30 października 2020

Rozdział 30

 

Sierpień 1980

Jeszcze jedna noc. Jeszcze tylko jedna, powtarzała sobie Ami, spacerując po pokoju w domu Potterów w Dolinie Godryka. Nienawidziła tego czekania. Wiedziała, że gdyby mogła być w domu, tuż obok Remusa, znosiłaby to o wiele lepiej. Tutaj nie dość, że była od niego daleko, to jeszcze czuła się całkowicie odcięta od informacji. Gdyby coś się stało, dowiedziałaby się jako ostatnia. Znała męża na tyle dobrze, że mogła być pewna, że póki będzie miał coś do powiedzenia, będzie dawkował jej informacje, żeby za bardzo jej nie martwić. Chciała być na niego zła z tego powodu, ale nie potrafiła. Robił to dla jej dobra. Dla dobra ich dziecka. Obiecywała za to sobie, że gdy tylko urodzi, tupnie nogą i przypomni Remusowi, że są w tym małżeństwie równorzędnymi partnerami.

– Ami, nie śpisz jeszcze?

Odwróciła się, słysząc głos Jamesa od strony drzwi. Potter wciąż miał na sobie szatę uzdrowiciela. Wyglądał na wykończonego, czemu Ami wcale się nie dziwiła. W ciągu ostatnich dwóch tygodni James miał tylko jeden wolny dzień, który poświęcił Zakonowi, bo akurat trafiła się potyczka ze śmierciożercami. Potrzebował snu, wielu godzin spokojnego, nieprzerwanego snu, ale w obecnej sytuacji było to niemożliwe.

– Nie mogę spać – przyznała. – Martwię się.

James podszedł do niej i objął ją po przyjacielsku. Ami nie mogła nie zauważyć, że faktycznie mocno pachniało od niego antyseptykami. Do tej pory nigdy nie zwróciła na to uwagi.

– Łapa i Glizdogon wiedzą, co robić – zapewnił ją Potter. – Jutro idę do pracy na później, wpadnę tam rano i poskładam Lunatyka, spokojnie.

– James, ty też musisz spać. Sama się nim zajmę, przecież umiem.

– Myślisz, że się z tego ucieszy?

– Myślisz, że zapytam go o zdanie? – odparła Amelia. – Z dwojga złego lepiej jak ja się nim zajmę, niż gdybyś miał paść. Musisz odpocząć, James.

Potter westchnął ciężko i przeczesał dłonią włosy. Zmierzył Ami wzrokiem, ale ta nie wyglądała, jakby miała się poddać. Miała dość tego, że wszyscy traktują ją specjalnie. Dość tego, że uważają, że nie była w stanie zadbać o własnego męża. Tylko dlatego, że podczas ich pierwszej wspólnej pełni zeszła do piwnicy. Wiedziała, że popełniła błąd, ale więcej tego nie zrobi.

– Poradzę sobie – zapewniła Jamesa. – W końcu będę musiała nauczyć się opatrywania Remusa. Nie zejdę na dół, póki chłopaki sami nie wyjdą. Obiecuję. Przecież nie zrobiłabym nic, co naraziłoby nasze dziecko.

– Wiem, wiem… Dam ci moją torbę, najwyżej oddasz przy okazji. Gdyby stało się cokolwiek niespodziewanego, niech Syriusz natychmiast połączy się ze mną przez lusterka.

Ami uśmiechnęła się szeroko i mocno objęła przyjaciela. Tylko tak potrafiła okazać, jak bardzo jest mu wdzięczna. Zamrugała szybko, tłumiąc napływające jej do oczu łzy. Nie chciała okazać słabości. Nie w tym momencie. Była zła. Zła i wdzięczna jednocześnie. Czy to możliwe? Czy mogła odczuwać te dwie skrajne emocje z tego samego powodu? Cieszyła się, że wreszcie przyjaciele potraktowali ją jak dorosłą, jak jedną z nich. Na brodę Merlina, przecież powinna być w stanie zaopiekować się własnym mężem!

Rano zerwała się z łóżka skoro świt i pół godziny po wschodzie słońca była gotowa do wyjścia. Lily niemal siłą wmusiła w nią śniadanie. Nie była głodna, każdy kęs stawał jej kołkiem w gardle. Mdłości, których nie czuła już od trzech miesięcy, powróciły. Chciała wracać już do domu, do Remusa, ale wiedziała, że Lily chce dobrze. Sama też zdawała sobie sprawę z tego, że, jeżeli nie zje czegoś teraz, nie będzie miała do tego okazji przez być może nawet kilka godzin.

– James zostawił to dla ciebie – powiedziała gospodyni i podała Ami zapisany pergamin.

Amelia przebiegła szybko wzrokiem po tekście. Większość z instrukcji znała – nie schodzić, póki Syriusz albo Peter nie wyjdą, używać jak najmniej antyseptyka, bo ma zbyt intensywny zapach, w pierwszej kolejności uważać na dziecko. Było też niewielkie postscriptum:

Bądź tak miła i dopilnuj, żeby Twój Drogi Mąż nie zabił mnie za to wszystko. Jim

Ami uśmiechnęła się i schowała pergamin do kieszeni. Dokończyła śniadanie, po czym pożegnała się z Lily. Najszybciej, jak tylko mogła, wyszła poza granicę antyteleportacyjną i zniknęła. Do własnego domu niemal wbiegła. W korytarzu spotkała zmęczonego Petera. Zatrzymała się gwałtownie na jego widok. Z trudem opanowała odruch, żeby się cofnąć. Nie chciała mieć z nim nic do czynienia.

– Co ty tu robisz? – zapytał Pettigrew. – Miałaś wrócić wieczorem albo…

– James nie mógł przyjechać – powiedziała szybko, nawet nie patrząc na dawnego przyjaciela.

Minęła go i ostrożnie zeszła do piwnicy. Skoro Peter już wyszedł, mogła spokojnie pójść do męża.

Lumos! – szepnęła i na końcu jej różdżki pojawiło się blade, srebrzyste światło. Skrzywiła się. Akurat nie taką barwę chciała teraz oglądać.

Bez trudu wypatrzyła zwiniętego w kącie Remusa. Był sobą. Leżał, przykryty porwanym kocem, i wyglądało na to, że spał. Ami ruszyła w jego stronę, gdy usłyszała z prawej strony głuche, psie warczenie.

– Nawet nie próbuj mnie powstrzymać! – syknęła.

Coś w jej głosie musiało dać Syriuszowi do zrozumienia, że nie warto jej się przeciwstawiać. Zmienił postać i w milczeniu obserwował poczynania Amelii, która usiadła obok męża. Przeczesała dłonią jego splątane i brudne włosy. Pobladła twarz Remusa była pokryta kilkudniowym zarostem. Za prawym uchem Ami znalazła pierwsze zadrapanie. Wyjęła odpowiedni eliksir z torby i nasączyła nim wacik. Zaczęła jak najdelikatniej oczyszczać rany.

– Syriusz, przynieś mi eliksiry wzmacniający i przeciwbólowy – poprosiła.

– Na pewno wiesz, co robić? – spytał Black.

Ami spojrzała na niego z wyrzutem. Wiedziała, że zapytał z troski, ale nie zmieniało to faktu, że uwaga przyjaciela zabolała ją. Naprawdę wszyscy uważali, że nie była w stanie zaopiekować się własnym mężem?

– Idź po eliksiry – powtórzyła ostro. – Jaką byłabym żoną, gdybym nie wiedziała, co robić?

Ku jej zdziwieniu, Syriusz uśmiechnął się szeroko i poklepał ją po ramieniu.

– Cieszę się, że wreszcie zaczynasz pokazywać pazurki. Najwyższa pora, żeby ktoś naprostował Lunatyka.

Ami skupiła się ponownie na obrażeniach Remus. Przesunęła koc, odsłaniając nagie ramię. Odetchnęła z ulgą, gdy zobaczyła, że nie ma tam żadnych obrażeń. Przesunęła dłonią po niemal bezwłosej klatce piersiowej, obmacując żebra. Remus drgnął pod wpływem jej dotyku.

– Ćśś, śpij, kochany – szepnęła.

Miała nadzieję, że nie obudzi męża. Żadne z nich nie miało siły na kłócenie się o to, gdzie Ami powinna teraz być. Poczuła, jak dziecko kopie, jakby zgadzając się z nią.

– Potrzebujesz pomocy? – zapytał Syriusz, schodząc po schodach. W dłoniach trzymał fiolki z eliksirami.

– Nie, dam radę. Dziękuję.

Przesuwała dalej dłońmi. Znalazła rozcięcie na biodrze, ale pochodziło od pazurów wilkołaka, więc Ami bez trudu je zaleczyła. Wyleczyła także opuchniętą, prawdopodobnie zwichniętą kostkę. Więcej obrażeń nie znalazła. Remus był pokryty brudem piwnicy, ale na to Amelia nie mogła w tym momencie nic poradzić.

Przyłożyła dłoń do brzucha, gdy dziecko ponownie kopnęło. Uśmiechnęła się delikatnie.

– Robi się ruchliwe – zauważył Black. – Harry też taki był, pamiętasz?

– Mam nadzieję, że jednak moje będzie spokojniejsze. Póki co nie zapowiada się. Syriusz, nadal chcesz mi pomóc? Mógłbyś przelewitować Remusa na górę? Nie chcę, żeby spał tutaj, jak już jest po pełni.

Syriusz bez słowa wyjął różdżkę i spełnił prośbę Amelii. Po jego pewnych ruchach kobieta rozpoznała, że robił to wielokrotnie. Szła za nim niemal krok w krok, prosto do sypialni. Przechodząc przez salon, nie spojrzała na siedzącego przy stole Petera.

– Zjecie coś? – zapytał, wskazując na talerz z kanapkami.

– Zaraz przyjdę – odpowiedział mu Syriusz.

– Ja już jadłam – powiedziała Ami. – Zresztą nie jestem głodna.

Gdy tylko Black położył Remusa na łóżku, Amelia usiadła obok męża. Okryła go ciepłą kołdrą. Serce jej się krajało, gdy widziała, jak jej ukochany drży z zimna. Wiedziała, że wynika to z tego, że temperatura jego ciała wraca do normalnego, ludzkiego poziomu. Wlała do rozchylonych ust eliksir przeciwbólowy. Wolała, żeby zaczął działać, jeszcze zanim Remus się obudzi. Chciała, żeby odczuwał jak najmniej bólu.

Nie wiedziała, jak wiele czasu spędziła, siedząc u boku męża. Jedną dłonią przeczesywała co i raz jego brązowe włosy albo głaskała szorstki policzek. Drugą ręką obejmowała brzuch. Żaden z pozostałych Huncwotów nie próbował do niej przychodzić, za co była im wdzięczna. Nie miała teraz nerwów na starcie z Peterem ani rozmowy z Syriuszem. Chciała tylko być przy Remusie. Czuć pod skórą ruchy ich dziecka. Miała wszystko, czego potrzebowała.

– Śnię, prawda? – wymamrotał Remus.

Ami uśmiechnęła się i nachyliła się. Pocałowała męża w czoło. Z jego ust wyrwało się ciche westchnięcie, a zaraz za nim jęk bólu.

– Zaraz podam ci eliksir – poinformowała męża Amelia.

Spróbowała wstać, ale Remus był szybszy. Jego dłoń wystrzeliła spod kołdry, a palce zacisnęły się na wąskim nadgarstku.

– Zostań. Nie potrzebuję niczego więcej, ma chérie. Wystarczy, że jesteś obok mnie. Chodź, połóż się obok.

Przesunął się, robiąc dla niej miejsce. Ami widziała, jak bardzo starał się przy tym nie okazać po sobie bólu. Czuła, jak coś ściska się jej w środku. Niemal współodczuwała jego cierpienie. Gdyby tylko mogła, wzięłaby jego część na siebie.

– Ami? Ma chérie, wszystko gra? – zapytał Remus, wyciągając rękę w jej stronę. Zmarszczył brwi.

– Tak – odpowiedziała z uśmiechem.

Położyła się na łóżku i wtuliła się w mężowski bok na tyle, na ile pozwalał jej to brzuch. Remus objął ją ramieniem. Wdychała jego męski, wciąż lekko wilczy zapach. Czuła, jak jej serce nerwowo przyspiesza. Zapach wilka na człowieku mimo wszystko nie był tym, co najbardziej lubiła.

Nie zauważyła, gdy Remus zasnął. Nie zauważyła, gdy sama zasnęła. Odespała trzy ostatnie noce. Wiedziała, że Lily starała się, ale nigdzie nie czuła się lepiej niż u boku męża.

Gdy obudziła się, stojący na szafce zegar wskazywał pierwszą. Dłuższą chwilę zajęło jej uświadomienie sobie, co ją przebudziło. Czuła na ustach delikatne pocałunki Remusa. Jego dłoń spoczywała na jej brzuchu, obejmując nienarodzone dziecko.

– Widzę, że już dobrze się czujesz – mruknęła, przeciągając się. Objęła ramionami szyję męża  i przyciągnęła go do siebie.

– Miałem świetną opiekę. Ale… Ami, co się stało, że przyszłaś tu tak rano? Prosiłem cię, żebyś poczekała.

Ami cmoknęła go. Cieszyła się, że Remus nie zdenerwował się jej obecnością. Wydawał się być wręcz zachwycony, sądząc po kolejnych pocałunkach. Niemal odetchnęła z ulgą.

– James był wykończony – przyznała. – Zaproponowałam mu, że go zastąpię. Żeby odpoczął. Rem, naprawdę, wygląda niemal jak inferius. Nie miałabym serca.

– Ja też. Dobrze, że wróciłaś. Dziękuję, że się mną zajęłaś.

– Czy to oznacza, że nie będę musiała już wyjeżdżać? – spytała z nadzieją.

Remus roześmiał się, chociaż skrzywił się lekko i potarł mostek. Najwyraźniej spojenia żeber nie doszły jeszcze do siebie po przemianie. Wtulił twarz w szyję Ami i wdychał jej zapach. Uwielbiał robić to, szczególnie teraz, tuż po przemianie, kiedy jego zmysły były najbardziej wyostrzone. Od aromatu róży aż zakręciło mu się w głowie.

– Nie przeginaj – wymamrotał. – Małymi kroczkami, dobrze? Na razie wystarczy mi budzenie się obok ciebie po przemianie.

Zmarkotniał. Ami ujęła jego twarz w dłonie i spojrzała w brązowe, posmutniałe nagle oczy. Przebiegł ją dreszcz. Chciałaby móc przejrzeć te oczy i odczytać myśli Remusa. Nie tak jak legilimenta, to by było obrzydliwym naruszeniem prywatności, ale tak po prostu. Chciała dowiedzieć się, co kryje się w ukochanych źrenicach.

– Rem, czego się boisz?

Remus spróbował się odsunąć, ale Ami nie pozwoliła mu na to. Objęła go mocniej.

– Boję się, że cię stracę. Ciebie i nasze dziecko. Boję się, że podczas którejś pełni zabezpieczenia nie wytrzymają i kogoś skrzywdzę. Być może ciebie. Boję się o tatę, że stracę go tak jak mamę. Boję się… boję się, że nie będę mógł być przy tobie, gdy najbardziej będziesz mnie potrzebować. Że cię zawiodę.

– Nie zawiedziesz. Nigdy, rozumiesz?

Nie dała rady utrzymać męża. Wyswobodził się z jej ramion i usiadł na materacu. Przeczesał palcami brudne włosy. Widać było, że nie chce mówić Ami o wszystkim, ale ona nie zamierzała tak łatwo odpuszczać. Nie teraz.

– Rem, wiem, że zawsze będziesz przy mnie. Nieważne, co będzie się działo. Wiem o tym.

– Nie. Nie zawsze. Za dużo zależy od księżyca. Co będzie, jeżeli zaczniesz rodzić w trakcie pełni? Nie będę mógł być przy tobie. Nawet się nie dowiem, póki się znowu nie przemienię.

Wciąż zmęczone mięśnie poddały się i Remus zachwiał się. Ami podtrzymała go, zanim upadł na materac. Objęła męża, najmocniej jak umiała. Chciała go pocieszyć, ale nie była pewna, czy potrafi. Remus powiedział to, czego sama panicznie się bała. Nie chciała nawet myśleć, co będzie, jeżeli będzie musiała rodzić bez męża. Wiedziała, że będzie go potrzebowała. Będzie potrzebowała jego wsparcia. Chciała, żeby Remus mógł wziąć na ręce ich nowonarodzone dziecko. Gdyby był w tym czasie przemieniony… nie, nawet nie chciała rozważać takiej możliwości.

Pomogła mężowi położyć się, po czym objęła dłońmi brzuch. Spojrzała w dół.

– Poczekasz na tatusia, prawda? – spytała kryjące się w środku dziecko. – Nie będziesz wychodzić, póki nie będzie go obok?

Remus uśmiechnął się szeroko. Podciągnął bluzkę Ami i przyłożył policzek do nagiej, naciągniętej skóry brzucha. Po chwili poczuł we włosach dłoń żony.

– Na pewno poczeka – wymamrotał. – Pufek będzie grzecznym dzieckiem…

Zamilkł tak nagle, że Amelia aż się przestraszyła. Nie wiedziała, co czy było to wynikiem tego, że z dzieckiem coś się działo, czy czegoś innego. Obserwowała męża, który podniósł się powoli i spojrzał w sufit, nasłuchując dźwięków z poddasza.

– Syriusz i Peter wstali – stwierdził. – Chyba my też powinniśmy.

– Nie zamierzam – odpowiedziała Ami, przeciągając się. – Chodź, masz dzisiaj taryfę ulgową.

Remus uśmiechnął się lekko i pokręcił głową. Wstał z łóżka i przez dłuższą chwilę szukał swoich kapci.

– Uważaj na nogę – poradziła Amelia. – Skręciłeś w nocy kostkę. Wyleczyłam ją, ale nie wiem, czy dobrze to zrobiłam.

– Wszystko jest w porządku, moja kochana uzdrowicielko – zapewnił ją mąż, po czym nachylił się i pocałował ją w czoło. – Spisałaś się świetnie, merci beaucoup.

Ami poczuła, jak serce jej przyspiesza na dźwięk jego francuskiego akcentu. Szczególnie gardłowe, lekko chrapliwe „r” poruszało w niej czułą strunę. Dziecku chyba też się podobało, bo poruszyło się w jej brzuchu. Ciekawiło ją, czy maleństwo przejmie po ojcu sposób mówienia. Na pewno chciała, by mówiło po francusku i była pewna, że dziadek Reynard o to zadba.

~ * ~

Sierpień 1981

Remus nie przypominał sobie, czy kiedykolwiek widział Hogwart w lecie. Błonia i Zakazany Las tętniły żywą zielenią, a mury zamkowe mieniły się w promieniach zachodzącego słońca. Widok zapierał Lupinowi dech w piersiach.

Spacer z Hogsmeade do szkoły zajął Remusowi dłuższą chwilę, ale nie przeszkadzało mu to. Było ciepło, a delikatny wiatr sprawiał, że nie odczuwał gorąca. Miło było przejść się gdzieś poza otoczenie domu. Rose też wydawała się zachwycona – kręciła się po wózku, próbując wszystko zobaczyć.

– Halo! Remus, to ty?!

Lupin pomachał do Hagrida, który nawoływał go ze szkolnej bramy. Przyspieszył kroku, chcąc jak najszybciej znaleźć się na terenie Hogwartu. Przeszedł obok gajowego i poczuł, jak owiewa go magia tego miejsca. Miał wrażenie, że wrócił do domu po długiej nieobecności. Nawet w Rockcliffe nie czuł się tak dobrze, szczególnie odkąd Ami odeszła.

– Jak ja cię dawno nie widziałem, ty łobuzie! – huknął Hagrid, po czym poklepał Lupina po ramieniu tak mocno, że pod tym ugięły się kolana. – Obiecywaliście, że będziecie przychodzić na ciastka, a żadnego z was żem już prawie rok nie widział!

Remus podrapał się za uchem z zakłopotaniem. Faktycznie, obiecywali. Pamiętał, jak tuż przed odjazdem ze szkoły całą czwórką poszli do chaty gajowego i przyrzekali, że będą co jakiś czas odwiedzać Hagrida. Życie szybko zweryfikowało ich obietnicę – zaangażowali się w wojnę, zaczęli zakładać rodziny i nie mieli czasu na odwiedziny. Perspektywa twardych niczym kamień ciasteczek nie była zbyt motywująca.

– Wiesz… – powiedział niewyraźnie Lupin, próbując się usprawiedliwić. – James i Lily muszą się ukrywać, Syriusz kończy te kursy aurorskie, a ja… sam widzisz.

– Widzę, widzę. Niedługo ta kruszynka przyjdzie do Hogwartu na własnych nóżkach. Będzie z niej wspaniała pirszoroczna.

Przykucnął, ale nawet to nie sprawiło, że znalazł się na jednym poziomie z Rose. Wyciągnął w jej stronę swoją ogromną dłoń i z zachwyceniem patrzył, jak Rosie próbuje ją złapać. Na przemian przysuwał się od niej i odsuwał, obserwując reakcje dziewczynki, która wychylała się coraz bardziej. Uśmiechała się przy tym szeroko, pokazując dumnie swoje trzy ząbki.

– Jak chcesz, mogę ci ją zostawić – powiedział opierający się o rączkę wózka Remus. – Dumbledore mnie prosił, żebym do niego wpadł.

Hagrid spojrzał na niego ze strachem i gwałtownie odsunął się od Rose, której najwyraźniej się to nie spodobało. Uniosła zaciśnięte piąstki i zaczęła cicho płakać. Ojciec od razu wziął ją na ręce i zaczął delikatnie kołysać. Gajowy przysunął się i zaczął machać pomponem wyjętym z kieszeni futrzanej marynarki.

– Nie płacz, kruszynko – powiedział delikatnie. – Nie chciałem cię wystraszyć. Lepiej jej ze mną nie zostawiaj, Remusie. Nie umiem sobie radzić z takimi maleństwami.

– A myślisz, że ja umiałem? – odpowiedział mu Lupin i pocałował uspokajającą się Rose w czółko. – Wszystkiego nauczyłem się przy niej. A Merlin świadkiem, że musiałem nauczyć się bardzo szybko.

Ku jego zdziwieniu Hagrid pociągnął nosem, a jego ciemne oczy zaczęły niepokojąco błyszczeć. Zamknął Remusa w mocnym uścisku. Lupin nieśmiało poklepał go po ramieniu, drugą ręką podtrzymując Rose. Nie spodziewał się takiej reakcji.

– Już dobrze – powiedział nieśmiało, czując, jak zaczyna słabnąć pod ciężarem olbrzymiego gajowego. – Hagrid, na-naprawdę. Radzę sobie.

– Ja wiem. Ale… ale to takie nie-niesprawiedliwe.

Hagrid odsunął się od niego i wytarł nos w chustkę wielkości obrusu. Jego broda była mokra od łez.

– Wiem – przyznał niechętnie Lupin. Niechętnie wracał do tego tematu. Od miesięcy prawie z nikim nie rozmawiał o swojej stracie. Nie chciał przypominać sobie tego bólu. Musiał być silny. – Dajemy sobie radę, naprawdę. Wybacz, ale powinienem już iść do Dumbledore’a. Pisał, że to pilne.

– A tak… tak… Profesor Dumbledore nie może czekać. Wejdziesz do mnie na herbatę, jak będziesz wracał?

Błagalne spojrzenie gajowego sprawiło, że Remus nie potrafił odmówić. Gdyby to był ktoś inny, próbowałby się jeszcze wykręcać, ale Hagridowi nie mógł zrobić czegoś takiego. Gdyby nie on, przez pierwsze tygodnie w szkole nie miałby z kim porozmawiać. Kolegów z dormitorium unikał, czuł się wyjątkowo niezręcznie w ich towarzystwie. Nie wiedział, co ma robić. Bał się, że mógłby się przez przypadek zdradzić. Do brata nie miał po co iść, bo Sturg udawał, że go nie widzi. A Hagrid o wszystkim wiedział, nie oceniał i zawsze chętnie częstował herbatą. Czasami zadawał jakieś niezręczne pytania, ale Remusowi to nie przeszkadzało.

Do dyrektorskiego gabinetu Lupin mógłby iść z zamkniętymi oczami. W szkolnych czasach wielokrotnie tam bywał, paradoksalnie nie tylko z powodu problemów z zachowaniem. Dumbledore często wypytywał go o samopoczucie, szczególnie gdy z czasem zaczął coraz trudniej przechodzić przemiany.

– Czekoladowe babeczki! – wypowiedział hasło, a następnie wszedł przez odsłonięte wejście do gabinetu dyrektora.

– Witaj, Remusie.

Dumbledore powitał go z otwartymi ramionami i zaprowadził do fotela. Sam usiadł naprzeciwko i podał gościowi herbatę.

– Co mogę dla pana zrobić, profesorze? – zapytał Lupin, usiłując utrzymać na kolanie wyrywającą się Rose.

– Udało nam się znaleźć budynek odpowiedni na nową kwaterę, położony w oddaleniu od mugoli, w walijskich wzgórzach. Jest z nim tylko jeden problem. Od dawna był opuszczony i zalęgło się z nim dużo szkodników. Myślisz, że dałbyś radę zająć się nimi?

– Ghulami i bahankami? Bez żadnego problemu.

Dumbledore uśmiechnął się, a Remus zaczął się zastanawiać, co stało za tą propozycją. Ze zwykłymi szkodnikami każdy mógłby sobie poradzić, to nie była tajemna wiedza i nie wymagała znajomości specjalistycznych zaklęć. To było zajęcie na jeden, maksymalnie dwa dni. Czy miała być to jedynie wymówka, żeby się czymś zajął? Wiedział, że w Zakonie krążą plotki, że był zdrajcą, ale nie był pewny, jak wiele osób w nie wierzy. Miał nadzieję, że Dumbledore do nich nie należy. Każdy, tylko nie on. Gdyby nie dyrektor, nie byłby tym, kim był teraz. Nie skończyłby szkoły, nie poznałby Ami, nie miałby córki. Nie chciał stracić jego zaufania.

– Nie jestem pewny, czy w grę wchodzą tylko ghule i bahanki – przyznał dyrektor.

– Profesorze, przeżyłem spotkanie z wilkołakiem i wampusami. Myślę, że poradzę sobie ze wszystkim.

Włożył wyrywającą się Rose do wózka i zaczął nim kołysać, jednak nawet to nie potrafiło uspokoić dziewczynki. Może to i lepiej. Przynajmniej mógł być pewny, że mała zaśnie, gdy wrócą do domu. Jeżeli będzie miał trochę szczęścia, może nawet nie obudzi go skoro świt, jak to miała nieraz w zwyczaju.

– Ma dużo energii – zauważył Dumbledore. – Domyślam się, co będzie, gdy przyjdzie tu jako uczennica. Za spokojnie jest w Hogwarcie, odkąd skończyliście naukę.

– Profesorze, jeszcze jedenaście lat. Myślę, że niejeden żartowniś pojawi się tu w tym czasie.

– Nie mów tego Minerwie. Jeszcze chyba nie doszła do siebie po waszej czwórce. Przynajmniej uspokoiło ją to, że Harry i Rose nie będą na jednym roku.

– Nie wiem, czy to coś pomoże. Już teraz nieźle się dogadują.

Dumbledore pokręcił z uśmiechem głową i wyciągnął dłoń w kierunku Rose. Mała chętnie złapała go za palec, a potem za rękaw fioletowej szaty. Kolor chyba przypadł jej do gustu, bo coraz mocniej przyciągała rękę dyrektora do siebie.

– Zostaw profesora, fleurette – powiedział Remus i wyciągnął już ręce po córkę, ale Dumbledore go powstrzymał.

– Niech się bawi. Ciekawość dziecka to coś wspaniałego. Nigdy później człowiek nie ma takiego pędu do wiedzy jak w tych pierwszych latach.

– Niech mnie pan nie straszy. Nie wiem, co będzie, gdy zacznie chodzić.

Cieszył się, że jego córka coraz bardziej się rozwijała, ale każdy kolejny etap przyprawiał go o zdenerwowanie. Bał się coraz większej mobilności Rose i tego, że sam nie będzie w stanie jej upilnować. Widział już, jak James i Lily ganiali za Harrym (szczególnie od czasu, jak Syriusz w przypływie inteligencji dał małemu dziecięcą miotełkę) i wiedział, że, jeżeli Rose będzie taka sama, sam sobie z nią nie poradzi.

– Czy coś jeszcze mogę dla pana zrobić? – zapytał.

– Nie, to chyba wszystko. Jutro przyślę ci dokładny adres.

Remus pożegnał się z dyrektorem i razem z córką ruszył do chatki Hagrida. Korytarze były nietypowo ciche. Nawet w czasie przerw świątecznych, które zdarzało mu się spędzać w Hogwarcie, nie spotykał się z taką ciszą. Nikt, włącznie z profesorami, nie kręcił się po zamku. Nawet nie wyczuwał obecności woźnego Filcha czy jego wścibskiej kotki.

Zdążyło się ściemnić, zanim dotarł do chaty Hagrida. Przez błonia przetaczał się chłodny wiaterek. Nie był mocny, ale i tak Remus czuł na przedramionach gęsią skórkę. Z ulgą wszedł do domu gajowego i przyjął przypominający wielkością wiaderko kubek z gorącą herbatą.

– Opowiadaj, co u ciebie – powiedział Hagrid, rozsiadając się w fotelu. – Jak sobie ostatnio radzisz?

– Jakoś – przyznał cicho Remus. – Syriusz i Peter bardzo mi pomagają. Ojciec już dwa razy przyjeżdżał z Francji… Przysyła mi pieniądze, odkąd straciłem pracę.

Czuł, jak pali go wstyd. Nie wiedział, dlaczego to powiedział. Po prostu jakoś tak wyszło. Z Hagridem zawsze dobrze mu się rozmawiało. Tak łatwo było podzielić się z nim swoimi problemami. On nigdy nie oceniał, nie krytykował. Kiedyś powiedział Remusowi, że nie uważa, żeby miał do tego prawo. Sam w końcu był mieszańcem, pół-olbrzymem.

– Twój ojciec to dobry człowiek – przyznał gajowy. – Pamiętam, gdy spotkałem kiedyś Angeline na Pokątnej, a ona pochwaliła się, że zaręczyła się z Francuzem. Była taka szczęśliwa. Byliśmy razem na roku, wiesz? Była bardzo zdolną czarownicą, a przy tym miała złote serce. Była pierwszą osobą, która odezwała się do mnie, gdy przybyliśmy do szkoły, a przecież nawet nie byliśmy w jednym domu! Nawet gdy wyrzucili mnie z Hogwartu i zostałem gajowym, często tu przychodziła.

Hagrid uśmiechał się delikatnie na wspomnienie nieżyjącej od kilku lat kobiety. Remus też się zamyślił. Tak, mógł wyobrazić sobie, że jego matka przyjaźniła się z gajowym. Była otwarta na wszystkich. Przyjęła pod swój dom nieślubnego syna swojego męża bez słowa zająknięcia i traktowała go jak swojego. Jako pierwsza pogodziła się z tym, kim stał się Remus. Nigdy nie okazywała uprzedzeń. Jako czarownica mugolskiego pochodzenia zbyt wielu się nasłuchała.

– Jak myślisz, do kogo będzie bardziej podobna? Do matki czy babci? – spytał Hagrid, ostrożnie głaszcząc leżącą w wózku Rose.

– Ciężko powiedzieć. Mam wrażenie, że do obu. Mnie samego jest w niej najmniej, ale to dobrze. Nie chcę, żeby była taka, jak ja.

Czuł na sobie spojrzenie Hagrida, ale nie potrafił podnieść wzroku. Nagle zapragnął być we własnym domu, sam. Sam z własnymi myślami.

– Rose na pewno będzie zdolną czarownicą, bardzo mądrą, odważną i o dobrym sercu. Jak OBOJE jej rodzice – powiedział z mocą gajowy. – Nie oceniaj się tak surowo, kiedyś ci to już mówiłem.

Remus poczuł zdradliwe ciepło na policzkach, ale ukrył to, biorąc kolejny łyk herbaty. Tak, Hagrid przez wszystkie siedem lat szkoły próbował podnieść go na duchu. Akurat jego rady były dla Lupina najbardziej wartościowe. Syriusz i James mogli próbować go wspierać, ale żaden z nich go nie rozumiał. Byli dziedzicami czystokrwistych rodów i nie mieli pojęcia, jak to jest być na marginesie społeczeństwa. Hagrid był inny. Też był mieszańcem i chociaż nie stanowił niebezpieczeństwa, to nadal część społeczeństwa uważała, że nie było dla niego miejsca wśród czarodziejów.

– Ciężko nie oceniać się surowo po spędzeniu prawie dwóch tygodni w areszcie Departamentu Kontroli – powiedział ponuro Remus. – Za nic, Hagridzie. Za to, kim jestem. Gdyby nie pomoc Petera, mógłbym stracić córkę. Jeżeli raz trafiłaby w ręce urzędników, już bym jej nie odzyskał. Nie oddaliby jej wilkołakowi.

Wyjął Rose z wózka i mocno ją objął. Wciąż śniły mu się koszmary, w których tracił córkę. Nie mógł do tego dopuścić. Odebrano mu Amelię, nie mógł stracić Rose. Nie przeżyłby tego. Nie wyobrażał sobie, żeby mieli wychowywać ją obcy ludzie.

– Jeżeli czegoś potrzebujesz, chętnie pomogę – zaproponował Hagrid. – Mogę popytać wśród znajomych, czy ktoś nie szuka kogoś do pracy.

Remus poczuł, jak zalewa go fala wdzięczności. Położył Rose za sobą na fotelu, po czym mocno objął gajowego. Zaskoczony Hagrid niezgrabnie otoczył go potężnymi ramionami.

– Już dobrze – szepnął i ostrożnie poklepał młodszego mężczyznę po plecach. – Nie wiem, czy uda mi się coś załatwić.

– Wystarczy, że chcesz spróbować – odpowiedział mu Remus, ocierając samotną łzę. – Tylko… nie ukrywaj przed nikim, kim jestem. Jeżeli ktoś będzie chciał mnie zatrudnić, niech wie o wszystkim. Chcę, żeby było uczciwie.

Hagrid nie wydawał się do tego przekonany, ale nie oponował. On też musiał dojść do wniosku, że szczerość może dać Lupinowi coś więcej niż krótkotrwałe zatrudnienie. Być może uda mu się nawet znaleźć coś, gdzie będzie można zaczepić się na dłużej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz