1 grudnia 1980
Remus
odłożył książkę na półkę i spojrzał na zegarek. Zostały mu jeszcze trzy godziny
do końca pracy. Trzy dłużące się godziny. Nie, żeby w grudniu nie miał co
robić, co to to nie. W sezonie przedświątecznym klientów robiło się coraz
więcej, ruch rósł niemal z każdym dniem. Na nieszczęście Remusa większość ludzi
nie miała zielonego pojęcia, jakiej właściwie szuka.
Drzwi
kolejny raz trąciły wiszący nad nimi dzwonek, ale Lupin nie przerwał układania książek,
dopóki ktoś nie chwycił go za ramię. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył
poczerwieniałą z emocji twarz Syriusza. Serce mu zadrżało.
– Co
się dzieje? – zapytał. – Znowu akcja?
Niemal
od razu zaczął rozmyślać, jak mógłby urwać się z pracy, żeby iść walczyć. To
nie było łatwe zadanie.
– Nie,
nie, spokojnie. Ami fiukała do Rogatego, on do mnie. Zaczęło się.
Remus
zachwiał się. Krew zaczęła szumieć mu w uszach. Zaczęło się. Merlinie, zaczęło
się… A on miał jeszcze pracę…
Zostawił
uśmiechającego się szeroko Syriusza i biegiem ruszył do biura szefa. Nie
przejmował się tym, że mógł kogoś potrącić. Jego myśli krążyły wokół żony.
Musiał jak najszybciej znaleźć się przy niej.
Niemal
jak burza wpadł do niewielkiego biura. Właściciel księgarni aż podskoczył za
swoim biurkiem, gdy drzwi gwałtownie się otworzyły. Jego okrągła twarz
pobladła.
–
Przepraszam – rzucił szybko Remus. – Hugo, ja wiem, że jest ruch, ale… moja
żona zaczęła rodzić, czy mogę…
– Nic
nie mów – przerwał mu szef. – Idź do niej, bardziej cię potrzebuje niż ja.
Gratuluję.
Lupin
pożegnał się szybko i wybiegł z księgarni, łapiąc po drodze płaszcz. Syriusz
wypadł za nim i złapał go za ramię.
–
Czekaj, Luniek! Gdzie tak lecisz?
Remus
zatrzymał się gwałtownie, uświadamiając sobie, że nie wie, gdzie właściwie ma
iść. Do domu? Do szpitala? Do Doliny Godryka? Czuł, jak z tego wszystkiego
zaczynają mu drżeć dłonie. Denerwował się, ale jednocześnie cieszył, że Ami
zaczęła rodzić teraz, ponad tydzień po pełni. Tak bardzo bał się, że wszystko
się zacznie, gdy będzie przemieniony.
– A
gdzie…
–
Rogaty powiedział, że zabierze Ami do Edynburga… ale, Lunatyk, czekaj!
Remus
zignorował jego krzyk i popędził do zaułka, w którym zazwyczaj się
teleportował. Chwilę później pojawił się w holu szpitala Marii de Guise.
Zatrzymał się i zaczął czytać tablicę z rozkładem oddziałów. Miał mętlik w
głowie. Zanim znajdzie Ami, mogą minąć wieki. Nawet nie wiedział, pod jakim
nazwiskiem zgłosiła się do szpitala – aktualnym czy panieńskim. Tego drugiego
używała, właściwie oboje używali, gdy przychodzili na kontrole.
Odetchnął
z ulgą, gdy zobaczył przepychającego się w jego stronę Jamesa. Potter nie
wyglądał na zdenerwowanego albo zaniepokojonego, czyli niemal na pewno wszystko
szło zgodnie z planem. Uścisnął mu rękę.
– Co z
Ami? – zapytał od razu Remus.
– Dobrze,
wszystko dobrze. Akcja szybko postępuje, ale nie dzieje się nic niepokojącego.
Uspokój się, pamiętaj o sercu.
–
Wiesz, ile mnie teraz to serce interesuje?!
Przeszli
do poczekalni oddziału położniczego. James i Syriusz usiedli na ustawionych pod
ścianą krzesłach i obserwowali nerwowo krążącego po pomieszczeniu Remusa. Byli
tam nie tylko towarzysko – każdy członek Zakonu Feniksa dostawał odpowiednią
obstawę, gdy trafiał do szpitala. Istniało zbyt duże ryzyko, że śmierciożercy
mogliby uderzyć. Huncwoci wiedzieli, że na zewnątrz powinny stać jeszcze trzy
osoby.
Remus
podskoczył gwałtownie, gdy otworzyły się drzwi do poczekalni. Niestety, nie te,
na które czekał. Z korytarza wypadł pobladły Peter. Rozejrzał się po obecnych.
–
Wiadomo już coś?
– Nic –
wycedził nerwowo Lupin, po czym podjął swój nerwowy marsz.
Oddałby
wszystko, po prostu wszystko, żeby być teraz przy żonie. Był na siebie
wściekły, że pozwolił na zmianę szpitala. Mung dopuszczał do tego, żeby ojcowie
przebywali z rodzącymi, ale szpital edynburski ograniczał te kontakty ze
względów bezpieczeństwa. Był mniejszy, miał mniejszą ochronę i dyrekcja nie
chciała ryzykować. Remus to rozumiał, co nie znaczyło, że w tej konkretnej
sytuacji mu się to podobało. Nawet nic nie słyszał! Po raz pierwszy w życiu nic
nie słyszał! Zaklęcia wyciszające założone na sale porodowe były wyjątkowo
dobre.
–
Luniek, siadaj, bo padniesz, zanim to wszystko się skończy – rzucił Syriusz.
–
Daj spokój, to nic nie da – powiedział znudzonym głosem James. – Ja prawie po
ścianach chodziłem, gdy rodził się Harry. Lunatyk i tak jest całkiem spokojny.
Nikt
nie zareagował na żart, nawet Peter, który zazwyczaj chociaż uśmiechał się
wymuszenie. Teraz siedział pochylony i nerwowo strzelał stawami palców.
–
Pete, kto siedzi na zewnątrz? – zagadnął go Syriusz.
–
Słucham? A… Widziałem Fabiana i Gideona. Nie wiem, czy jest ktoś jeszcze.
–
Dobry skład – stwierdził James. – Słyszałeś, Lunatyk? Jesteście bezpieczni.
Remus
skinął głową i obrócił się gwałtownie na pięcie. Skrzywił się, słysząc, jak coś
strzeliło mu w kolanie. Nic nie zabolało, ale uczucie było nieprzyjemne. Drżące
ze zdenerwowania dłonie schował w kieszeniach spodni. Nie było nic gorszego od
niewiedzy. Wolałby mieć najgorsze wieści niż nie mieć ich w ogóle. Ledwo
powstrzymywał się przed tym, żeby nie wpaść na salę porodową, nie zważając na
nic i nikogo. Merlinie, przecież Ami go potrzebowała! A on krążył bezczynnie,
Morgana jedna wiedziała jak długo. Nie miał odwagi, by patrzeć na zegarek.
Za
oknem zaczynało się robić ciemno, gdy uzdrowiciel Wang, który od kilku miesięcy
prowadził ciążę Ami, wreszcie wszedł do poczekalni. Uśmiechnął się serdecznie
do pobladłego Remusa.
–
Moje gratu…
Uzdrowiciel
urwał w pół słowa, bo Remus przebiegł obok niego i ruszył prosto na salę porodową.
Bez trudu odnalazł właściwe pomieszczenie. Zatrzymał się przed drzwiami, nie
dotykając klamki. Bał się. Bał się tego, co czekało go po drugiej stronie
drzwi.
–
Proszę iść – zachęciła go pielęgniarka, uśmiechając się. – Żona na pana czeka.
Remus
oddał nerwowo uśmiech i wszedł do pokoiku. Uderzył go zapach potu, antyseptyków
i krwi. Woń była tak silna, że aż zakręciło mu się w głowie. Szybko jednak się
opamiętał. Na łóżku przed nim leżała Ami. Blada, mokra od potu, wyraźnie
przemęczona, ale szczęśliwa. W ramionach trzymała zawiniątko.
–
Nie stój tak – powiedziała, gdy zobaczyła męża. – Chodź, poznaj córkę.
–
Córkę… – powtórzył za nią Remus.
Zrobił
niepewny krok, potem drugi. Usiadł na łóżku obok Ami i spojrzał na zawiniątko,
który przyciskała do piersi. Pokazała mu się malutka, lekko pomarszczona
jeszcze buźka. Dziecko spało… jego dziecko. Został ojcem. Miał dziecko. Miał
córkę.
–
Cóż… wygląda na to, że nie będzie Floriana – wydukał.
Ami
roześmiała się i wtuliła w męża. Odetchnęła, uspokojona. Przy Remusie czuła się
bezpiecznie.
–
Weź ją – powiedziała. – Przytul.
Lupin
zastygł z przerażenia, ale szybko się otrząsnął. Wyciągnął ręce i pozwolił,
żeby Ami włożyła w nie noworodka. Dziewczynka była taka malutka, drobniutka. To
było aż nierealne. Remus nie mógł uwierzyć, że jeszcze kilka godzin wcześniej
była w brzuchu Ami. Wciągnął głęboko powietrze, próbując wychwycić zapach
wilka. Nie było go. Jego córka pachniała całkowicie jak człowiek.
–
Ma chérie, wychodzi na to, że zrobiliśmy dziecko – powiedział, nie mogąc
opanować szerokiego uśmiechu. Czuł, jak ogarnia go duma.
Ami
roześmiała się. Położyła się na szpitalnym łóżku i przymknęła oczy.
–
Może Rose? – zapytała. – Już ma róże na łóżeczku. I chyba po francusku pisze
się tak samo?
–
Tak, tak… Rose będzie idealnie – zgodził się Remus i nachylił się, żeby
pocałować córkę.
Amelia
została w szpitalu do następnego dnia. Przebywanie tam dłużej było zbyt
niebezpieczne. Uzdrowiciel Wang nawet zaofiarował się, że przyjdzie do Lupinów
do domu, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Ku uldze Remusa, nie było to konieczne –
dostał kilka dni wolnych w pracy i przy wsparciu Jamesa mógł zaopiekować się
żoną.
Po
wieczornym karmieniu zostawił zasypiającą Ami w ich pokoju, a sam zaniósł Rose
do jej łóżeczka. Wciąż czuł się niepewnie z tak małym dzieckiem na ręku,
chociaż ostatnie miesiące spędzone z Harrym odrobinę pomagały.
Włożył
Rose do łóżeczka i przyklęknął na podłodze obok. Mała otworzyła na chwilę
niebieskie oczy, łudząco podobne do oczu jej matki, po czym zamknęła je i
zasnęła.
–
Sprowadziliśmy cię na straszny świat, fleurette – szepnął. Przecisnął
palce między prętami łóżeczka i pogłaskał dłoń córeczki. – Trwa wojna, ale
nawet jej koniec nie poprawi mojej sytuacji. Zrobię wszystko, żebyś tego nie
odczuła, obiecuję. Kocham cię, wiesz? Bardziej niż myślałem, że to możliwe.
Nie
ruszył się przez następną godzinę. Kolana bolały go już od klęczenia na
podłodze, ale widok córeczki w pełni mu to rekompensował. Wciąż nie mógł
uwierzyć, że ta mała istota jest już z nim. Tyle miesięcy na nią czekał. Tyle
czekania, tyle nerwów. Był pewny, że jego córka nie odziedziczyła jego choroby.
Nie była wilkołakiem. Merlinie jedyny, nie była wilkołakiem!
Remus
drgnął gwałtownie, gdy poczuł, jak ktoś chwyta go za ramię. Obrócił się,
sięgając ręką po różdżkę. Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył za sobą Ami. Wstał i
wyprowadził ją z pokoiku ich córki.
–
Coś się stało? – zapytał. – Źle się czujesz?
–
Nie, nie. Wręcz przeciwnie – powiedziała Ami, obejmując go za szyję. – Udało mi
się!
Remus
zamrugał, jakby nie rozumiał, o co chodziło jego żonie. Amelia odpowiedziała mu
szerokim uśmiechem, a w jej chabrowych oczach błysnął triumf.
–
Podeszłam cię. Mówiłeś, że nie uda mi się ciebie zaskoczyć, ale dałam radę!
Remus
wywrócił oczami i pocałował żonę. Nie wierzył,
że Ami pamiętała ich przekomarzania z początku związku. Merlinie, wydawało mu
się, że to było całe wieki temu… a tu zaledwie rok. Przez rok tyle się
wydarzyło – ślub, ciąża, Rose. Teraz mogło już być tylko lepiej.
~ * ~
30 października 1981, ranek
Peter
rozejrzał się nerwowo po pomieszczeniu. Po raz pierwszy był w sali jadalnej
dworu Lestrange’ów. Na ścianach lśniły herby rodowe, kruki na złotej żerdzi,
mahoniowe krzesła inkrustowano srebrem. Pete jeszcze nigdy nie był w tak
wystawnym miejscu. Do tej pory przekazywał informacje w barach lub
wynajmowanych mieszkaniach. Dopiero teraz zaproszono go na oficjalne spotkanie
z Czarnym Panem. Otaczali go ludzie, którzy zawsze stali wyżej od niego –
arystokracja prowadząca szerokie życie towarzyskie, pławiąca się w bogactwach,
o jakich nigdy mu się nie śniło. Mieli wszystko to, czego Peterowi zawsze
brakowało. Chciał być jednym z nich. Chciał być poważanym członkiem
społeczeństwa. Dzięki temu wreszcie dostanie Rose. Wiedział, że będzie dla niej
o wiele lepszym ojcem niż Lupin. Już i tak spędzał z nią większość czasu.
Wszyscy
powstali, gdy Czarny Pan wszedł do pomieszczenia. Przeszedł wzdłuż długiego
stołu, by zasiąść u jego szczytu. Przesunął chłodnym spojrzeniem po obecnych,
zatrzymując je dłuższą chwilę na Peterze. Chłopak poczuł, jak po plecach
przechodzą mu ciarki. Nie to miał na myśli, gdy chciał znaleźć się w centrum
uwagi.
–
Widzę w tobie coś dziwnego – syknął Czarny Pan. – Zmiana magii… Otacza cię
magiczna więź…
Peter
przełknął ślinę. Nie spodziewał się, że ktokolwiek to zauważy. Zaledwie trzy
dni wcześniej został Strażnikiem Tajemnicy Potterów. Czytał kiedyś, że takie
rzeczy może zobaczyć tylko wyspecjalizowane oko czarownika.
–
Moi drodzy… – zaczął Czarny Pan, podnosząc się i opierając dłońmi o blat. –
Dzisiaj wielki dzień. Po tylu latach wreszcie możemy zgnieść Dumbledore’a, nie
zważając na dług. Pewnie chcecie zapytać, jaki dług? Otóż nasz wielki,
wspaniały Albus Dumbledore dawno temu ocalił mi życie. Niby nic, ale ciążył na
mnie dług życia. Nie mogłem osobiście mu zagrozić. Teraz wreszcie będę miał
jak. Zgnieciemy jego nadzieję, zgładzimy tego, który ma „ocalić” świat
czarodziejów – ostatnie słowa wypowiedział z kpiną. – A to wszystko dzięki
naszemu drogiemu Peterowi. Chodź, powiedz, co dla nas masz.
Pettigrew
stanął na drżących ze zdenerwowania nogach. Czuł na sobie spojrzenia wszystkich
obecnych. Niektóre były zaskoczone, inne pełne podziwu, jeszcze inne –
zazdrości. Jeden Czarny Pan patrzył na niego wyczekująco i z nadzieją, że jego
słowa zakończą wojnę. Nie miał pojęcia, jak przywódca śmierciożerców dowiedział
się o jego nowym zadaniu. Czy miał jeszcze jakiegoś szpiega? Kogoś, o kim on,
Peter, nie wiedział? Poczuł, jak zalewa go niechęć. Nie. On miał być jedyny.
Wyjątkowy.
–
Jak zapewne wiecie, Dumbledore uważa, że świat czarodziejów może ocalić roczny
chłopiec! – krzyknął Czarny Pan, a sala wypełniła się kpiącym śmiechem
śmierciożerców. – Rzecz jasna obie rodziny skrzętnie ukryto, ale nasz drogi
Peter znalazł dojście do jednej z nich. Peterze, proszę, chodź ze mną.
Przeszedł
za Czarnym Panem do innego, mniejszego pomieszczenia. Odprowadzało go
nienawistne spojrzenie Bellatriks. Czuł dumę. Był już tak blisko. Tak blisko do
zakończenia wojny. Tak blisko do odzyskania Rose. Merlinie, dlaczego akurat
teraz musiała wypaść pełnia? Mógłby zwabić tego cholernego wilkołaka do
Potterów i od razu upiekłby dwie pieczenie na jednym ogniu. I już nikt nie
mógłby odebrać mu Rosie. Ale to nic. Jeszcze zajmie się tą sprawą.
–
Więc? – zapytał Czarny Pan, gdy zamknęły się za nimi drzwi. – Gdzie są
Potterowie?
Peter
wziął głęboki oddech. To już. To ta chwila. To JEGO chwila!
–
Dolina Godryka, panie. Dom pod samym lasem.
Poczuł,
jak powietrze wokół niego odetchnęło. Zrobił to. Przekazał Tajemnicę. Teraz już
nic nie stało na przeszkodzie do zakończenia tej wojny.
–
Dobrze zrobiłeś – powiedział Czarny Pan. – Już niedługo. Zakon Feniksa się
rozsypie i świat czarodziejów będzie wyglądał tak, jak powinien. A ty… cóż za
ambicja. Chcesz być bohaterem. Szkoda, że Tiara nie umieściła cię w
Slytherinie, lepiej byś się tam nadawał. Jaką chcesz nagrodę? Za tę przysługę
możesz żądać czego zechcesz… ach… ale ty chcesz tylko tego wilczego szczeniaka.
–
Rose nie jest… – wyrwało się Peterowi, ale zamilkł, gdy przypomniał sobie,
przed kim stoi.
Ku
jego uldze, Czarny Pan nie wyglądał na rozzłoszczonego. Raczej na rozbawionego. Jego wąskie usta wykrzywiły się
w czymś na kształt uśmiechu.
–
Tak, zdecydowanie jesteś Ślizgonem. Przyłożyłeś rękę do śmierci jej matki.
Teraz chcesz zgładzić ojca i sam ją wychować.
Peter
zdusił w sobie ripostę. Chciał sprostować słowa Czarnego Pana, że śmierć Ami
była przypadkowa. Oddałby wszystko, żeby ona żyła. Mogliby razem stworzyć
rodzinę. Mogliby razem wychowywać ich córkę, po wojnie dorobić się kolejnych
dzieci. Ale to już było niemożliwe. Peter mógł tylko wziąć pod opiekę Rose.
–
Będziesz miał swoją nagrodę – zapowiedział Czarny Pan. – Będziesz miał swojego
nie-wilczego szczeniaka. Powiedz tylko, kiedy będziesz gotowy wykończyć tego
wilkołaka. Dam ci kilku ludzi do pomocy… ale żaden nie wykona za ciebie tego
zadania.
–
Dziękuję, panie.
Czarny
Pan minął go i opuścił pomieszczenie. Peter odetchnął z ulgą. Ciężko rozmawiało
się z kimś, kto bez problemu czytał mu w myślach. Nie wiedział, co ma dalej
zrobić. Obietnica była wspaniała. Mógł mieć Rose. Jego malutka Rose miała być
już tylko jego. Tylko… mimo wszystko nie wiedział, czy czuje się na siłach, by
zabić Lupina. Wydanie kogoś to jedno, ale wypowiedzenie klątwy samemu… Miał
nadzieję, że podoła temu zadaniu. Jeżeli to miała być cena tego, by wreszcie
miał przy sobie córkę na stałe, był na to gotów. Dla Rose był gotów na
wszystko.
~ * ~
1 listopada 1981, ranek
Peter
rozejrzał się czujnie. Jego prawa dłoń kurczowo zaciskała się na różdżce.
Oddychał coraz szybciej. To nie tak. To wszystko nie tak. To nie tak miało być!
Był przerażony. Wiedział, że teraz wszyscy, WSZYSCY, będą na niego polować.
Obie strony miały powody, by chcieć go dorwać. Śmierciożercy prawdopodobnie
uważali, że jest winny śmierci Czarnego Pana, a Zakon… przecież zrobił to.
Zdradził Jamesa i Lily. Doprowadził do tego, że zginęli. Chyba tylko cud ocalił
małego Harry’ego – akurat tego, który nie powinien przeżyć tej nocy.
Peter
przyspieszył kroku. Już sam nie wiedział, co by było dla niego gorsze:
śmierciożercy i śmierć z ich rąk, czy Zakon i dożywotnie więzienie. Nie chciał
ani jednego, ani drugiego. Już lepsza była ucieczka… Ale przecież nie mógł
uciec sam. Musiał zabrać Rosie. Nie mógł jej tu zostawić! Gdyby coś jej się
stało, gdyby trafiła w nieodpowiednie ręce… Poczuł lodowaty dreszcz, gdy
uświadomił sobie, kto zajmie się Rose. Nie, nie mógł zostawić bezbronnego
dziecka w rękach wilkołaka.
Przyspieszył
jeszcze bardziej. Niemal biegł, kierując się do miejsca, gdzie ukrył
dziewczynkę. Musiał do niej dotrzeć. Musiał zniknąć, zanim ktokolwiek go
znajdzie. Zabierze ją gdzieś daleko… może do Kanady? Matka kiedyś mu mówiła, że
mają tam rodzinę. Byliby bezpieczni. Nikt nie interesowałby się młodym wdowcem
z roczną córeczką. Tak, to będzie dla niego idealne wyjście. Był już niedaleko…
–
PETTIGREW! – Wściekły krzyk przeszył powietrze.
Peter
zatrzymał się w pół kroku. Zacisnął powieki i kilkukrotnie głęboko odetchnął.
Mógł się tego spodziewać. Ze wszystkich, którzy mogli po niego przyjść, musiał
to być akurat Syriusz… I wtedy to do niego dotarło. Przecież tylko Syriusz wiedział o tym, że się
zamienili. Wszyscy inni pewnie wciąż byli przekonani, że to Black był
Strażnikiem Tajemnicy. Z tego, co Peter wiedział, nawet Lupinowi nie
powiedziano o zmianie. To była jego szansa. Być może jego jedyna szansa! Tak!
Już wiedział, jak może się uratować przynajmniej przed jedną ze stron.
Powoli,
chowając za pazuchę zaciskającą się różdżce dłoń, obrócił się i spojrzał w
twarz Blacka. W twarz szaleńca. Widział już Syriusza w wielu odsłonach:
romantyka, ucznia, wyklętego syna, arystokraty, żołnierza, winnego, ale jeszcze
nigdy, widząc go, nie pomyślał, że ten człowiek mógł z zimną krwią zabić. Nawet
gdy przed pięcioma laty wysłał Snape’a na spotkanie z przemienionym
wilkołakiem, zdawał się nie do końca zdawać sobie sprawę z tego, do czego mogło
to doprowadzić. Teraz było inaczej. Syriusz, blady niczym sama śmierć,
wpatrywał się w niego lśniącymi z wściekłości oczami. Biła z nich rządza mordu.
Peter
poczuł, jak przez całe jego ciało przebiega dreszcz. Wiedział, że to koniec.
Jest skończony. Black zaraz go zabije. Nawet nie wsadzi go do Azkabanu, jak
zrobiłby ktokolwiek inny. Syriusz go zabije, był do tego zdolny. Przecież przez
kilkoma laty omal nie zabił Snape’a!
Wszystko
trwało zaledwie kilka uderzeń serca. Pete był już niemal gotowy na śmierć, gdy
w jego głowie zaświtał pewien pomysł. Przecież o tym, że on donosił, nikt nie
wiedział. Przecież to nie jego będą podejrzewać. Więc dobrze. Skoro ma zginąć,
to niech umiera. A z nim też inni.
–
Peter, ty… – zaczął mówić Black, ale Pettigrew był szybszy.
–
JAK MOGŁEŚ, SYRIUSZU?! LILY I JAMES… JAK MOGŁEŚ?!
Wyszarpnął
różdżkę zza pazuchy i rzucił zaklęcie wybuchowe. Wszystko wokół niego zamieniło
się w ogień. Wrzasnął z bólu, gdy siła zaklęcia oderwała mu jeden z palców.
Zanim kurz i dym opadł, zmienił się w szczura i schronił między krzakami.
Całe
jego ciałko drżało. Łapka paliła żywym ogniem, wciąż sączyła się z niej krew.
Peter skrzywił się, gdy usłyszał histeryczny, niemal obłąkańczy śmiech Blacka.
Syriusz stał pośród ciał trzynaściorga mugoli i śmiał się, jakby to wszystko
było świetnym żartem.
Jego
śmiech nadal rozbrzmiewał jeszcze przez długi czas, gdy na ulicy pojawili się
aurorzy. W jednym z nich Peter rozpoznał Franka Longbottoma, który, o dziwo,
pojawił się bez partnera. Sturgisa nie było. Co to mogło oznaczać? Czy coś się
stało z Rose? Albo… serce Petera zabiło radośniej na tę myśl… Albo
śmierciożercy weszli też do domu Lupina. Co prawda obiecano mu coś innego, ale,
nawet jeżeli zatłukli wilkołaka bez niego, nie pogniewałby się. Najważniejsze,
że Rosie będzie bezpieczna.
Peter
wycofał się w krzaki. Sytuacja się skomplikowała. Jeżeli uznają go za zmarłego,
do czego dążył, nie będzie mógł ot tak pójść i zabrać Rose. Musiał wymyślić coś
innego… Na brodę Merlina, dlaczego to było takie trudne? Dlaczego nie mógł po
prostu zamknąć tego rozdziału i wyjechać z córką? Dlaczego nie mógł mieć
normalnej rodziny?
Mimo
to cieszył się, że cała sprawa tak się potoczyła. Był bezpieczny. Jedyna osoba,
która wiedziała o zmianie Strażnika Tajemnicy, właśnie znikała, skuta
kajdanami. Jeżeli wszyscy będą myśleli, że on, Peter, nie żyje, śmierciożercy
też nie będą go szukać.
Teraz
najważniejsze było, żeby odzyskał córkę. Jak Rosie będzie z nim, wszystko się
ułoży.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz