Rey drżącym głosem. Bał się, Remus to czuł.
– Nie wiem. Nie mam planów. Ale chcę wyjść z domu. Chcę zacząć coś robić. Chcę pomóc. Może wrócić do udziału w wojnie. Żeby to zrobić, muszę mieć pewność, że Rose jest bezpieczna. Nikt się nią nie zajmie lepiej od ciebie.
Rey wyciągnął dłoń i złapał syna za nadgarstek. Zacisnął palce. W brązowych oczach starszego Lupina błyszczał strach.
– Rémy, nie rób tego. Obiecałeś, że z tym skończysz. Mówiłeś, że Rose jest dla ciebie ważniejsza.
– Bo jest. I dlatego chcę, żebyś ją zabrał. Nie chcę, żeby trafiła do Margaret. U mnie nie czeka jej nic dobrego. Ciągłe zmiany opiekunów, wyjazdy do Doliny Godryka… Nawet nie wiem, jak ją teraz utrzymam. Wylali mnie z pracy.
Rey głośno wypuścił powietrze z płuc. Nie mógł powiedzieć, że się tego nie spodziewał. Po tym wszystkim to było niemal do przewidzenia.
– Jeżeli potrzebujesz pomocy…
– Nie chcę niczyjej pomocy! – krzyknął Remus, zrywając się z krzesła. Gwałtownie wyszarpnął rękę z uścisku Reya. – Jestem dorosły, sam muszę wziąć za siebie odpowiedzialność!
Ojciec wstał z krzesła i podszedł do niego. Zamknął szarpiącego się Remusa w objęciach. Trzymał mocno, póki nie poczuł, że zesztywniałe mięśnie rozluźniają się. Nie mógł dopuścić do tego, by jego syn podjął najgorszą decyzję w życiu. Nie chciał, by Remus wracał na pole bitwy. Już dwa razy prawie go stracił. Był gotów na wszystko, by to się nie powtórzyło.
– Rémy, nie unoś się dumą. Masz tylko dwadzieścia jeden lat. Do kogo masz się zwrócić, jeżeli nie do mnie? Dla mnie zawsze będziesz dzieckiem.
– Twoim dzielnym chłopcem – dodał Remus z uśmiechem, wspominając, jak ojciec nazywał go w dzieciństwie.
Rey poczuł łzy pod powiekami. Już od tak dawna nie słyszał tego sformułowania. Przyciągnął głowę syna i ucałował jego czoło. Tego też już dawno nie robił. Nagle poczuł się wyjątkowo staro. Jego mały synek dorósł. Teraz ktoś musiał nauczyć go tej dorosłości.
– Jesteś i zawsze będziesz dla mnie dzieckiem. Zawsze ci pomogę. Ale, wybacz, nie zabiorę ci Rose. Obaj wiemy, że tego nie chcesz.
– Nie. Ale to by było dla niej najlepsze. U ciebie byłoby jej lepiej.
Rey widział, jak bardzo bolały Remusa własne słowa. Prawdę mówiąc, jego też. Zastanawiał się, jak długo jego syn będzie dochodził do siebie po ostatnich wydarzeniach.
Resztę wieczoru spędzili, krążąc bez celu po domu, usiłując się czymś zająć. Reynard usiłował skupić się na książce, ale nie mógł spuścić wzroku z syna. Remus co i raz wychodził do pokoiku Rose, jakby nie mógł uwierzyć, że jego córka jest już z nim.
W końcu Rey zniknął na piętrze. Chciał położyć się wcześniej i odespać nerwy ostatnich dni.
Remus też. Upewnił się, że Rose niczego nie potrzebuje i już chciał wyjść, gdy zmienił zdanie. Najdelikatniej jak potrafił, wyjął córkę z łóżeczka i zabrał ją do swojego pokoju. Ułożył ją na swoim łóżku, osłoniętą kołdrą, żeby nie spadła z krawędzi. Zanim jednak położył się obok niej, zrozumiał, że ma coś jeszcze do zrobienia.
Przeszedł do kuchni i sięgnął do szafki z eliksirami. Długo przeglądał fiolki z eliksirami uspokajającymi, wzmacniającymi i przeciwbólowymi. Merlinie, ile on tego miał. I najgorsze było to, że ze wszystkich korzystał. Każdego jednego potrzebował. Westchnął ciężko. Jego choroba kosztowała go stanowczo zbyt wiele.
W końcu znalazł to, czego szukał. Na samym tyle szafki leżała przykurzona już fiolka. Ile tam już leżała? Pewnie z półtora roku… nie, więcej. Pamiętał, że poprosił o nią Ami, jeszcze zanim zaczęli się spotykać. Wywar z naparstnicy miał być dla niego ostatnią deską ratunku na wypadek, gdyby przyszli po niego śmierciożercy. Jak wiele zmieniło się od tamtego czasu. Zakochał się, ożenił i wszystko stracił. Wszystko prócz córki, której lepiej będzie u kogoś innego.
Wziął fiolkę z trucizną i wytarł ją z kurzu. Przekręcił szkło, obserwując, jak brudnozielony płyn przelewa się w środku. Westchnął ciężko i schował fiolkę do kieszeni.
– Przysięgam na Merlina, Morganę i wszystkich wielkich magów, którzy chodzili po ziemi. Nigdy więcej nie wrócę do tego przeklętego aresztu.
~ * ~
Lipiec 1980
Zebranie Zakonu nie trwało długo. Było jeszcze widno, gdy Remus i Syriusz opuścili Kwaterę Główną. Ruszyli wolnym krokiem w stronę granicy antyteleportacyjnej.
– Jak Ami się czuje? – zapytał Black.
– Dobrze. Rośnie – dodał Lupin z cieniem dumy w głosie. – Ma więcej energii niż kiedykolwiek.
– Oberwało ci się za wczorajszy powrót?
Remus spuścił wzrok i poczuł zdradliwe pieczenie na policzkach. Dawno myśl o miłych chwilach spędzonych z żoną nie wywołała u niego takiej reakcji. Niemal słyszał, jak serce zaczyna bić mu szybciej.
Syriusz roześmiał się serdecznie i poklepał przyjaciela po plecach.
– Ech, ty nienasycony wilku! Wykończysz tę biedną dziewczynę.
– Oooo nie! To ona zaczęła!
Roześmiali się obaj. Syriusz objął Remusa ramieniem i tak ruszyli ku granicy.
– Wiesz, Luniek, naprawdę cieszę się, że jesteś szczęśliwy. Zasługujesz na to jak nikt inny.
– Nie wiem. Wiesz, kim… czym jestem. Tacy jak ja nie mają prawa do szczęścia. Nie mogę zapewnić Ami tego, na co zasługuje. Ledwo jestem w stanie utrzymać rodzinę.
Syriusz zatrzymał się gwałtownie i wbił spojrzenie szarych oczu w Remusa. Uniósł rękę i podrapał się za uchem, niczym pies.
– Potrzebujesz pieniędzy?
– Nie, Syriusz, nie…
– Nie gadaj głupot! Pytam poważnie. Jeżeli trzeba ci pieniędzy, to mów, wiesz, jak to u mnie wygląda. Mam cały cholerny spadek do roztrwonienia. Jaki będzie lepszy cel do tego niż pomoc przyjaciołom?
Remus ponownie się zaczerwienił, tym razem ze wstydu. Znowu to samo. Nie pierwszy raz Syriusz oferował mu pożyczkę… Chociaż czy to była pożyczka? Pożyczki się zwraca, a na to Black nigdy mu nie pozwolił. Ilekroć chodzili gdzieś razem jeszcze w szkolnych czasach, Syriusz fundował przyjaciołom piwo kremowe albo ognistą i nigdy nie zgadzał się na to, by Huncwoci potem się z nim rozliczali. Żaden z nich nie miał z tym takich problemów, jak Remus, który, w przeciwieństwie do przyjaciół, rzadko kiedy miał z czego oddać.
– Nie mogę – powiedział w końcu, nie odrywając wzroku od swoich znoszonych butów. – Wiesz, dlaczego.
– Luniek, bez obrazy, ale chrzanisz głupoty. To nie jest kwestia dumy czy czegoś takiego. To jest kwestia przyjaźni. Ty też byś mi pomógł, gdybym tego potrzebował. Obaj pomoglibyśmy Rogatemu albo Glizdogonowi. Jesteśmy przyjaciółmi, czemu ciągle o tym zapominasz?
– Nie zapominam. Tylko czym innym jest pomoc przy przeprowadzce czy remoncie, a czym innym branie pieniędzy. I nie mów mi, że to pożyczka, obaj wiemy, że nie będę miał JAK ci tego oddać.
Syriusz nie odpowiedział. Szedł ścieżką, kopiąc napotkane kamienie. Denerwowała go ta chora „honorowość” Lunatyka. Jakaś część jego zgadzała się z przyjacielem, ale większość była zła. Nie rozumiał, na co mu była ta góra galeonów, skoro nie miał co z nimi robić. O wiele lepszy użytek zrobiłby z nich Lupin. On miał rodzinę, dziecko w drodze, a Syriusz był sam, nie wydawał wiele na swoje utrzymanie, a, łącząc kurs aurorski i działalność w Zakonie, nie miał czasu na imprezowanie i trwonienie majątku na mieście. Bardzo chętnie rozdzieliłby fortunę odziedziczoną po wuju Alfardzie między przyjaciół. Peterowi gotówka przydałaby się na leczenie matki, Remusowi na zapewnienie bytu rodzinie, Jamesowi… nie, jemu akurat nie. On był dziedzicem Potterów, w tym momencie bogatszym od Syriusza. Black wiedział jednak, że żaden z przyjaciół nie przyjąłby od niego pieniędzy. Jednocześnie rozumiał ich i cholernie nie rozumiał.
– Są rzeczy ważniejsze od pieniędzy, Lunatyku.
– To może powiedzieć tylko ktoś, kto ma ich pod dostatkiem.
Remus przekroczył granicę i teleportował się z trzaskiem. Nie spodziewał się, że Syriusz podąży za nim, dopóki przyjaciel nie pojawił się u jego boku. Ku uldze Lupina, nic jednak nie próbował mówić.
– Ami, mamy gościa! – krzyknął Remus, gdy obaj weszli do domu.
– W takim razie mamy dwóch – odpowiedziała mu żona.
Huncwoci weszli do salonu, gdzie zastali Jamesa, siedzącego na kanapie z kubkiem herbaty w rękach. Potter wyglądał na wyjątkowo szczęśliwego – oczy skrzyły się jak nigdy, a policzki ledwo zaróżowiły. Usta układały się w szeroki uśmiech.
– Cześć, Rogaty! – zawołał Syriusz, obejmując przyjaciela. – Nieładnie, stary, nieładnie. Na posiedzenie to nie chciało się przyjść, a takie ciekawe rzeczy się działy…
Przerwał mu śmiech Amelii. Dziewczyna podeszła do męża i wtuliła się w jego bok.
– Co się dzieje? – spytał Syriusz.
– Więc widzisz… Wy byliście na zebraniu – powiedział James, z trudem panując nad śmiechem. – Wy byliście na zebraniu, a ja w szpitalu. Mam syna, chłopaki!
Ostatnie zdanie właściwie wykrzyczał, po czym rzucił się, obejmując jednocześnie Syriusza i Remusa. Ami ledwo odskoczyła przed męskim wybuchem radości. Ona już znała dobrą nowinę – James powiedział jej o wszystkim pół godziny wcześniej, gdy przyszedł do domu Lupinów.
– Żarty sobie robisz, prawda?
– Jasne, że nie! – odpowiedział James, obudzony samą sugestią. – Skurcze zaczęły się w nocy, a o trzynastej dwadzieścia cztery urodził się mój syn. Harry James Potter. Łapo, będziesz chrzestnym?
Syriusz otworzył usta ze zdziwienia, ale po chwili uśmiechnął się i pokiwał ochoczo głową.
– Tak, tak, Merlinie, tak! Kurczę, Jimmy, to dla mnie zaszczyt. Obiecuję, że będę najlepszym ojcem chrzestnym na świecie!
– Wiem, stary, wiem. Ami, Lily pyta, czy zgodzisz się być chrzestną.
Chabrowe oczy Amelii rozbłysły radośnie. Objęła Jamesa mniej entuzjastycznie niż chłopcy, bo musiała uważać na brzuch. Ucałowała przyjaciela w oba policzki.
– Jasne, że tak. Dziękuję. I gratuluję.
– Już niedługo wasza kolej – zauważył James, wskazując na Ami. Spojrzał na wciąż milczącego Remusa. – Stary, pamiętaj, ja cię we wszystko wprowadzę. To będzie piekło, ale dacie radę. Efekt końcowy jest tego warty.
Remus zbladł. Tak wiedział, że porody nie są łatwe. Bał się tego. Nie chciał, by Ami stała się krzywda. Nie chciał, żeby cierpiała. Objął żonę i pocałował ją w czoło. Pocieszał się, że do narodzin ich dziecka zostały jeszcze cztery miesiące. Chociaż z drugiej strony, zazdrościł Jamesowi. Niczego bardziej nie pragnął od wzięcia własnego dziecka w ramiona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz