23 października 2020

Rozdział 29

 Sierpień 1981

    Samotna postać pojawiła się nieopodal osamotnionego domu na krańcach Rockcliffe. Młody mężczyzna rozejrzał się i ostrożnym krokiem ruszył w stronę budynku. Trzymał się za lewe ramię, a twarz miał ubrudzoną szarym pyłem.
    Wszedł na ganek i otworzył drzwi od domostwa. W środku było cicho, ale o tak później porze to było do zrozumienia. Wiszący na ścianie zegar wskazywał pierwszą w nocy.
    Mężczyzna przeczesał palcami prawej dłoni włosy, wytrzepując z nich ostatnie kawałeczki gruzu. Potarł obolałe lewe ramię, starając się wyczuć pod palcami, czy żadna z kość nie pękła.
    Wszedł do dużego pokoju i uśmiechnął się, widząc śpiącego na kanapie przyjaciela. Wiedział, że nigdy nie zdoła odwdzięczyć się mu za opiekę nad śpiącą w drugim pokoiku córką. Pochylił się ostrożnie, żeby nie urazić obolałej ręki i potrząsnął ramię przyjaciela.
    – Pete, przecież możesz się położyć na górze – powiedział.
    Peter zamrugał kilkukrotnie, usiłując się rozbudzić. Chwilę mu zajęło, zanim skupił wzrok na twarzy gospodarza.
    – Cześć, Remus – wymamrotał. – Coś kiepsko wyglądasz. Coś cię stratowało?
    – Prawie. W moją tarczę uderzyły trzy zaklęcia na raz. Odrzuciło mnie na ścianę i sam widzisz. Myślałem, że coś pękło mi w ręce, ale nic nie puchnie, nawet nieźle się rusza, więc chyba tylko się poobijałem. No i jestem cały w pyle z betonu. Wygrałem z tą cholerną ścianą.
    Peter uśmiechnął się pod nosem i zaczął zbierać swoje rzeczy. Remus go zatrzymał.
    – Nie wygłupiaj się, przecież nie pozwolę ci wracać po nocy. Zostań, połóż się na górze.
    – Nie, nie, dzięki. Mama będzie się martwiła, jeżeli nie wrócę.
    Remus odprowadził go do drzwi i obaj mężczyźni uścisnęli sobie ręce. Lupin poczekał, aż Peter deportuje się, po czym zamknął drzwi i założył zaklęcia ochronne. Po cichu przeszedł do pokoiku córki. Rose spała w najlepsze, lekko się uśmiechając. Remus zdusił odruch, żeby ją pogłaskać. Wolał najpierw zmyć z siebie pył i kurz bitewny.
    Umył się dosyć szybko, choć obolałe ramię nieco to utrudniało. Lupin wiedział, że miał szczęście, że nie połamał kości, gdy rzuciło go na ścianę domu. Być może uratował go fakt, że mur i tak ledwo się trzymał, więc mężczyzna nie tyle w niego uderzył, co przez niego przeleciał, a potem wpadł do wnętrza starego magazynu. Uderzenie trochę go przyćmiło, ale gdy tylko odzyskał jasność umysłu, rozejrzał się uważnie, szukając zagrożenia. Od wydarzeń sprzed roku miał obawy przed wchodzeniem do tego typu opuszczonych budynków.
    Oparł się o ścianę i patrzył, jak szara od pyłu i kurzu woda znika w odpływie, i zastanawiał się, czy ma gdzieś maść na stłuczenia. Jeszcze dwa tygodnie temu z pewnością ją miał, ale po drodze była pełnia i nie miał bladego pojęcia, ile zużył James w czasie opatrywania go. Chociaż czy to miał jakiekolwiek znaczenie? Mógł nosić siniaki, nie przeszkadzało mu to. Nie miał przed kim ich kryć.
Poczuł bolesny ucisk na wspomnienie Ami. Merlinie, to już osiem miesięcy. Osiem miesięcy bez niej. TYLKO osiem miesięcy. A ile jeszcze przed nim? Ile lat samotności? Czterdzieści? Pięćdziesiąt? Może sześćdziesiąt. Nie wyobrażał sobie, żeby mógł być z kimkolwiek innym. Zresztą gdzie znajdzie drugą taką kobietę? Gdzie znajdzie kogoś, kto będzie chciał z nim być mimo jego choroby i sytuacji finansowej? Nie, Ami była tylko jedna, wyjątkowa. Nikt nie może jej zastąpić.
    Wytarł się dokładnie i włożył piżamę. Powinien iść spać, ale nie miał na to najmniejszej ochoty. Po starciach było to u niego normalne, gdy wciąż buzowała w nim adrenalina, a akurat z niego adrenalina schodziła bardzo wolno. Zastanawiał się, czy to miało związek z jego przypadłością. Nigdzie nie znalazł o tym informacji, ale domyślał się, że wilkołactwo mogło w jakiś sposób wpływać na to, jak oddziaływały na niego hormony. Wciąż pamiętał, jakim koszmarem był dla niego okres dojrzewania. Przemiany były wówczas o wiele bardziej wybuchowe, ale miały chociaż ten plus, że zostawiały go wypompowanego z energii. To pomagało na kilka dni. Przez resztę miesiąca spędzał noce czy to na patrolach prefektów, czy na bieganiu po błoniach Hogwartu lub Zakazanym Lesie. Tylko dzięki temu udawało mu się zachowywać w miarę normalnie w tamtym czasie. Między innymi te burze hormonalne były przyczyną jego związku z Mary.
    Przez kilka godzin kręcił się, nie mogąc zasnąć. Już dawno nie czuł takiej pustki u swojego boku. To łóżko było stanowczo za duże dla samotnego mężczyzny.
    W ciągu ostatnich tygodni momentami żałował, że nie przyjął propozycji Syriusza. Brakowało mu towarzystwa. Brakowało mu kogoś, z kim mógłby porozmawiać. Mimo jego szczerych chęci nie dało się ukryć, że rozmowy z Rose bywały mocno jednostronne. Czy jednak chodziło tylko o rozmowę? Nie, wiedział, że nie. Brakowało mu czegoś więcej. Brakowało mu czułości, ramion, które obejmowały go, gdy wracał z pola bitwy, słów pociechy w trudnych momentach, ciepłego ciała, które razem z nim grzałoby łóżko. Brakowało mu kobiety, partnerki, która dzieliłaby z nim życie.
    – Tata!
    Remus przebiegł do małego pokoiku. Rosie siedziała w łóżeczku, trzymając się szczebelków. Uśmiechnęła się, gdy zobaczyła ojca.
    – Już wstałaś, fleurette? – zapytał Remus, biorąc córkę na ręce.
    – Tata – powtórzyła Rose.
    Ojciec uśmiechnął się do niej i pocałował ją w czółko. Zaledwie tydzień wcześniej nauczyła się tego słowa i od tamtego czasu bez przerwy je powtarzała. „Tatą” został już Syriusz, Lily, mały Harry i jej ulubiony piesek-maskotka. Mimo to Remusowi zawsze ciepło robiło się na sercu, gdy to wyjątkowe słowo było skierowane do niego.
    Przygotował córce śniadanie. Karmienie jej zajęło mu dłuższą chwilę. Odkąd Rose zaczęła jeść coś więcej niż mleko, nakłonienie jej do jedzenia zaczęło przypominać drogę przez mękę. Machała rączkami, rozglądała się we wszystkie strony i w ogóle nie przejmowała się posiłkiem. Zanim zjadła, minęła dobra godzina. Ojciec położył ją na kocu i zaczął przeglądać szafki. Miał nadzieję, że nie będzie musiał robić dużych zakupów.
    Z resztek oszczędności, które miał, od dawna nic już nie zostało. Reynard co prawda regularnie przysyłał mu tyle, ile mógł, ale przy rosnących potrzebach Rosie to nie zawsze wystarczało. Rzecz jasna nigdy by tego nie powiedział ojcu. I bez tego czuł się źle z tym, że bierze od niego pieniądze.
    Jeszcze gorzej czuł się z tym, jak bardzo pomagają mu przyjaciele. Za każdym razem, gdy James i Lily zapraszali go na obiad, miał wrażenie, że ich wykorzystuje. Ilekroć Syriusz wpadał do niego, niosąc „jakiś drobiazg przy okazji”, nie miał już nawet siły się z nim wykłócać. Wiedział, że Black jest gotów grać kartą ojca chrzestnego. Momentami Remus szczerze żałował, że powierzył mu tę funkcję. Jedynie momentami. Wiedział, że gdyby coś mu się stało, Syriusz nie pozwoliłby, aby ktokolwiek skrzywdził Rose.
    Lupin położył się na podłodze obok córki, obserwując jak ta próbuje się przemieszczać. Ostatnio głównie na tym mijały mu dni. Jeżeli nie walczył i nie zmagał się z usiłującymi mu pomóc przyjaciółmi, poświęcał czas jedynie Rose. Gdy spała, czytał książki, głównie pożyczone od ojca, magizoologiczne. Przy tej okazji uświadomił sobie, jak wiele zapomniał z francuskiego. Potrafił się porozumieć, ale lektura naukowa momentami go przerastała. Nie musiał tego czytać, wiedział o tym, ale nie chciał żyć ze świadomością, że jest tak ograniczony w języku, który zwykł uważać za ojczysty. Poza tym, czy miał coś lepszego do roboty? Mógł tylko siedzieć w domu i czytać. Odkąd stracił pracę w księgarni, nie udało mu się znaleźć nowej ani w mugolskim, ani w magicznym świecie. Już nie wiedział, gdzie ma szukać.
    Z fascynującej lektury wyrwało go pukanie do okna. Podniósł wzrok i zobaczył sowę. Wpuścił ją do środka. Ptak zatoczył koło po pokoju i dumnie przysiadł na stole. Oddał list.
    Remus otworzył kopertę, po czym szybko przebiegł wzrokiem po pergaminie. Dumbledore zapraszał go do siebie razem z Rose. Najwyraźniej musiało chodzić o coś ważnego. Lupin miał jedynie nadzieję, że dyrektor nie chciał go wysłać na jakąś misję. Nie mógłby zabrać ze sobą Rose, a nie chciał zostawiać jej na dłużej.
    Fleurette, zbieraj się – powiedział do córki. – Idziemy na wycieczkę. Chodź, zobaczysz Hogwart.

~ * ~

 Sierpień 1980

    – Remusie Lupinie, po co ci tyle tego drewna! – krzyknęła Amelia, wychylając się przez okno. Za jej plecami rozległ się cichy śmiech Lily Potter.
    Mąż nie odpowiedział jej, skupiony na ostrożnym lewitowaniu desek i drewienek. Ułożył je pod ścianą i otarł pot z czoła. Lato tego roku było wyjątkowo gorące. Podszedł do okna, z którego wciąż wychylała się Ami i delikatnie ucałował jej dłoń.
    – Spodoba ci się, obiecuję. Mam świetny pomysł.
    – Uważaj, Ami – powiedziała z głębi pokoju Lily. – Gdy James mówi coś takiego, zazwyczaj nie wróży to nic dobrego.
    – Nie jestem Jamesem – przypomniał Remus, uśmiechając się serdecznie do przyjaciółki.
    Oparł dłonie na framudze i podciągnął się, żeby usiąść na parapecie. Zignorował potępiające spojrzenie Ami i przerzucił nogi do domu. Zeskoczył z parapetu.
    – Naprawdę? – spytała Amelia, opierając dłonie na biodrach. – Przez okno? Za dobrze się czujesz?
    – Czuję się świetnie – zapewnił ją Remus i pocałował żonę w policzek.
    Usiadł przy stole naprzeciw Lily. Wyglądała na zmęczoną i Lupin podejrzewał, że powodem tego stanu była mała, zawinięta w beciki istotka, śpiąca w stojącym obok wózku. Dla małego Harry’ego była to pierwsza wycieczka poza dom, ale chłopiec nieszczególnie się tym przejmował. Drzemał w najlepsze pod czujnym okiem matki i chrzestnej. Kilka godzin wcześniej Ami związała się z nim czarem opieki.
    – Myśleliście już nad imionami? – zapytała Lily, nakładając sobie kawałek ciasta czekoladowego.
    – Nie było jeszcze okazji – odpowiedział Remus.
    – Myśleć nie, ale rozmawiałam o tym z tatą – powiedziała w tym samym czasie Ami. Pochwyciła zaskoczone spojrzenie męża i kontynuowała. – Któregoś dnia, jak byłeś w pracy. Opowiadał o tradycji i innych takich.
    Lupin wywrócił oczami. Oczywiście, czego innego mógłby spodziewać się po ojcu? Prawdę mówiąc, zdziwił się, że to nie z nim przeprowadził taką rozmowę.
    – Jakiej tradycji? – dopytała się Lily.
    – Nic wielkiego – próbował zbyć ją Remus, pamiętając dobrze o tym, że pani Potter od dawna fascynowała się zwyczajami rodów czarodziejskich.
    Lupinowie nie byli do końca czystej krwi, ale dawniej wiele znaczyli we Francji. Nie przejmowali się statusem krwi, wielokrotnie wiązali się z mugolskimi rodami szlacheckimi, by zyskać bogactwo i pozycję społeczną. Angażowali się w mugolską politykę bardziej niż inne czarodziejskie rodziny, choć nierzadko działali wówczas pod innymi nazwiskami. Dzięki licznym kontaktom i elastyczności przetrwali zawirowania rewolucyjnej Francji, kilku członków rodziny służyło w napoleońskiej armii, a inni wrócili do łask wraz z restauracją Burbonów. Dopiero połowa XX wieku doprowadziła do podupadnięcia pozycji rodziny. Rolandowi Lupinowi sznurki zaczęły wymykać się  z rąk, gdy musiał zmagać się jednocześnie z czarodziejską wojną z Grindelwaldem i mugolską z Hitlerem. Udało mu się ocalić rodzinę, ale nie jej wpływy. Miał wielkie plany, które pokrzyżował bunt Reya. Jedynie młodszego syna udało mu się korzystnie ożenić. Teraz był już zbyt stary, by cokolwiek kontrolować.
    – Remus, nie bądź taki. Chętnie dowiem się czegoś nowego. Wiem, jakie zwyczaje mają Potterowie, a Syriusza wiesz, że nie mogę zapytać. Chociaż ty uchyl rąbka tajemnicy.
    Lupin wypił łyk herbaty, próbując zyskać na czasie. Sam niewiele wiedział, nigdy nie spotkał swoich magicznych dziadków, a ojciec rzadko mówił o rodzinie, która się ich wyparła.
    – Mój dziadek ma imię Roland, ojciec – Reynard, stryj – Richard, kuzyni – Robert i Régine, a je jestem Remus. Lupinowie tradycyjnie trzymają się litery „r”. Ale, szczerze mówiąc, nie wiem, czy chciałbym iść w tę stronę.
    – Tacie bardzo na tym zależy – przypomniała Ami.
    – Tradycje rodzinne powinno się szanować – poparła ją Lily.
    Remus zmierzył wzrokiem obie kobiety. Mógł się domyśleć, że staną przeciw niemu. Nie rozumiały. Myślały, że tylko Syriusza wyklęła rodzina, ale prawda była inna. Nigdy o tym nie mówił, bo i po co? Nie przeżył tego tak jak Black, który sam z hukiem odwrócił się od rodziny. Remus był za mały, gdy doszło do rozłamu i nie przejmował się nim tak bardzo. Nie rozumiał wtedy, dlaczego jego tatę tak bardzo denerwowały wieści z Francji.
    – Tradycje rodziny, której członkiem nie jestem? – zapytał, starając się nie dopuścić, by ironia i gorycz nie zabarwiły jego głosu. – Nie minęły dwa tygodnie od dnia, gdy zostałem ukąszony, a Roland przysłał list do mojego ojca, w którym kazał mu zapomnieć, jakie nazwisko nosi. Dumny Roland Lupin nie chciał mieć wilkołaka w rodzinie.
    Lily spuściła wzrok z zawstydzeniem, usłyszawszy to wyznanie. Najwidoczniej nie tego się spodziewała.
    – Przepraszam – szepnęła.
    – Nie ma za co – zapewnił ją Remus, ściskając jej dłoń. Miał nadzieję, że jego uśmiech wyglądał szczerze. – To było ponad piętnaście lat temu, naprawdę mało mnie to wtedy interesowało. Później zresztą też. Z rodziny taty poznałem jedynie kuzynkę, która jest na tyle buntownicza, żeby postawić się Rolandowi.
    Rozmyślnie nie używał słowa „dziadek”. To było zarezerwowane dla ojca jego matki – jedynego prawdziwego dziadka, jakiego miał. Roland Lupin nie zrobił nic, by zasłużyć na to określenie. Sama krew do tego nie wystarczyła.
    – Nigdy o tym nie mówiłeś – zauważyła Amelia.
    – A uważasz, że jest o czym? Ami, ja nawet nie wiem, o co RZECZYWIŚCIE tam chodziło. Musiałabyś zapytać o to tatę. Najlepiej osobiście, to raczej nie temat na korespondencję.
    Miał nadzieję, że do czasu przyjazdu ojca, czyli do porodu, Ami zapomni o całej sprawie. Wiedział, że Rey nie lubił rozmawiać o swojej rodzinie, jeżeli naprawdę nie musiał. Remus wcale się temu nie dziwił, na jego miejscu też wolałby nie poruszać takiego tematu. To samo widział u Syriusza.
    – Wiecie już, czy to chłopiec, czy dziewczynka? – zapytała Lily, zmieniając temat.
    – Nie i chyba nie chcemy wiedzieć – powiedziała Ami. – Wolę mieć niespodziankę.
    Lily roześmiała się i pokręciła głową.
    – Zaufaj mi, że jak to wszystko się kończy, to niespodzianka jest ostatnią rzeczą, o której się myśli. Jak już wypchniesz z siebie dziecko, marzysz tylko o tym, żeby wszyscy zostawili cię w spokoju i pozwolili spać. A ty się tak nie uśmiechaj, Remus, ty też nie przejdziesz przez to bezboleśnie. Spytaj Jamesa, jak go wyklinałam. Moja położna śmiała się, że w czasie porodu ZAWSZE ojciec jest winny całemu złu świata.
    Mimo jej słów Lupin nie potrafił się nie uśmiechnąć. Jasne, że wypytał już Jamesa o wszystko, co dotyczyło rozwiązania. Słowa przyjaciela niezbyt go pocieszyły. Nie chciał patrzeć, jak Ami cierpi. Sam nazbyt dobrze wiedział, jak rozdzierający potrafi być ból i nie życzył tego nikomu, a szczególnie kobiecie, którą kochał. Przecież wypchnięcie z siebie około półmetrowego dziecka nie mogło być proste, szybkie i bezbolesne. Bał się, że w kluczowym momencie, właśnie wtedy, gdy Ami najbardziej będzie go potrzebowała, straci kontrolę nad swoimi nerwami. Mógłby wtedy przynieść więcej szkody niż pożytku.
    Powoli zaczynało się ściemniać, gdy przyszedł James. Po całym dniu w Mungu wyglądał na wykończonego. Opadł ciężko na kanapę i z wdzięcznością przyjął od Ami gorącą herbatę. Wypił ją niemal na raz, nie zważając na to, że była gorąca.
    – Wiem, śmierdzę antyseptykiem, wybacz, Luniek – powiedział niemrawo. Zdjął okulary z nosa i wyczyścił szkła. – To był cholernie ciężki dzień.
    – Co się stało? – spytała Lily, siadając obok męża. Objęła go mocno.
    – Śmierciożercy napadli na małżeństwo mugolaków. Torturowali ich, rzucali jakieś klątwy tnące, wysysali z nich siły. Ich sąsiedzi w porę się zorientowali i wezwali aurorów. Merlinie, jak trafili do nas, ledwo dychali.
    Remus poczuł, jak z nerwów coś zaciska mu się na gardle. Odruchowo objął Ami i przyciągnął ją do siebie. Nie była co prawda mugolakiem, ale czy żona wilkołaka była bezpieczniejsza? Tym bardziej, że oboje przecież działali w Zakonie Feniksa.
    – Przeżyli? – zapytała cicho Lily, opierając głowę na ramieniu męża.
    – Ona tak. On… Nigdy nie widziałem, żeby kogoś tak poharatano. Naprawdę, nawet Luniek po pełni wygląda o wiele lepiej. Nie daliśmy rady go uratować. Jego żona jest w nieco lepszym stanie, ale rokowania i tak są kiepskie.
    Objął Lily ramieniem, przyciągając ją do siebie. Przytulił ją mocno, jakby to mogło uchronić ją przed zakusami śmierciożerców. Nad rudą głową Lily spojrzał na Remusa.
    – Lunatyk, przepraszam, ale nie dam jutro rady przyjść. Muszę być w szpitalu.
    – Poradzę sobie – zapewnił go Lupin. – Będzie Syriusz, będzie Peter, damy radę. Niczym się nie martw, Jim.
    – Nie martwię się, tylko mi głupio. Obiecywałem ci, że będę na wypadek, gdyby coś się działo.
    – Nic się nie stanie. James, pamiętasz, jak się umawialiśmy? Przychodzicie, kiedy możecie. Żaden z was przecież nie będzie dla mnie zarywał pracy albo zmieniał planów. Najważniejsze dla mnie jest to, że Ami będzie u was.
    Widział kątem oka, że Amelii niezbyt podobały się jego słowa, ale na szczęście nic nie mówiła. Od czasu wypadku podczas bitwy skończyły się między nimi spory o pełnię, chociaż Remus domyślał się, jak ciężko było Ami nie oponować przeciw niektórym jego decyzjom. Gdyby tylko mógł, chętnie zostawiłby ją przy sobie. Jej obecność działała kojąco na jego skołatane przed pełnią nerwy, ale nigdy nie naraziłby w ten sposób jej bezpieczeństwa. Nie, w czasie pełni powinna być jak najdalej od niego. Stanowił dla niej zbyt wielkie zagrożenie.
    Wkrótce potem Potterowie zaczęli się zbierać. Remus odciągnął Ami na bok i przytulił ją mocno.
    – Jedź z nimi już dzisiaj – poprosił cicho.
    Amelia odsunęła się od niego na pół kroku i spojrzała mu w oczy. Już wiedział, że jedynie ją zdenerwował, a z jego prośby nic nie wyjdzie. A przecież tylko chciał dobrze.
    – Obiecałam, że będę wyjeżdżać na czas pełni. Dzisiaj pełni nie ma. Mogę być z tobą i będę. Przeniosę się do Doliny Godryka jutro. Nie odsyłaj mnie teraz, proszę.
    Uniosła się na palcach i delikatnie go pocałowała. Nie mógł jej odmówić. Po prostu nie mógł. Nie zniósłby nocy z dala od niej.
    – Co ja z tobą mam? – szepnął, opierając czołem o jej czoło. – Będzie, jak chcesz.
    Ami uśmiechnęła się promiennie i odwróciła się, by pożegnać gości. Remus jedynie pokręcił głową, po czym podążył za nią. Zastanawiał się, jak to jest, że tak trudno było mu odmówić żonie.
    Pożegnawszy przyjaciół, przeszedł do kuchni, gdzie sięgnął po fiolkę eliksiru wzmacniającego. Wraz z wzejściem księżyca zaczął odczuwać jego zgubny wpływ. Dobre samopoczucie znikło, a zastąpiły je zawroty głowy. Zastanawiał się, czy w nocy uda mu się zasnąć. W takie bezchmurne, księżycowe noce tuż przed przemianą niejednokrotnie miał problemy ze snem.
    – Może przygotuję ci kąpiel – zaproponowała Ami, przytulając się do pleców męża. – Rozluźnisz się trochę.
    – Nie, nie trzeba. Wypiję jeszcze coś na uspokojenie i będzie dobrze.
    Objął żonę ramieniem i ucałował czubek jej głowy. Wciągnął do nosa kwiatowy zapach jej włosów.
    – Nie wiem, czy powinieneś pić tyle eliksirów. Boję się, że kiedyś przedawkujesz.
    – Znam dawkowanie, wiem, ile mogę wypić. O nic się nie martw.
    Ami nie wyglądała na przekonaną, ale nic nie mówiła. Wypuściła Remusa i położyła się na kanapie. Sięgnęła po książkę, którą ostatnio czytała. Kątem oka widziała, jak mąż podchodzi do niej i siada obok. Delikatnie wyjął lekturę z jej rąk.
    – Chyba zmieniłem zdanie – powiedział. – Chętnie wezmę kąpiel, ale pod warunkiem, że dołączysz od mnie.
    Amelia uniosła się na łokciu i pocałowała go delikatnie. Czuła, jak Remus uśmiecha się pod wpływem jej dotyku. Jego dłonie zsunęły się na jej talię, potem na biodra. Zadrżała z przyjemności pod wpływem tego dotyku. Jedną ręką objęła go za szyję, drugą sięgnęła do krawędzi mężowskiej koszuli. Rozpięła dolny guzik.
    – Ami, jeszcze chwila, a z naszej kąpieli będą nici – wymamrotał Remus. – A na TAKIE odprężenie niestety nie mam dzisiaj siły.
    – Nie tuż przed pełnią, wiem – dopowiedziała Ami. – To wrócimy do tego za kilka dni.
    – Zapamiętam. Poleż, a ja pójdę nalać wodę. Tylko wybacz, ale dzisiaj obędziemy się bez żadnych olejków czy soli. To nie na mój nos.
    Pocałował żonę jeszcze raz, po czym skierował się do łazienki.
    Ami objęła dłonią mocno wystający już brzuch. Dziecko poruszyło się, dając o sobie znać i wywołało tym samym uśmiech na twarzy kobiety. Tak bardzo chciałaby móc wreszcie wziąć je w ramiona. Zazdrościła dzisiaj Lily, gdy ta tuliła małego Harry’ego. Bolało ją, że musiała jeszcze tyle czekać, zanim weźmie w ramiona swoje maleństwo.
    – Już niedługo – szepnęła. – Jeszcze niecałe trzy miesiące i będę mogła cię przytulić.
    Remus wychylił się z łazienki i spojrzał na nią. Wydawał się być zaniepokojony. Zza jego pleców Ami słyszała szum płynącej wody.
    – Mówiłaś coś? – spytał i ponownie usiadł obok niej na kanapie.
    – Tak, do dziecka. Że za niecałe trzy miesiące będą mogła je przytulić. Chyba się niecierpliwi, bo coraz więcej się rusza.
    – Jak się niecierpliwi, to na pewno Gryfon – stwierdził z uśmiechem Remus.
    Zsunął się z kanapy i przyklęknął tak, by mieć twarz na wysokości brzucha żony. Podniósł bluzkę, odsłaniając gołą skórę i pocałował ją. Poczuł na policzku ruchy maleństwa.
    – Co tam, Pufku? – zapytał czule. – Nudzisz się tam w środku? Jeszcze trochę musisz wytrzymać, jeszcze jesteś za mały. Ale pamiętaj, że czekamy na ciebie. A tatuś będzie miał dla ciebie niespodziankę.
    – A czy tatuś zdradzi, jaka to niespodzianka? – spytała Ami.
    Wyciągnęła dłoń i pogłaskała męża po włosach. Uwielbiała takie chwile. Wiedziała, że właśnie czegoś takiego będzie jej brakowało, gdy już urodzi.
    – Gdybym zdradził, to by nie była niespodzianka – zauważył Remus. Ujął przeczesującą jego włosy dłoń i pocałował jej wewnętrzną część. – Chodź, kąpiel już gotowa.
    Ami wstała niezgrabnie, wspierając się na ramieniu męża. Z niezadowoleniem pomyślała, że tuż przed porodem będzie miała jeszcze większe problemy z poruszaniem się. Średnio jej się to podobało, jeżeli miała być szczera. Wiedziała jednak, że taka była cena wzięcia swojego maleństwa na ręce. Była gotowa na wszystko, by jej rodzina była pełna i szczęśliwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz