Wrzesień 1981
Remus
ostrożnie, trzymając różdżkę w pogotowiu, pchnął ciężkie drzwi. W jego nozdrza
uderzył charakterystyczny zapach starości – kurzu i zgnilizny. Szczególnie ten
drugi świadczył o tym, że w budynku zalęgły się korniczaki. Nowa Kwatera Główna
nie była mocno zaniedbana, ale każdy mógł spostrzec, że od dawna nikt w niej
nie mieszkał. Z pewnością należało spodziewać się w niej mnóstwa magicznych
stworzeń, które uwielbiały takie zapomniane miejsca. Wystarczyło, że wszedł do
środka, a zobaczył ghula, chowającego się na jego widok. Westchnął. Ghul nie stanowił
problemu, wystarczyło go złapać i przenieść w inne miejsce.
Przechadzał
się po kolejnych pomieszczeniach, rejestrując wszystkie stworzenia, jakie
napotykał. Chciał wiedzieć, z czym dokładnie ma do czynienia, zanim weźmie się
za usuwanie niechcianych lokatorów. Wolał nie znaleźć się w sytuacji, gdzie
zająłby się oczyszczaniem jakiegoś pokoju i coś by na niego niespodziewanie
naskoczyło.
Zastanawiał
się zresztą, czy na pewno będzie miał dużo pracy. Większość stworzeń wyczuła
już, że w budynku pojawił się drapieżnik i przemykała się do różnych wyjść. Nie
bały się człowieka. Bały się wilkołaka. Remus wiedział jednak, że te, które
uciekają, i tak nie stanowiły dla niego problemu. Prawdziwym wyzwaniem były te,
które zdecydowały się zostać. Niewiele istot postanowiłoby przebywać w jednym
pomieszczeniu z wilkołakiem.
Ghule
wolały się pochować – i tak były zbyt powolne, by uciekać. Bahanki poukrywały
się w porwanych zasłonach, gotując się do obrony. W piwnicy kłębiła się grupka
przypominających prosiaki kołkogonów. Nie groźne przedstawiały zagrożenia, ale przynosiły pecha gospodarstwu, w
którym przebywały. Lepiej, żeby nie zamieszkiwały Kwatery Głównej. Remus
wiedział, że może mieć z nimi problem – jakichkolwiek zaklęć by nie zastosował,
stworzonka powrócą. Na stałe mógł je odpędzić jedynie biały pies, a takowego
Lupin nie posiadał i nie znał nikogo, kto by miał.
Remus
kończył obchód, gdy jego uwagę przyciągnął szelest w jednej ze skrzyń.
Wymierzył w nią różdżkę i podszedł ostrożnie. Instynktownie wciągnął powietrze,
ale nie rozpoznał zapachu. Mógłby przysiąc, że gdzieś już go czuł, ale nie
umiał go skojarzyć. Ostrożnie zdjął z kufra zaklęcie zabezpieczające i uniósł
wieko. W środku znalazł skulonego w kącie pająka. Był duży, wielkości ludzkiej
głowy, ale sprawiał wrażenie wychudzonego. Musiał leżeć w tej skrzyni od
dłuższego czasu bez dostępu do wody i pożywienia.
Lupin
wyczarował pudełko, do którego ostrożnie przełożył stworzenie. Było ono tak
wyczerpane, że nawet nie próbowało się wyrywać. Wyglądało na pogodzone ze swoim
losem. Remus domyślał się, że prawdopodobnie ma do czynienia z akromantulą i
powinien się jej jak najszybciej pozbyć. Te ogromne pająki były śmiertelnie
niebezpieczne… ale czy on sam też nie był? Zawsze miał opory przed zabijaniem
magicznych stworzeń. Aż nazbyt dobrze wiedział, że jemu samemu wielu chętnie
zgotowałoby ten sam los.
Remus
wziął skrzynkę z pająkiem i skierował się do wyjścia. Tego dnia nie miał już co
robić. Musiał znaleźć miejsca, gdzie mógłby przesiedlić ghule i najlepiej kilka
białych psów. Teleportował się w okolice Hogwartu i od razu skierował do chaty
gajowego. Wiedział, że jedynie Hagrid może pomóc mu z akromantulą. Był w końcu
specjalistą od dziwnych i niebezpiecznych stworzeń.
–
Remus, łobuzie, co cię tu sprowadza?! – krzyknął gajowy na widok
niespodziewanego gościa.
–
Wiesz, zacząłem oczyszczać nową Kwaterę i znalazłem coś, co może ci się
spodobać.
Postawił
na stole skrzynkę i stuknął w nią różdżką, by zniknęła. Oczom dwóch mężczyzn
ukazała się wycieńczona akromantula. Hagrid uniósł do ust potężną dłoń.
– Na
gacie Merlina, co się z nią stało?!
–
Znalazłem ją zamkniętą w skrzyni. Nie wiem, jak długo tam była. Myślisz, że
dasz radę się nią zająć?
Remus
spojrzał z obawą na gajowego. Prośba była nietypowa i nie zdziwiłby się, gdyby
Hagrid odmówił. Trzymanie akromantul było niezgodne z prawem.
– Nawet
wiem, gdzie zamieszka – powiedział gajowy, ku zaskoczeniu Lupina. – Nie musisz
się bać, zaopiekuję się nią. Jeżeli znajdziesz jeszcze jakieś kłopotliwe
stworzenia, to przynieś mi je.
– A
wiesz… Nie znasz kogoś, kto ma białe psy? Znalazłem całą kolonię kołkogonów.
Nie chcę robić im krzywdy, wystarczy je przegonić. Znajdą sobie inne miejsce.
– Dobry
z ciebie chłopak, Remus. Bardzo dobry.
Lupin
szybko opuścił chatę Hagrida i skierował się ku głównej bramie Hogwartu. Było
już późno i chciał jak najszybciej wrócić do domu i zwolnić Petera, który opiekował
się Rose. Nie chciał nadużywać jego uprzejmości.
–
Remus? Remus, to ty?!
Odwrócił
się, słysząc za sobą damski głos. W jego stronę biegła starsza od niego o kilka
lat kobieta. Pełne policzki miała zaczerwienione od wysiłku. Zatrzymała się
przy Lupinie i mocno go objęła. Mężczyzna zastygł, nieprzygotowany na takie
życzliwe powitanie.
–
Cześć, Em – wydukał. Ostrożnie poklepał ją po ramieniu. – Co u ciebie?
–
Odbierałam instrukcje od Dumbledore’a, a tak poza tym… wiesz, Zakon-praca,
praca-Zakon i tak w kółko. Z nowości, to w zeszłym miesiącu chłopak mnie
rzucił.
–
Przykro mi – wymamrotał odruchowo Remus.
Ruszyli
wolnym krokiem w stronę Hogsmeade. Dopiero stamtąd mogli się bezpiecznie
teleportować. Lupin milczał, niepewny, o czym ma rozmawiać. Dziwnie się czuł w
towarzystwie Emmeliny. Nigdy nie łączyły ich jakieś bliskie relacje, a Remus
ciągle pamiętał, że to Vance miała iść na ten feralny patrol, na którym zginęła
Ami. Nie winił jej za to, co się stało – co to, to nie – ale i tak miał
niepokojące przeczucie, że nie tak to powinno wyglądać.
– A ty
jak sobie radzisz? – zapytała Emmelina. – Jak twoja córka?
–
Rośnie. Zaczęła raczkować. Coraz więcej mówi. Wiesz, powoli do przodu.
Zakon-dom, dom-Zakon i w zasadzie nic poza tym.
Zapadła
cisza, która po kilku chwilach zrobiła się krępująca. Remus szedł, wbijając
wzrok w ziemię i kopiąc kolejne kamienie. Nie chciał rozmawiać o tym, co działo
się w jego domu. Nie z Emmeliną.
–
Remus, chciałam cię przeprosić – powiedziała w końcu Vance. – Powinnam była
wcześniej z tobą pogadać…
–
Skończ! – przerwał jej ostro Lupin. – Nie chcę o tym rozmawiać. Ani teraz, ani
w ogóle.
Emmelina
cofnęła się i wbiła w Remusa spłoszone spojrzenie. Najwidoczniej nie
spodziewała się tak nagłej reakcji. Szybko się jednak opanowała, jednak
mężczyzna nie zwracał już na nią uwagi. Przyspieszył kroku, chcąc jak
najszybciej zakończyć to nieprzyjemne spotkanie. Miał dość. Miał dość
wszystkiego i wszystkich.
–
Remus, poczekaj! – zawołała za nim Emmelina.
Dogoniła
go i złapała za nadgarstek. Zanim Lupin się zorientował, przyciągnęła go do
siebie i wpiła się w jego usta. Remus drgnął zaskoczony, nie będąc w stanie jej
odepchnąć. W pierwszym odruchu oddał pocałunek. Merlinie, jak bardzo mu tego
brakowało. Czułości, ciepła kobiecego ciała… Zamknął oczy i przez krótką chwilę
wyobraził sobie, że jest tu ze swoją Ami. Szybko jednak oprzytomniał.
– Em,
co ty wyprawiasz?! – zapytał, odsuwając się. – Ja… Wiesz, że ja… Ja nie…
–
Jestem ci to winna. To wszystko przeze mnie…
– Nie
gadaj głupot. To… To byli śmierciożercy. To był zdrajca, który jest w Zakonie.
Odpuść, Em.
Próbował
się wyrwać, ale Emmelina trzymała jego rękę w mocnym uścisku. Wpatrywała się w
niego swoimi stalowymi oczami. Remus nie widział w tym spojrzeniu nawet cienia
wątpliwości. Ta kobieta zdecydowanie wiedziała, czego chciała i na co się
decyduje. Lupin poczuł na plecach dreszcz podniecenia.
Nie
podobała mu się ta sytuacja. Nie podobało mu się to, że jego własne ciało
zaczynało go zdradzać. Nie chciał mieć z Vance nic wspólnego, ale z drugiej
strony… była taka chętna, a on od tylu miesięcy był sam…
–
Chodźmy do mnie – szepnęła Emmelina, zarzucając mu ręce na szyję.
– Nie
mogę. Naprawdę nie jestem na to gotowy…
– Nie
mówię przecież o związku. Ty jesteś sam. Ja jestem sama. Nikomu się krzywda nie
stanie, jeżeli czasem się spotkamy.
Jej
sugestywny ton przeszył Remusa na wskroś. Przełknął ślinę, próbując zwilżyć
wyschnięte gardło. Czuł, jak krew szumi mu w uszach. Musiał stąd zniknąć i
zakończyć tę rozmowę, zanim popełni błąd.
– Nie,
Em. Dziękuję za… propozycję… ale nie. Po prostu nie.
–
Jasne. Przemyśl to. W razie czego wiesz, gdzie mnie szukać.
Deportowała
się, zanim Remus zdążył jej cokolwiek odpowiedzieć.
Lupin
odetchnął głęboko, próbując się uspokoić. Jeżeli kiedykolwiek zastanawiał się,
jak długo ludzie będą brać pod uwagę jego żałobę, to już wiedział. TAKIEJ
propozycji się jednak nie spodziewał. W końcu mało która kobieta ot tak
zaprosiłaby do łóżka wilkołaka.
Wszedł
do baru Pod Trzema Miotłami i usiadł przy ladzie. Przez chwilę tępo wpatrywał
się w menu, zastanawiając się, na co może sobie pozwolić. Z poprzedniego
miesiąca zostało mu trochę oszczędności, ale nie chciał ich marnować na
alkohol. Z drugiej strony, miał poczucie, że wyjątkowo potrzebuje czegoś się
napić. Czegoś innego niż wino, które spoczywało u niego w szafce. Czegoś
mocniejszego.
–
Proszę, proszę, wrócił jeden z moich ulubionych Gryfonów – powiedziała z
uśmiechem Rosmerta, opierając się o ladę z drugiej strony baru. – Gdzie
zgubiłeś przyjaciół? Zawsze przychodziliście przynajmniej we dwóch.
– Życie
poszkolne – stwierdził bezradnie Remus. – Nikt nie mówił, że będzie łatwo.
Barmanka
uśmiechnęła się ze smutkiem i pokiwała smętnie głową.
–
Niestety to prawda. Więc… co cię tu sprowadza?
– Życie
– powtórzył Lupin.
–
Najbardziej niebezpieczne z zajęć.
Remus
skinął głową, myśląc o wszystkich tych, którzy zginęli w ciągu ostatnich
miesięcy. Ami, Fabian, Gideon, Marlena… zbyt wiele osób, zbyt wielu zabitych.
Merlinie, jak tak można żyć? Jak można tak funkcjonować? Wystarczył jeden
nieostrożny krok, by wszystko zniknęło. By zniknął człowiek.
– Mam
dość tej wojny – mruknął. – Za dużo już tego wszystkiego.
Rosmerta
spojrzała na niego smutno, ale nic nie powiedziała. Nalała Ognistej Whisky do
szklanki, którą postawiła przed Remusem. Ten zakręcił kilka razy szkłem, po
czym upił łyk bursztynowego napoju. Poczuł, jak alkohol rozgrzewa mu przełyk. Napił
się znowu.
Spędził
w barze ponad godzinę. Nie poprosił Rosmerty o kolejną porcję whisky. Wysączył
alkohol do końca. Rozmyślał nad swoim życiem, nad swoją sytuacją. Wiedział, że
nic dobrego go już nie czeka. Nic poza Rose. Ale jak miał zapewnić jej to, co
najlepsze, jeżeli nie mógł znaleźć pracy? Nie chciał być do końca życia na
utrzymaniu ojca.
Pochłonięty
myślami, nawet nie zauważył, gdy miejsce obok niego zostało zajęte. Zorientował
się dopiero, gdy przed jego nosem stanęła kolejna szklanka. Uniósł wzrok i
zobaczył Syriusza.
–
Luniek, źle z tobą, jeżeli sam przychodzisz pić – stwierdził Black. – Mogłeś
napisać, wysłać Patronusa albo coś…
– Nie
planowałem tego. Miałem męczący dzień i tyle.
Wbijał spojrzenie
w napełnioną szklankę, unikając wzroku przyjaciela. Nie miał najmniejszej
ochoty mówić mu o rozmowie z Emmeliną. Nie, to było coś, co wolał zachować dla
siebie. Cała sytuacja wystarczająco krępowała go bez głupich komentarzy i
niepomocnych rad Syriusza. Domyślał się, co Łapa by mu powiedział.
–
Kręcisz, Remus, kręcisz. Za długo cię znam, żeby się nie zorientować. Ale jak
tam sobie chcesz – stwierdził Black i upił łyk whisky.
Lupin
zmrużył oczy. Słowa przyjaciela były co najmniej podejrzane. Syriusz NIGDY nie
odpuszczał, gdy wyczuwał, że jest coś nie tak. Przecież to on odkrył, kim… czym
naprawdę jest Remus. Drążył tak długo, aż połączył wszystkie fakty.
– Co
się dzieje, Syriusz? – zapytał Lupin.
–
Rogaty coraz bardziej się martwi. Ale nie rozmawiajmy o tym tutaj. Za dużo
ciekawskich uszu.
Dopili
whisky i opuścili bar. Przeszli przez główną ulicę Hogsmeade, rozglądając się
co i raz, czy nikt ich nie śledzi. Szczególnie Syriusz uważał, żeby nie ciągnąć
za sobą ogona. Odkąd był odpowiedzialny za dwoje chrześniaków, zrobił się
podejrzliwy niemal jak sam Moody. Nie chciał sprowadzać niebezpieczeństwa na
swoich podopiecznych.
– Co z
Jimem? – spytał Remus, gdy teleportowali się już do Rockcliffe.
–
Ostatnio miał wrażenie, że ktoś kręcił się pod ich domem. Rozmawiał nawet z
Dumbledore’em o mocniejszych zabezpieczeniach. Zastanawia się nad rzuceniem
Fideliusa. Wtedy nikt nie mógłby ich znaleźć…
– Nic
nie mów! – przerwał mu gwałtownie Lupin. – Nie chcę nic wiedzieć! Im mniej będę
wiedzieć, tym lepiej dla nas wszystkich. Wystarczy mi świadomość, że James i
Lily będą bezpieczni. Nie powinienem wiedzieć, kto jest Strażnikiem Tajemnicy.
Syriusz
otworzył usta ze zdziwienia, ale w jego szarych oczach błysnęło zrozumienie. Im
mniej osób wiedziało o zaklęciach ochronnych, tym większa była szansa, że nie
dowiedzą się o nich niepowołani ludzie. Do tego żaden z nich nie mógł dopuścić.
Głównym zadaniem Huncwotów było chronienie małego Harry’ego. Tylko na tym
musieli się skupić.
– Remus,
jesteś naszym przyjacielem. Jesteś jednym z nas. Masz prawo wiedzieć, jak nikt
inny.
– Ale
nie chcę. Chronię w ten sposób i ich, i siebie. Przekaż Jamesowi, żeby o niczym
mi nie pisał. Najlepiej, żeby w ogóle nie pisał. Każdy list może być
niebezpieczny.
Syriusz
pokiwał głową ze zrozumieniem. Coraz częściej docierały do nich informacje o
przechwytywaniu listów, dlatego członkowie Zakonu zaczęli preferować
przekazywanie informacji ustnie. Przestawano nawet wysyłać Patronusy, bo
zwracały na siebie zbyt wiele uwagi.
–
Przekażę Rogatemu – powiedział w końcu Black. – Daj mi znać, jeżeli będziesz
czegoś potrzebować.
Uścisnął
dłoń przyjaciela i deportował się, zostawiając Remusa samego. Ten schował
różdżkę do kieszeni i ruszył w stronę domu. Nie mógł się doczekać, aż weźmie
córkę w ramiona.
~ * ~
Wrzesień 1980
Ami po
cichu zajrzała do szopy stojącej na tyłach domu. Od kilku tygodni jej mąż
spędzał tam niemal każdą wolną chwilę. Do domu wracał jedynie po to, by coś
zjeść albo się przespać. Zdecydowaną większość czasu spędzał w księgarni,
pracując dla Zakonu, lub właśnie siedząc w tej nieszczęsnej szopie. Amelię
coraz bardziej to drażniło – z każdym tygodniem brzuch bardziej przeszkadzał
jej w poruszaniu się i potrzebowała męża w domu, nie mówiąc już o tym, że
zwyczajnie brakowało jej towarzystwa.
Ze
względu na zaawansowaną ciążę, Ami coraz bardziej bała się wychodzić z domu,
przez co spotykała się z coraz mniejszą liczbą ludzi. W zasadzie jej kontakty
towarzyskie ograniczały się jedynie do odwiedzających ich dom Syriusza i
Petera, chociaż przy tym drugim Amelia czuła się wyjątkowo niekomfortowo. Bała
się, że Pettigrew zrobi bądź powie coś, co mogłoby zrujnować jej małżeństwo.
– Ami,
wiem, że tam jesteś! – krzyknął Remus z wnętrza szopy.
Dziewczyna
usłyszała szuranie po drugiej stronie drzwi, które po dłuższej chwili się
uchyliły. Przez szparę wyłoniła się rozczochrana głowa jej męża. Remus
uśmiechnął się na jej widok. Przetarł dłonią włosy, żeby wytrzepać z nich
drewniane wióry.
– Coś
się stało, ma chérie? – zapytał. – Pomóc ci w czymś?
– Czy
musi się coś stać, żebym chciała spędzić trochę czasu ze swoim mężem? Rem,
prawie cię ostatnio nie widuję. Ciągle tu siedzisz.
Remus
spuścił wzrok z zawstydzeniem. Ami miała wrażenie, że na jego policzkach
pojawił się rumieniec zawstydzenia.
– Już
kończę – mruknął cicho. – Naprawdę. Jeszcze dwa, góra trzy dni i będę mógł ci
to pokazać. Na pewno ci się spodoba.
Amelia
wywróciła oczami, ale uśmiechnęła się do męża. Widziała, jak bardzo zależy mu
na tej niespodziance. Tylko dlatego nie dociekała, co naprawdę Remus robi w
szopie. Nie chciała odbierać mu tej przyjemności.
– Na
pewno. Już nie mogę się doczekać. Nie przemęczaj się tylko. Mam wrażenie, że
coraz słabiej wyglądasz.
Położyła
dłoń na jego bladym, zarośniętym policzku. Ostatnio Remus był tak zabiegany, że
nawet nie miał kiedy się ogolić. Wieczorami wracał do domu i niemal bez tchu
padał na łóżko, często zbyt zmęczony, by się chociażby umyć. Ami mogła jedynie
poprawić mu poduszkę i okryć go cienką kołdrą, pod którą spali w letnich
miesiącach. Przerażało ją to, co działo się z jej mężem. Jej ukochanym. Ojcem
jej nienarodzonego dziecka.
–
Rozchorujesz się, jeżeli będziesz dalej tak funkcjonował – powiedziała. – Rem,
odpocznij, proszę. Chociaż ten jeden wieczór. Chodź ze mną do domu i odpocznij.
Remus
odetchnął ciężko, wtulając twarz w jej dłoń. Przymknął oczy, pozwalając sobie
na okazanie zmęczenia. Wyszedł z szopy i zamknął za sobą drzwi. Ami poczuła
wokół siebie jego wychudzone ramiona. Objęła go mocno, a na jego plecach mogła
spokojnie policzyć wszystkie żebra i kręgi. Musiała koniecznie dopilnować, żeby
zaczął więcej jeść. Jeżeli coś się nie zmieni, następna pełnia mogła być
trudna. Wygłodzenie, zmęczenie i nadmiar emocji fatalnie działały na wilkołaka.
Weszli
do domu i Remus od razu skierował się do kuchni. Przejrzał kilka szafek i
lodówkę. Zmarszczył brwi.
– Nic
nie zostało z wczorajszego obiadu? – spytał.
–
Wczoraj były resztki z przedwczoraj – wyjaśniła Ami. – Mówiłam ci. Prosiłam cię
rano, żebyś zrobił zakupy po pracy.
Mina
Remusa dobitnie świadczyła o tym, że zapomniał o tej prośbie. Przeczesał dłonią
włosy, po czym sięgnął po portfel do kieszeni. Otworzył go i szybko przeliczył
jego zawartość. Zmarszczył brwi. Zostało mu stanowczo zbyt dużo miesiąca do
końca pensji.
– Merde!
Przepraszam, Ami. Przepraszam. Tracę już rozeznanie w tym, co się dzieje.
– To
odpocznij. Odpuść sobie coś. Rem, nie możesz się tak zamęczać. Musisz z czymś
zwolnić.
– Z
czym? Z Zakonem? Toczy się wojna, chcę, żeby się skończyła. Żeby nasze dziecko
mogło być bezpieczne. Zwolnić z pracą? A jak was utrzymam? Już teraz jest nam
ciężko. Zresztą sama zobacz!
Podał
jej portfel, wbijając spojrzenie pełnych wstydu oczu w podłogę. Policzki mu
płonęły. Ami odłożyła portfel na szafkę i objęła go.
– Nie
zaczynaj znowu, proszę. Damy sobie radę. Naprawdę. Póki będziemy razem,
wszystko będzie dobrze. Ale nie chcę, żebyś pochorował się ze zmęczenia.
Potrzebuję cię całego i zdrowego.
– Nie
jestem zdrowy – przypomniał jej cierpko Remus. – Od ponad piętnastu lat.
Ami
zmarszczyła brwi ze zdenerwowania. Jej oczy błysnęły groźnie, a tętno
przyspieszyło. Znowu zaczynał. Znowu wchodził na ten temat. Znowu upierał się
przy swojej chorobie. Znowu przypominał jej o tym, o czym wcale nie chciała
pamiętać.
– Wiem.
I wiedziałam, gdy wychodziłam za ciebie. Nic się nie zmieniło, Rem. Ale nie
chcę, żebyś mi za zmęczenia padł na ziemię. Kocham cię.
Remus
nachylił się i oparł swoje czoło o jej. Odetchnął głęboko, wdychając jej
zapach.
– Ja
ciebie też kocham – szepnął. – Poczekaj tu, pójdę zrobić jakieś zakupy.
– Nie.
Chodźmy razem. Chcę pójść z tobą. Dawno nie wychodziłam z domu. Skoczmy gdzieś
daleko stąd, gdzie nikt nie będzie się nas spodziewał. Gdzieś, gdzie jest mało
czarodziejów.
Remus
zamyślił się, ale w końcu skinął głową. Przywołał cienki sweterek i zarzucił go
na ramiona Ami. Zignorował jej pełne niezadowolenia spojrzenie. Poprowadził ją
do drzwi, które następnie zamknął na klucz. Dla pewności pociągnął za klamkę.
Jego ruchy były szybkie, ostre. Wyraźnie był zdenerwowany.
– Co
się dzieje? – zapytała Amelia. – Jeżeli tak bardzo ci zależy, zostanę.
– Nie…
nie, masz rację. Ostatnio tylko siedzisz w domu. To niezdrowe. Chciałbym móc
cię gdzieś zabrać. Nie do sklepu. chciałbym zabrać cię na kawę, do restauracji,
do teatru. Czy my w ogóle byliśmy kiedyś na takiej prawdziwej randce?
– Em…
Liczy się spacer, a potem wino u ciebie po tamtej potyczce ze śmierciożercami?
Remus
roześmiał się cicho i pocałował ją w czoło. Pamiętał tamten wieczór. Po starciu
deportowali się do jednego ze szkockich lasów. Było ciepło, pogoda dopisywała,
więc szli razem o wiele dłużej, niż wymagały tego względy bezpieczeństwa. Z
początku Remus był zawstydzony, milczący. Podziwiał Amelię, jej umiejętności i
płynność ruchów w walce, ale dotąd nie miał okazji zamienić z nią więcej jak
kilka słów. Uważał, że nie ma sobą nic do zaoferowania.
Amelia
zdawała się tak nie uważać. Wypytywała go o przygody z czasów szkoły,
interesowała się tym, co robił po jej ukończeniu. Wydawała się zafascynowana
jego pracą w księgarni. Remus stopniowo coraz bardziej się otwierał i coraz
jawniej wyrażał swoje zainteresowanie. Nie miał pojęcia, jak to się stało, że w
pewnym momencie Ami złapała go za rękę (a może to on ją chwycił?). Pamiętał, że
pocałował ją. Zaprosił na wino. Resztę wieczoru spędzili, siedząc w skromnej
kuchni jego domu i popijając słodki trunek. Remus znalazł nawet jakieś
zapomniane ciastka, żeby na blacie nie było pusto. Gdy Amelia wychodziła, Lupin
ponownie odważył się ją pocałować po raz drugi, a potem… a potem Ami miała już
powód do tego, by zostać na całą noc.
–
Powiedzmy, że tylko dopóki nie otworzyłem wina – zaproponował z uśmiechem
Remus. – Źle by to o nas świadczyło, gdybyśmy późniejsze wydarzenia też
zaliczyli do pierwszej randki.
Amelia
roześmiała się, ale nie mogła nie zgodzić się z mężem. Pójście do łóżka z
chłopakiem na pierwszej randce rzeczywiście nie brzmiało dobrze. Nie żałowała
tego, co się wtedy wydarzyło. Była szczęśliwa. Tamta noc zaowocowała ich związkiem,
chociaż musiała dłuższą chwilę przekonywać Remusa, że chce być z nim mimo jego
choroby. Nie bała się go. Już nie.
– To
chodźmy na spacer – poprosiła. – Może być tam, może być gdziekolwiek indziej.
Za tobą pójdę nawet na koniec świata. Ale po zakupach.
Mąż
objął ją ramieniem i deportowali się. Wylądowali na morskim wybrzeżu. Ami
owinęła się ciaśniej sweterkiem, mimo uścisku Remusa poczuwszy na skórze
chłodny wiatr.
– Gdzie
jesteśmy? – zapytała, rozglądając się. – Walia? Szkocja?
–
Kornwalia – odpowiedział Remus. – Konkretnie Falmouth. Śmierciożercy nie
zapuszczają się tak daleko na zachód. Za daleko od centrum jak dla nich.
Powinniśmy być tutaj bezpieczni.
Wziął
Ami pod rękę i poprowadził ją w stronę miasta. Chociaż znajdowali się tak
daleko od domu, czuł się całkiem swobodnie. Niemal nie bał się o ich
bezpieczeństwo. Niemal.
Ooo widzę alternatywną wersję pojawienia się Aragoga :D A Remus to podobno ten odpowiedzialny :P Uwielbiam Hagrida i to że do wplatasz do fabuły!
OdpowiedzUsuńJejku, co Ty tu wyczyniasz - co wyprawia Emmelina. Remus się namyśla, widać że chłopak tęskni za Ami, no ale przesadza. No, ogólnie byłam w szoku, jak to przeczytałam. Dobrze, że jest na tyle rozsądny, że się nie upił.
Wybacz, że tak rzadko komentuję, ale raz na jakiś czas obiecuję się odzywać!
Ściskam, Magda
Nie, nie, to nie Aragog. Aragog już jest od dawna. Tutaj mamy Mosag - jego partnerkę.
UsuńDziękuję, że napisałaś. Siedzę w domu na kwarantannie i łapie mnie trochę dół :(.
Ściskam mocno,
Morri