16 października 2020

Rozdział 28

 

Sierpień 1980

Peter rozejrzał się nerwowo, aby upewnić się, że nikt go nie śledzi. Drżące ze zdenerwowania dłonie wepchnął w kieszenie spodni i zacisnął prawą rękę na różdżce. Zastanawiał się, czy na pewno dobrze robi. Czy na pewno chce to zrobić. Ale przecież musiał. Jak inaczej miałby chronić tych, na których mu zależało?

Gdy dwa miesiące temu po raz pierwszy przyszedł do niego Rabastan Lestrange, Peter o mało nie dostał zawału. Był pewny, że już po nim. Że go zabiją, tak jak zabili Beniego Fenwicka. Ale nie. Lestrange nie przyszedł do zgładzić, tylko zaproponować coś, czego Peter nigdy by się nie spodziewał. Miejsce w ich szeregach.

Z początku Pettigrew struchlał. To było dla niego nie do pomyślenia. Jak to? On? On, który nawet nie wiedział, jaki ma status krwi? Rabastana to nie interesowało. Przekonywał, że dostrzegli w Peterze potencjał, którego nie ma żaden z jego przyjaciół. Chłopak musiał przyznać, że mile połechtało to jego ego. Szczególnie po ostatnim odrzuceniu.

Traf chciał, że Lestrange przyszedł do niego dzień po tym, jak odepchnęła go Ami. Był głupi, wiedział o tym. Przez tyle lat ukrywał swoje uczucia, udawał dobrego przyjaciela, kochał ją z daleka. Była dla niego niczym obraz – podziwiał ją, przyglądał się, ale nie dotykał. Wiedział, że to jeszcze nie czas. Przez ostatnie lata szkoły zastanawiał się, jak w naturalny sposób się do niej zbliżyć. Ćwiczył z nią, gdy tylko mógł. Nie raz i nie dwa zagadywał ją w bibliotece, pisał wypracowania obok niej. A ona nie reagowała. Nigdy nie dała po sobie poznać, że czuje do niego coś więcej niż sympatię.

Peter wciąż pamiętał koniec szkoły. Wszyscy cieszyli się i wiwatowali, a jemu łamało się serce. Domyślał się, że już nigdy tego nie zobaczy tej uroczej Krukonki, która budziła w nim tak intensywne uczucia. Przez trzy miesiące bił się z własnymi myślami, czy do niej napisać. Nie odważył się.

A potem zobaczył ją na zebraniu Zakonu Feniksa. Myślał, że serce z radości wyskoczy mu z piersi. Odnalazła go. Był pewien, że nigdy się już nie spotkają, a ona sama do niego przyszła. Nie zwracała na niego większej uwagi, ale dlaczego to miałoby go obchodzić? Była. Była tuż obok i wyglądała jeszcze piękniej niż w szkole.

Rzecz jasna, ani razu nie dał jej do zrozumienia, że ją kocha. Miał poczucie, że to obdarłoby ją z całego mistycyzmu i uroku. Wolał obserwować ją z daleka, łudząc się, że kiedyś sama zrozumie, że są sobie przeznaczeni. Bo przecież byli! Cóż innego mogło to być, jeżeli nie przeznaczenie? Kochał ją od tak długiego czasu, to musiało coś znaczyć. Był tego tak pewny, jak tego, że słońce stoi na niebie. Był tego tak pewny, że nawet nie zauważył, jak Amelia zaczyna zbliżać się do kogoś innego.  Gdy po raz pierwszy zobaczył ją w ramionach Remusa, poczuł się, jakby ktoś zgniótł mu serce.

Pettigrew nie ukrywał sam przed sobą, że miał problem z Remusem. Na początku było inaczej. To Lupin był tym, z którym Peter zaprzyjaźnił się jako pierwszy. Spokojny i stonowany wzbudzał większe zaufanie niż rozbrykani Syriusz i James. Tylko Remus był gotów zawsze pomóc, gdy Peter nie radził sobie z opanowaniem jakiegoś materiału. Siedział z nim nad wypracowaniami, godzinami ćwiczyli razem rzucanie kolejnych uroków i zaklęć. Remus nigdy się nie denerwował, nie niecierpliwił. Był wprost idealnym nauczycielem. Znaczy, byłby. Gdy na drugim roku trzej Gryfoni odkryli tajemnicę Remusa, Peterowi ciężko było ukryć, jak niezręcznie czuje się w towarzystwie wilkołaka. Tyle razy matka mówiła mu, że powinien trzymać się z daleko od takich stworzeń, że nie potrafił z dnia na dzień pozbyć się obaw. W końcu przywykł do tego, kim jest jego przyjaciel, ale chyba już nigdy nie poczuł się przy nim swobodnie. Obawy narosły w piątej klasie, gdy razem z Jamesem i Syriuszem opanował zdolność animagii i zaczął towarzyszyć Lupinowi w czasie pełni. Remus w ludzkiej postaci budził w nim dziwny niepokój. Remus w postaci wilkołaka – dogłębne przerażenie. Wiedział, że gdyby nie upór przyjaciół, nigdy nie zszedłby do Wrzeszczącej Chaty w te newralgiczne noce. To nie było dla niego. Był za mały na starcia z krwiożerczą bestią.

Nie rozumiał, dlaczego Ami zdecydowała się na związek z Remusem. Jasne, był uprzejmy, oczytany, a ten jego cholerny francuski akcent potrafił zawrócić dziewczynom w głowach. Może pociągała ją właśnie ta egzotyka, może ryzyko. To było ponad to, co Peter był w stanie pojąć. Jak taka wspaniała dziewczyna mogła związać się z wilkołakiem? To było nienaturalne i niezdrowe, ale czy on, Peter, mógł coś z tym zrobić? Miał jedynie nadzieję, że ten związek był jedynie przelotną miłostką, fantazją, z której Amelia szybko się otrząśnie.

Trzymał się kurczowo tej myśli, nawet gdy doszły go słuchy, że Ami zamieszkała u Remusa. To nic, powtarzał sobie, to nic nie znaczyło. Był wściekły. Miał ogromną ochotę wykrzyczeć Lupinowi prosto w twarz wszystko, co myśli, oskarżyć o to, że kradnie mu kobietę jego snów. Może gdyby to zrobił, wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. Remus nie wpadłby styczniowego wieczora do domu Potterów i nie ogłosiłby, że żeni się z Ami. Peter nigdy wcześniej ani później nie usłyszał gorszej wiadomości. To był jakiś koszmar. A inni się cieszyli. James i Lily gratulowali Lupinowi, Syriusz obiecywał, że nie pozwoli, by ktoś powiedział coś złego o tym małżeństwie, a Peter nie wiedział, co ma zrobić. Jako przyjaciel powinien cieszyć ze szczęścia Remusa i w normalnych warunkach zrobiłby to. Ale naprawdę, czy to musiała być akurat ONA? Nie mógł żenić się z kimś innym?

Ciąża, o której Lupinowie poinformowali trzy miesiące później, była jedynie przysłowiowym gwoździem do trumny. Wtedy nawet się tym nie przejął. Remus był na granicy śmierci, lada chwila Ami mogła zostać wdową. Mogła stać się wolna… Powinien nienawidzić się za życzenie śmierci temu, który nazywał go przyjacielem, ale nie potrafił. Myślał tylko o tym, że Amelia mogłaby być jego.

Problem w tym, że tak się nie stało. Remus przeżył i zbliżył się do żony nawet bardziej niż wcześniej. Niemal nie odstępował jej na krok, jeżeli naprawdę nie musiał. Dlatego Peter przyszedł do Ami wtedy, gdy Lupin był w pracy. Nie wiedział, na co liczył, ale coś kazało mu zaprosić ją na kawę. Wyglądała wspaniale. Gdy siedzieli w jego ulubionej kawiarni, tak łatwo było wyobrazić sobie, że przyszli tam jako para. Tak łatwo było wyobrazić sobie, że Ami nosi na palcu jego obrączkę, że w jej brzuchu rozwija się jego dziecko.

Gdy potem się nad tym zastanawiał, naprawdę nie wiedział, dlaczego ją pocałował. Dlaczego zaczął wyznawać jej uczucia. Ale odrzucenie zabolało go jak nic innego. Kochał ją od tak dawna, a ona go odepchnęła. Rzuciła mu w twarz, że jest żoną jego przyjaciela. Zabroniła zbliżania się do siebie.

Po tym wszystkim pójście na współpracę ze śmierciożercami wydało mu się czymś, co mogło poprawić jego pozycję. Dotychczas mało kto zwracał na niego uwagę. Wreszcie miał okazję się wykazać. Wreszcie mógł udowodnić, że nie jest jedynie „czwartym Huncwotem”. Lestrange obiecał mu, że będzie mógł ochronić w ten sposób bliskich mu ludzi. Dzięki temu byli zabezpieczeni bez względu na to, kto wygra. Jeżeli wygra Zakon, (w co Peter nie wierzył, jeśli miał być szczery) James i Syriusz ochronią jego. Jeżeli wygra Czarny Pan, to Pettigrew ochroni ich. Pomoże im odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Zaopiekuje się Ami i jej dzieckiem, które pokocha jak swoje własne. Merlinie, wiedział, że zająłby się nim, nawet jeżeli będzie przeklętym wilkołakiem. Mając pozycję przy nowej władzy, mógłby zapewnić Ami to wszystko, czego Lupin nie mógł jej dać. Byłby dla niej mężem idealnym. Był pewny, że nikt nie robiłby mu problemów, gdyby zawnioskował o anulowanie tego nieszczęsnego małżeństwa. A kto wie… Może Remus nie dożyje końca wojny. Rzecz jasna, zupełnie przypadkiem.

Peter wszedł po schodkach rezydencji, mając wrażenie, że ktoś transmutował jego nogi w watę. Uniósł rękę i zawahał się. Czy na pewno tego chciał? Czy na pewno chciał zmienić stronę?

Pomyślał o Amelii i jej dziecku. O Jamesie i Lily, którzy dopiero co zostali rodzicami. Podobno ukryli się, bo Czarny Pan zagrażał małemu Harry’emu, ale Peter był pewny, że da się to jakoś naprawić. Da się to naprostować.

Postukał kołatką w ciężkie, ciemno drewno. Był gotów na to, co miało nastąpić. Był gotów zostać tym, który ocali przyjaciół. Bohaterem.

Drzwi otworzyły się i stanął w nich Rabastan Lestrange. Peter spojrzał w jego ciemne oczy i uśmiechnął się.

– Przyjmuję waszą propozycję.

~ * ~

Maj 1981

Syriusz odetchnął pełną piersią, gdy tylko znalazł się na Pokątnej. Pchał przed sobą wózek, w którym znajdowała się Rosie. Dziewczynka już siedziała, co ułatwiało jej obserwowanie otoczenia. Była tak zainteresowana natłokiem barw i ludzi, że nawet przestała co chwila wyrzucać pluszowego pieska, co robiła z lubością, odkąd Syriusz wsadził ją do wózka. Gaworzyła po swojemu i tylko co jakiś czas oglądała się na swojego opiekuna, czy ten na pewno nie próbuje jej zgubić.

Oczywiście, Syriusz nie miał takiego zamiaru. Ostatnio prawie zgubił raczkującego już Harry’ego i w żadnym wypadku nie chciał ponownie przeżyć takiego stresu jeszcze raz. Merlinie, myślał, że Lily zrobi sobie płaszcz z jego psiego futra. Dobrze, że znalazł młodego, zanim ktokolwiek się zorientował. Black mógł się jedynie cieszyć, że jego nowa chrześnica nie jest jeszcze tak sprawna w poruszaniu się, chociaż obawiał się dnia, kiedy musiałby zostać z Harrym i Rose, gdy ci będą już biegać.

Wszedł do apteki, uważając, żeby w nic nie wjechać wózkiem. Dziwnie się czuł. Był świetnym lotnikiem, przecież przez dwa lata był ścigającym w drużynie Gryffindoru. Co więcej, zaraz po zakończeniu szkoły kupił sobie motor i przerobił go tak, żeby móc latać. NIGDY nie zdarzyło mu się, żeby chociaż otarł się o rozbicie… przynajmniej na trzeźwo. A teraz miał problem z opanowaniem głupiego wózka dziecięcego. Merlinie, co się z nim działo?

– Mogę w czymś pomóc? – spytała aptekarka, podchodząc do niego. Jej uśmiech rozszerzył się, gdy zobaczyła małą Rosie.

Syriusz szybko otaksował ją spojrzeniem. Była kilka lat starsza, przyjemnie zaokrąglona i, najwidoczniej, zachwycona widokiem małego szkraba. Wyglądało na to, że faktycznie małe dziecko działało przyciągająco na kobiety. Interesujące…

– Szukam eliksiru kardio. Najlepiej na tygodniową kurację – dodał, przypominając sobie, że przed rokiem Remus pił eliksir przez prawie dwa tygodnie. Wtedy dochodził do siebie po zatrzymaniu się serca, teraz musiał je tylko wzmocnić. Tydzień powinien wystarczyć, a jeżeli nie, to Syriusz kupi więcej, choć podejrzewał, że przypłaciłby to awanturą. To, że teraz Lunatyk zgodził się, żeby mu pomóc, było równie nieprawdopodobne, jak łajdaczący się hipogryf. Cóż… wyglądało na to, że na Remusa Lupina najlepiej działał mały szantaż.

– Wie pan, jakie mogą być skutki przedawkowania? – zapytała aptekarka, mrużąc oczy.

– Oczywiście, że tak. Przeczytałem całą ulotkę – zapewnił ją. Prawdę mówiąc, przeczytał tylko tytuł, ale nikt nie musiał tego wiedzieć. – Mój brat w zeszłym roku miał poważne problemy z sercem, miał zaleconą dwutygodniową kurację. Ostatnio miał dużo nerwów, problemy osobiste i to wszystko, sama pani rozumie, pogorszyło mu się. Potrzebuje wzmocnienia.

Aptekarka skinęła głową i przeszła do jednej z szafek. Wyjęła z niego szklaną bańkę z ciemnofioletowym płynem. Syriusz zapłacił i schował magicznie pomniejszone naczynie do torby powieszonej przy wózku. Uśmiechnął się z wdzięcznością do uroczej aptekarki i opuścił lokal.

– Chyba przeoczyłem moment, gdy zostaliśmy rodziną.

Syriusz obrócił się gwałtownie, gdy usłyszał znajomy głos, którego nie spodziewał się i nie chciał słyszeć. Już wiedział, że będzie miał kłopoty. Pełny mundur Sturgisa Podmore’a informował o tym, że kłopoty będą naprawdę poważne.

– Serwus – rzucił niechętnie, spuszczając wzrok. – Co ty tu robisz?

– Mam patrol – odpowiedział auror, marszcząc brwi. – To ja powinienem cię o to pytać. Zdaje się, że powinieneś być na szkoleniu. Co ty tu robisz? W dodatku z Rose!

Dziewczynka poruszyła się, słysząc głos stryja i wykręciła główkę w jego kierunku. Uśmiechnęła się, gdy Sturgis wziął ją na ręce i wyjął z wózka. Zdenerwowanie zniknęło z twarzy aurora, jakby ktoś rzucił na niego zaklęcie.

– Przyjechałem po eliksiry dla Remusa. Ostatnio gorzej się czuje. Domyślasz się chyba, dlaczego.

Syriusz nie umiał ukryć niechęci w głosie. Na Sturga był jeszcze bardziej zły niż na siebie. On był tylko kursantem, potrzebował jeszcze pół roku, by zdobyć aurorskie blachy. Ale Podmore? Miał możliwości, by pomóc Remusowi, ale nie zrobił nic poza przechowaniem u siebie Rose. Chociaż w sumie, czy mógł spodziewać się po Sturgisie czegokolwiek innego? Po Sturgisie, który przez trzy lata, które spędzili wspólnie w szkole, odezwał się do brata może z pięć razy? Który nigdy potem nie przysłał nawet jednego listu? Nie, Syriusza już nic nie powinno zaskoczyć. A mimo to nie mógł wyjść ze zdziwienia za każdym razem, gdy widział Sturga czule tulącego Rosie. Ta mała naprawdę potrafiła podbić serce każdego, nawet największego drania.

– Powiedziałem, że jesteśmy braćmi, żeby babka nie zadawała zbędnych pytań. Nie wiem, czy to było konieczne, była całkowicie zajęta Rose. Jak chcesz, wsyp mnie w ministerstwie. Śmiało, nic mnie to nie obchodzi. Nie przedłożę pracy nad przyjaciół.

– Co z nim? – zapytał Sturgis, jakby nie słyszał ostatnich słów Blacka.

– Serce. Kupiłem właśnie eliksir kardio, powinien mu pomóc. Ma pan jeszcze jakieś pytania, aurorze Podmore?

Ostatnie pytanie wręcz ociekało drwiną. Wyciągnął ręce po chrześnicę, mierząc Sturgisa ostrym spojrzeniem. Podmore pogłaskał Rose po główce i oddał ją. Uważnie obserwował, jak Syriusz wkłada dziewczynkę do wózka i odchodzi.

– Ej, Black! – krzyknął Sturg. – Niczego nie powiem, spokojnie. Zadbaj o małą.

Syriusz uśmiechnął się pod nosem i ruszył w tłum. Spotkanie z Podmore’em zepsuło mu humor. Gdyby to jeszcze był jakikolwiek inny auror, chociażby Shacklebolt, to jeszcze byłoby do przeżycia. Ale, na Merlina, dlaczego musiał to być akurat ON? Jakby nie mogli wysyłać na patrole na Pokątną kogoś innego.

Z roztargnieniem wszedł do sklepu Madame Malkin. W końcu obiecał Rosie, że kupi jej jakiś nowy ciuszek. Z tych, które miała teraz, już niemal wyrosła. Syriusz podejrzewał, że Remus będzie robił mu wyrzuty z tego powodu, ale nie zamierzał się tym przejmować. Traktował to jak prezent od chrzestnego dla chrześnicy.

– No, no, no, młody pan Black – zapiała Madame Malkin na widok Syriusza, który uśmiechnął się do niej czarująco. – Nie spodziewałam się, że tak szybko przyjdziesz do mnie z dzieckiem. Cóż to za urocze maleństwo?

– Rose. Rose Lupin. Nie jest moja.

– Lupin, Lupin… Syn Angeline, tak? Pracowała tu niedaleko. Była przemiła. To jej wnuczka? Morgano, jak ten czas leci. Naprawdę coraz młodsi robią się za robienie dzieci.

– Bez obaw – powiedział Syriusz i puścił oko do krawcowej, która spłoniła się rumieńcem. – Mnie jeszcze do tego daleko. Ale ja nie o tym chciałem rozmawiać. Dałabyś radę znaleźć coś wygodnego dla tego Kwiatuszka? Przydałaby się jej nowa garderoba.

Kobieta podniosła Rose i posadziła ją na dziecięcym krzesełku. Machnęła różdżką i wokół dziewczynki zaczęły latać miarki i centymetry krawieckie. Rosie była zachwycona. Obracała się we wszystkie strony, usiłując złapać otaczające ją wstęgi.

– Cóż za ciekawskie maleństwo – powiedziała Malkin, z czułością wpatrując się w mała klientkę. – Kto jest jej matką?

– Amelia Roberts. Śmierciożercy zabili ją niedługo po tym, jak Rose się urodziła.

Krawcowa uniosła dłonie do ust i spojrzała na uśmiechniętą Rosie z przerażeniem. Wzięła małą na ręce i mocno ją przytuliła.

– Biedne maleństwo – szepnęła, głaszcząc dziewczynkę po głowie. – Biedactwo. Spokojnie, ciocia Malkin da ci to, co najlepsze.

Syriusz uśmiechał się, patrząc, jak krawcowa przez ponad godzinę uwijała się wokół jego chrześnicy. Wygoniła w tym czasie troje innych klientów, mówiąc, że jest zajęta. Tylko raz zwróciła uwagę na Blacka – pytając go o budżet. Gdy usłyszała, że cena nie gra roli, rozpostarła przed Rose cały wachlarz swoich możliwości. W efekcie Syriusz opuścił jej sklep z trzema torbami, które nie rwały się tylko dzięki magii.

Szedł powoli wzdłuż Pokątnej, gdy jego spojrzenie przykuła witryna księgarni Esy i Floresy. Podszedł do okna i spojrzał przez nie na prezentowane książki. Poczuł gęsią skórkę, gdy na okładce zobaczył jarzące się żółte oczy. Aż za dobrze je pamiętał.

Newt Scamander

Wampusy – nieznani królowie Appalachów

Chociaż wspomnienie spotkania z tymi wielkimi kotami wciąż budziło w Syriuszu przerażenie, nie mógł sobie odmówić wejścia do księgarni i zakupienia dwóch egzemplarzy. Był ciekaw, co Lunatyk powie na taki prezent. Bardziej interesował się magizoologią, mógł wynieść coś ciekawego z takiej lektury albo, w ostateczności, wysłać książkę ojcu.

Wrócił do domu Lupina, mając nadzieję, że jego przyjaciel jeszcze odsypia i nie będzie musiał od razu tłumaczyć się z nadliczbowych zakupów i zabrania ze sobą Rose. Dopiero na ganku przypomniał sobie, że, jeżeli gospodarz jeszcze śpi, zaklęcia zabezpieczające nie wpuszczą go do budynku. Przed wyjściem zapomniał poprosić Remusa o coś, dzięki czemu mógłby bez problemu wejść.

Nie musiał długo się zastanawiać, bo drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich Lupin. Syriusz widział, jak jego przyjaciel nerwowo szuka wzrokiem córki i oddycha z ulgą, widząc małą całą i zdrową. Poczuł ucisk gdzieś w środku. Rozumiał nerwy młodego ojca, ale brak zaufania zabolał. Zaledwie kilkanaście godzin wcześniej Remus oddał mu Rose pod opiekę, a teraz sprawiał wrażenie, jakby sądził, że on, Syriusz, nie jest w stanie ochronić chrześnicy.

– Wszystko gra, Luniek – powiedział, starając się zachować uśmiech. – Wiem, długo nas nie było, ale trochę pozwiedzaliśmy po drodze.

– Widzę – zauważył ponuro Remus, a jego spojrzenie skierowało się ku torbom z zakupami. Zmarszczył brwi z niezadowoleniem. – Łapa, co to jest? Na Merlina, po co to wszystko?

Syriusz zignorował jego pytanie i bezceremonialnie wszedł do domu. Rzucił zakupy na kanapę i jedynie bańkę z eliksirem ostrożnie postawił na stole. Kątem oka widział, jak Remus wyjmuje z wózka zaspaną Rose i czule ją tuli. Wyszedł z pomieszczenia, żeby, jak domyślał się Black, położyć córkę do łóżeczka. Wrócił, zanim Syriusz zdążył wszystko rozpakować.

– Po co to wszystko? – powtórzył pytanie już ostrzejszym tonem.

– Obiecałeś, że nie będziesz nic mówił – przypomniał Black.

– O eliksirze. Nie o tym wszystkim. Łapa, ile za to dałeś?

Syriusz wywrócił oczami. Pomyślał, że nie zna drugiej tak upierdliwej i liczącej każdego knuta osoby. Z drugiej strony, czy mógł mieć o to pretensje do przyjaciela? Sam nigdy nie zaznał niedoboru gotówki, czy to w rodzinnym domu (nawet jeżeli źle się tam działo), czy to po ucieczce, gdy zamieszkał u Potterów. Remus nie miał tego komfortu, a reszta Huncwotów nie raz i nie dwa miała okazję przekonać się, że u Lupinów się nie przelewa. Teraz sytuacja była jeszcze gorsza niż kiedyś.

– Syriusz, mówię poważnie. Ile?

– To prezent. Od chrzestnego dla chrześnicy. I nawet nie próbuj protestować. Sam powierzyłeś mi Rose. Pozwól mi o nią zadbać.

Remus przejrzał ubranka. Dłonie drżały mu ze zdenerwowania, a twarz pobladła jeszcze bardziej, choć Syriuszowi wydawało się to już niemożliwe.

– Naprawdę musisz mi przypominać, że nie mam jak utrzymać córki? – zapytał z wyraźnym bólem w głosie.

Black mimowolnie zacisnął pięści. Miał ochotę krzyczeć, trzasnąć przyjaciela najmocniej, jak potrafił. Nienawidził rozmawiać z Remusem o pieniądzach, a miał nieprzyjemne wrażenie, że teraz takie rozmowy będą toczyć w najbliższym czasie dosyć często. Szczególnie jeżeli Lupinowi nie uda się znaleźć nowej pracy, na co się raczej nie zanosiło. Syriusz nawet nie był pewny, czy jego przyjaciel rzeczywiście ma teraz serce do szukania nowej posady.

– Merlinie, wiesz, że nie o to mi chodziło. NIGDY! Naprawdę musimy znowu porównywać sakiewki? Próbuję tylko naprawić to, co jest niesprawiedliwe. Obaj wiemy, że ta sytuacja nie jest twoją winą. A ja… Co mi po majątku, jeżeli nie mogę podzielić się nim z tymi, na których mi zależy? Luniek, jesteś dla mnie jak brat. Prawdziwy brat, a nie ta oślizgła gnida. Mam teraz dwoje chrześniaków i kocham ich oboje. Oboje chcę traktować równo. Harry też dostaje ode mnie prezenty.

Remus milczał dłuższą chwilę, rozważając słowa Blacka. Syriusz niemal widział, jak myśli przebiegają przez jego głowę. Miał nadzieję, że przyjaciel nie bierze sobie aż tak do serca starego powiedzenia „kochajmy się jak bracia, liczmy się jak gobliny”.

– Rób co chcesz – powiedział w końcu Lupin. Nie próbował ukryć w głosie zrezygnowania.

Syriusz uśmiechnął się i wyjął z torby ostatni zakup – książkę Scamandera. Podał ją Remusowi, który na jej widok od razu się ożywił. Przekartkował wnętrze, spojrzał na spis treści. Niemal się uśmiechnął. Niemal. Black uświadomił sobie, że od czasu aresztowania nie widział, żeby Lupin się uśmiechał.

– Powinniśmy dostać autograf – powiedział nonszalancko. – W końcu to dzięki nam Scamander dostał te wampusy… a właściwie dzięki tobie. Luniek, gdyby nie twoje oko, pewnie by nas rozszarpały w tamtym magazynie. Wykryłeś zaklęcia na tyle wcześnie, że mieliśmy czas, żeby uciec.

– Ledwo uciec – przypomniał Remus, a jego dłoń odruchowo dotknęła blizn po pazurach. Westchnął cicho. – Przepraszam cię za to, co mówiłem. Nie słuchaj mnie. Mam ostatnio za dużo problemów, robię się marudny.

– Nie ty jeden, stary, nie ty jeden. Słuchaj, jak chcesz, mogę zostać tu jakiś czas. Zawsze to jakaś pomoc, szczególnie, że wróciłeś do akcji.

Lupin pokręcił głową. Sięgnął po różdżkę i przywołał butelkę wina i dwa kieliszki. Zalał je do połowy, nie pytając Syriusza, czy ten będzie pił. Wiedział, że nie usłyszałby odmowy.

– Masz kurs aurorski – przypomniał. – Jesteś bardziej rozchwytywany niż ja. Poradzę sobie, bez nerwów. W razie czego Peter zawsze chętnie przychodzi do Rose.

Aż nazbyt chętnie, pomyślał cierpko Syriusz, ale szybko zganił się za te myśli. Przecież nie było w tym nic dziwnego. Gdy on siedział z Harrym, z Rose mógł zostać Peter. Żaden z nich nie podjąłby się opieki nad obojgiem dzieci na raz. Do tej pory tylko Remus był na tyle odważny. Glizdogon, jako jedyny, do niedawna, niepracujący Huncwot, miał najwięcej wolnego czasu. Nie zmieniało to faktu, że Peter o wiele chętniej zostawał z Rose niż z Harrym.

– Nie chodzi mi o Rose – sprostował Black. – Tylko o ciebie. Mieszkasz sam, nie masz do kogo gęby otworzyć. To niezdrowe, Luniek. Wszyscy widzimy, że coś jest nie tak, a to, co stało się w nocy, tylko to potwierdza. Podaj mi jeden dobry powód. Jeden, a nie wrócę do tematu.

– Jeżeli w Ministerstwie dowiedzą się, że mieszkasz z wilkołakiem, nic nie zostanie z twojej kariery aurorskiej. Nawet Moody nie pomoże. Myślisz, że dlaczego Sturg unika moich spraw jak ognia? Poza Zakonem prawie nikt nie wie, że jesteśmy braćmi. Gdyby to wyszło na jaw, zrujnowaliby go.

Syriusz prychnął nad winem, tłumiąc kpiący śmiech. Akurat kariera tego pyszałka nijak go nie obchodziła. A jego własna… cóż… wielu wiedziało, z kim się przyjaźnił. W szkole Huncwoci trzymali się razem bez względu na wszystko. Po wyjściu z Hogwartu to się przecież nie zmieniło. Syriusz nie zamierzał wstydzić się przyjaciela, który ocalił mu życie. Szczególnie, że wciąż pamiętał o tym, że był coś Remusowi winien. Nadal miał mu wiele do wynagrodzenia.

– Jestem Blackiem, Luniek. Jeżeli moja przeklęta rodzinka nie umie zahamować mojej kariery, nic tego nie zrobi. A ja nie wypieram się przyjaciół.

Patrzył, jak Lupin spokojnie upija łyk wina. Pił wolno, w typowo francuski sposób, smakując każdą kroplę. Syriusz wiedział, że Remus próbuje w ten sposób zyskać na czasie. Widział wahanie w jego oczach, gdy Lupin zastanawiał się, czy powinien przystać na prośbę przyjaciela, czy postawić na swoim.

– Tu nie chodzi o wypieranie się – powiedział w końcu Remus. – Tu chodzi o rozsądek. Ja… naprawdę nie chcę mieć już nic wspólnego z Ministerstwem. Nie chcę pytań, wizyt, podejrzeń. Nie chcę, żeby ktokolwiek tam o mnie pamiętał, rozumiesz?

Ton jego głosu stawał się coraz bardziej histeryczny. Lewą dłoń zacisnął na krawędzi krzesła, a prawą na kieliszku. Odstawił szkło na stół i zerwał się, żeby szybkim krokiem przemierzyć pokój. Syriusz w porę go złapał. Odsunął go od siebie na długość ramion i patrzył, jak w jego brązowych oczach pojawia się panika.

– Uspokój się – powiedział cicho, starając się nie okazywać żadnych emocji. Bał się, czy sobie poradzi. Na nerwy Lunatyka zawsze o wiele lepiej działała Lily, która w każdej sytuacji potrafiła do niego dotrzeć. – Luniek, spokojnie. Wszystko będzie dobrze. Obiecuję.

Remus rozpaczliwie pokręcił głową i osunął się na kolana. Ukrył twarz w dłoniach. Ramiona coraz bardziej mu drżały, nawet gdy Syriusz ostrożnie przyciskał go do siebie.

– Nie wrócę tam – szepnął płaczliwie. Zacisnął palce na włosach. – Nie wrócę tam! Nie wrócę do tego przeklętego aresztu!

Syriusz przetarł twarz z przerażeniem, nie mogąc patrzeć na przyjaciela. Merlinie, co miał zrobić? Jak miał go uspokoić? Wzmocnił uścisk, poczuwszy, jak pod jego ramionami drżą mięśnie Lupina. To było coś zupełnie innego niż pół roku temu, gdy Ami zginęła. Syriusz miał wrażenie, że wtedy było łatwiej.

Pomógł przyjacielowi przejść na kanapę i podbiegł do szafki aptecznej. Wyjął fiolkę z eliksirem uspokajającym i nalał odpowiednią porcję kardio. Przynajmniej miał nadzieję, że porcja była odpowiednia. W kwestii dawkowania eliksirów nie był tak biegły jak James. Zerknął jeszcze raz do szafki, żeby zobaczyć, czy coś jeszcze się nie przyda, gdy zobaczył, że czegoś nie ma. Włosy stanęły mu dęba, ale nie zapytał Remusa od razu. Wolał go dodatkowo nie denerwować, zanim nie napoi go eliksirami.

– Nie chcę – wymamrotał Lupin. – Nie chcę uspokajacza.

– Nie gadaj głupot! Wypij, poczujesz się lepiej. Serca szkoda, Luniek, a jeszcze ci się przyda.

Remus odetchnął głęboko i przyjął oba eliksiry. Wypił każdy z nich jednym haustem. Syriusz patrzył, jak stopniowo mięśnie Lupina rozluźniają się. Dopiero gdy z oczu przyjaciela zniknął ostatni cień strachu, odważył się zapytać.

– Luniek… gdzie jest naparstnica? Pamiętam, że była w tamtej szafce.

Lupin sięgnął do kieszeni i wyjął miniaturową manierkę. Było w niej miejsce zaledwie na kilka łyków płynu. Syriusz znał takie naczynia – nosiła je większość aurorów i spora część członków Zakonu. Trzymali tam truciznę, którą mieli wypić, gdyby dostali się do niewoli. Manierek używano jedynie w czasie misji i na akcjach. To, że Remus miał jedną przy sobie nawet w domu, nie wróżyło niczego dobrego.

– Zwariowałeś?! – krzyknął Syriusz, podrywając się. – Zwariowałeś! Nie możesz nosić przy sobie trucizny!

– Dlaczego? Postronny nawet się nie zorientuje, ludziom by nie zaszkodziła. A ja… Mówiłem, nie pójdę znowu do aresztu. Nie dam się zamknąć. Nie dam się aresztować.

– Nawet za taką cenę?

Remus obrócił kilka razy manierkę w palcach. Docisnął korek, jakby obawiał się, że zawartość mogłaby się rozlać.

– Cenę? Następnym razem nie wypuszczą mnie żywego. Wolę wypić naparstnicę niż czekać, aż zorganizują mi egzekucję. Już za długo katowski topór wisi mi nad głową.

Schował manierkę do kieszeni. Oparł głowę o dłonie i zamrugał kilkukrotnie.

– Wiesz co… – mruknął niewyraźnie. – Uspokajającego i kardio chyba nie powinno się łączyć. Strasznie mi szumi w głowie.

– To ja może skontaktuję się z Jamesem. Wiesz, przez lusterka.

Remus machnął ręką i podniósł się z kanapy. Powolnym krokiem obszedł pomieszczenie, otwierając przy okazji okna. Trochę ruchu i kilka głębszych wdechów wystarczyło, żeby powróciła mu jasność umysłu.

– Już nie trzeba – zapewnił Syriusza. – Na przyszłość będę pamiętał. Łapa, nie chcę, żebyś źle mnie zrozumiał, ale… ja nie mogę…

– Mieszkać z aurorem – dokończył za niego Black. – Nie ma problemu, rozumiem. Ale NAPRAWDĘ daj mi od razu znać, jeżeli cokolwiek będzie się działo. Jasne?

– Jasne.

Młodzi mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. Syriusz uśmiechnął się, ale ten gest nie doczekał się odwzajemnienia. Wyjął jeszcze z wózka swój egzemplarz książki Scamandera i ruszył do swojego mieszkania. Pustego, cichego mieszkania. Coraz mniej chętnie tam wracał. Brak przyjaciół na wyciągnięcie ręki, samotność i dorosłość coraz bardziej zaczynały mu ciążyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz