20 listopada 2020

Rozdział 33

 

1 grudnia 1980

Remus odłożył książkę na półkę i spojrzał na zegarek. Zostały mu jeszcze trzy godziny do końca pracy. Trzy dłużące się godziny. Nie, żeby w grudniu nie miał co robić, co to to nie. W sezonie przedświątecznym klientów robiło się coraz więcej, ruch rósł niemal z każdym dniem. Na nieszczęście Remusa większość ludzi nie miała zielonego pojęcia, jakiej właściwie szuka.

Drzwi kolejny raz trąciły wiszący nad nimi dzwonek, ale Lupin nie przerwał układania książek, dopóki ktoś nie chwycił go za ramię. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył poczerwieniałą z emocji twarz Syriusza. Serce mu zadrżało.

– Co się dzieje? – zapytał. – Znowu akcja?

Niemal od razu zaczął rozmyślać, jak mógłby urwać się z pracy, żeby iść walczyć. To nie było łatwe zadanie.

– Nie, nie, spokojnie. Ami fiukała do Rogatego, on do mnie. Zaczęło się.

Remus zachwiał się. Krew zaczęła szumieć mu w uszach. Zaczęło się. Merlinie, zaczęło się… A on miał jeszcze pracę…

Zostawił uśmiechającego się szeroko Syriusza i biegiem ruszył do biura szefa. Nie przejmował się tym, że mógł kogoś potrącić. Jego myśli krążyły wokół żony. Musiał jak najszybciej znaleźć się przy niej.

Niemal jak burza wpadł do niewielkiego biura. Właściciel księgarni aż podskoczył za swoim biurkiem, gdy drzwi gwałtownie się otworzyły. Jego okrągła twarz pobladła.

– Przepraszam – rzucił szybko Remus. – Hugo, ja wiem, że jest ruch, ale… moja żona zaczęła rodzić, czy mogę…

– Nic nie mów – przerwał mu szef. – Idź do niej, bardziej cię potrzebuje niż ja. Gratuluję.

Lupin pożegnał się szybko i wybiegł z księgarni, łapiąc po drodze płaszcz. Syriusz wypadł za nim i złapał go za ramię.

– Czekaj, Luniek! Gdzie tak lecisz?

Remus zatrzymał się gwałtownie, uświadamiając sobie, że nie wie, gdzie właściwie ma iść. Do domu? Do szpitala? Do Doliny Godryka? Czuł, jak z tego wszystkiego zaczynają mu drżeć dłonie. Denerwował się, ale jednocześnie cieszył, że Ami zaczęła rodzić teraz, ponad tydzień po pełni. Tak bardzo bał się, że wszystko się zacznie, gdy będzie przemieniony.

– A gdzie…

– Rogaty powiedział, że zabierze Ami do Edynburga… ale, Lunatyk, czekaj!

Remus zignorował jego krzyk i popędził do zaułka, w którym zazwyczaj się teleportował. Chwilę później pojawił się w holu szpitala Marii de Guise. Zatrzymał się i zaczął czytać tablicę z rozkładem oddziałów. Miał mętlik w głowie. Zanim znajdzie Ami, mogą minąć wieki. Nawet nie wiedział, pod jakim nazwiskiem zgłosiła się do szpitala – aktualnym czy panieńskim. Tego drugiego używała, właściwie oboje używali, gdy przychodzili na kontrole.

Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył przepychającego się w jego stronę Jamesa. Potter nie wyglądał na zdenerwowanego albo zaniepokojonego, czyli niemal na pewno wszystko szło zgodnie z planem. Uścisnął mu rękę.

– Co z Ami? – zapytał od razu Remus.

– Dobrze, wszystko dobrze. Akcja szybko postępuje, ale nie dzieje się nic niepokojącego. Uspokój się, pamiętaj o sercu.

– Wiesz, ile mnie teraz to serce interesuje?!

Przeszli do poczekalni oddziału położniczego. James i Syriusz usiedli na ustawionych pod ścianą krzesłach i obserwowali nerwowo krążącego po pomieszczeniu Remusa. Byli tam nie tylko towarzysko – każdy członek Zakonu Feniksa dostawał odpowiednią obstawę, gdy trafiał do szpitala. Istniało zbyt duże ryzyko, że śmierciożercy mogliby uderzyć. Huncwoci wiedzieli, że na zewnątrz powinny stać jeszcze trzy osoby.

Remus podskoczył gwałtownie, gdy otworzyły się drzwi do poczekalni. Niestety, nie te, na które czekał. Z korytarza wypadł pobladły Peter. Rozejrzał się po obecnych.

– Wiadomo już coś?

– Nic – wycedził nerwowo Lupin, po czym podjął swój nerwowy marsz.

Oddałby wszystko, po prostu wszystko, żeby być teraz przy żonie. Był na siebie wściekły, że pozwolił na zmianę szpitala. Mung dopuszczał do tego, żeby ojcowie przebywali z rodzącymi, ale szpital edynburski ograniczał te kontakty ze względów bezpieczeństwa. Był mniejszy, miał mniejszą ochronę i dyrekcja nie chciała ryzykować. Remus to rozumiał, co nie znaczyło, że w tej konkretnej sytuacji mu się to podobało. Nawet nic nie słyszał! Po raz pierwszy w życiu nic nie słyszał! Zaklęcia wyciszające założone na sale porodowe były wyjątkowo dobre.

– Luniek, siadaj, bo padniesz, zanim to wszystko się skończy – rzucił Syriusz.

– Daj spokój, to nic nie da – powiedział znudzonym głosem James. – Ja prawie po ścianach chodziłem, gdy rodził się Harry. Lunatyk i tak jest całkiem spokojny.

Nikt nie zareagował na żart, nawet Peter, który zazwyczaj chociaż uśmiechał się wymuszenie. Teraz siedział pochylony i nerwowo strzelał stawami palców.

– Pete, kto siedzi na zewnątrz? – zagadnął go Syriusz.

– Słucham? A… Widziałem Fabiana i Gideona. Nie wiem, czy jest ktoś jeszcze.

– Dobry skład – stwierdził James. – Słyszałeś, Lunatyk? Jesteście bezpieczni.

Remus skinął głową i obrócił się gwałtownie na pięcie. Skrzywił się, słysząc, jak coś strzeliło mu w kolanie. Nic nie zabolało, ale uczucie było nieprzyjemne. Drżące ze zdenerwowania dłonie schował w kieszeniach spodni. Nie było nic gorszego od niewiedzy. Wolałby mieć najgorsze wieści niż nie mieć ich w ogóle. Ledwo powstrzymywał się przed tym, żeby nie wpaść na salę porodową, nie zważając na nic i nikogo. Merlinie, przecież Ami go potrzebowała! A on krążył bezczynnie, Morgana jedna wiedziała jak długo. Nie miał odwagi, by patrzeć na zegarek.

Za oknem zaczynało się robić ciemno, gdy uzdrowiciel Wang, który od kilku miesięcy prowadził ciążę Ami, wreszcie wszedł do poczekalni. Uśmiechnął się serdecznie do pobladłego Remusa.

– Moje gratu…

Uzdrowiciel urwał w pół słowa, bo Remus przebiegł obok niego i ruszył prosto na salę porodową. Bez trudu odnalazł właściwe pomieszczenie. Zatrzymał się przed drzwiami, nie dotykając klamki. Bał się. Bał się tego, co czekało go po drugiej stronie drzwi.

– Proszę iść – zachęciła go pielęgniarka, uśmiechając się. – Żona na pana czeka.

Remus oddał nerwowo uśmiech i wszedł do pokoiku. Uderzył go zapach potu, antyseptyków i krwi. Woń była tak silna, że aż zakręciło mu się w głowie. Szybko jednak się opamiętał. Na łóżku przed nim leżała Ami. Blada, mokra od potu, wyraźnie przemęczona, ale szczęśliwa. W ramionach trzymała zawiniątko.

– Nie stój tak – powiedziała, gdy zobaczyła męża. – Chodź, poznaj córkę.

– Córkę… – powtórzył za nią Remus.

Zrobił niepewny krok, potem drugi. Usiadł na łóżku obok Ami i spojrzał na zawiniątko, który przyciskała do piersi. Pokazała mu się malutka, lekko pomarszczona jeszcze buźka. Dziecko spało… jego dziecko. Został ojcem. Miał dziecko. Miał córkę.

– Cóż… wygląda na to, że nie będzie Floriana – wydukał.

Ami roześmiała się i wtuliła w męża. Odetchnęła, uspokojona. Przy Remusie czuła się bezpiecznie.

– Weź ją – powiedziała. – Przytul.

Lupin zastygł z przerażenia, ale szybko się otrząsnął. Wyciągnął ręce i pozwolił, żeby Ami włożyła w nie noworodka. Dziewczynka była taka malutka, drobniutka. To było aż nierealne. Remus nie mógł uwierzyć, że jeszcze kilka godzin wcześniej była w brzuchu Ami. Wciągnął głęboko powietrze, próbując wychwycić zapach wilka. Nie było go. Jego córka pachniała całkowicie jak człowiek.

Ma chérie, wychodzi na to, że zrobiliśmy dziecko – powiedział, nie mogąc opanować szerokiego uśmiechu. Czuł, jak ogarnia go duma.

Ami roześmiała się. Położyła się na szpitalnym łóżku i przymknęła oczy.

– Może Rose? – zapytała. – Już ma róże na łóżeczku. I chyba po francusku pisze się tak samo?

– Tak, tak… Rose będzie idealnie – zgodził się Remus i nachylił się, żeby pocałować córkę.

Amelia została w szpitalu do następnego dnia. Przebywanie tam dłużej było zbyt niebezpieczne. Uzdrowiciel Wang nawet zaofiarował się, że przyjdzie do Lupinów do domu, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Ku uldze Remusa, nie było to konieczne – dostał kilka dni wolnych w pracy i przy wsparciu Jamesa mógł zaopiekować się żoną.

Po wieczornym karmieniu zostawił zasypiającą Ami w ich pokoju, a sam zaniósł Rose do jej łóżeczka. Wciąż czuł się niepewnie z tak małym dzieckiem na ręku, chociaż ostatnie miesiące spędzone z Harrym odrobinę pomagały.

Włożył Rose do łóżeczka i przyklęknął na podłodze obok. Mała otworzyła na chwilę niebieskie oczy, łudząco podobne do oczu jej matki, po czym zamknęła je i zasnęła.

– Sprowadziliśmy cię na straszny świat, fleurette – szepnął. Przecisnął palce między prętami łóżeczka i pogłaskał dłoń córeczki. – Trwa wojna, ale nawet jej koniec nie poprawi mojej sytuacji. Zrobię wszystko, żebyś tego nie odczuła, obiecuję. Kocham cię, wiesz? Bardziej niż myślałem, że to możliwe.

Nie ruszył się przez następną godzinę. Kolana bolały go już od klęczenia na podłodze, ale widok córeczki w pełni mu to rekompensował. Wciąż nie mógł uwierzyć, że ta mała istota jest już z nim. Tyle miesięcy na nią czekał. Tyle czekania, tyle nerwów. Był pewny, że jego córka nie odziedziczyła jego choroby. Nie była wilkołakiem. Merlinie jedyny, nie była wilkołakiem!

Remus drgnął gwałtownie, gdy poczuł, jak ktoś chwyta go za ramię. Obrócił się, sięgając ręką po różdżkę. Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył za sobą Ami. Wstał i wyprowadził ją z pokoiku ich córki.

– Coś się stało? – zapytał. – Źle się czujesz?

– Nie, nie. Wręcz przeciwnie – powiedziała Ami, obejmując go za szyję. – Udało mi się!

Remus zamrugał, jakby nie rozumiał, o co chodziło jego żonie. Amelia odpowiedziała mu szerokim uśmiechem, a w jej chabrowych oczach błysnął triumf.

– Podeszłam cię. Mówiłeś, że nie uda mi się ciebie zaskoczyć, ale dałam radę!

Remus wywrócił oczami i pocałował żonę. Nie wierzył, że Ami pamiętała ich przekomarzania z początku związku. Merlinie, wydawało mu się, że to było całe wieki temu… a tu zaledwie rok. Przez rok tyle się wydarzyło – ślub, ciąża, Rose. Teraz mogło już być tylko lepiej.

~ * ~

30 października 1981, ranek

Peter rozejrzał się nerwowo po pomieszczeniu. Po raz pierwszy był w sali jadalnej dworu Lestrange’ów. Na ścianach lśniły herby rodowe, kruki na złotej żerdzi, mahoniowe krzesła inkrustowano srebrem. Pete jeszcze nigdy nie był w tak wystawnym miejscu. Do tej pory przekazywał informacje w barach lub wynajmowanych mieszkaniach. Dopiero teraz zaproszono go na oficjalne spotkanie z Czarnym Panem. Otaczali go ludzie, którzy zawsze stali wyżej od niego – arystokracja prowadząca szerokie życie towarzyskie, pławiąca się w bogactwach, o jakich nigdy mu się nie śniło. Mieli wszystko to, czego Peterowi zawsze brakowało. Chciał być jednym z nich. Chciał być poważanym członkiem społeczeństwa. Dzięki temu wreszcie dostanie Rose. Wiedział, że będzie dla niej o wiele lepszym ojcem niż Lupin. Już i tak spędzał z nią większość czasu.

Wszyscy powstali, gdy Czarny Pan wszedł do pomieszczenia. Przeszedł wzdłuż długiego stołu, by zasiąść u jego szczytu. Przesunął chłodnym spojrzeniem po obecnych, zatrzymując je dłuższą chwilę na Peterze. Chłopak poczuł, jak po plecach przechodzą mu ciarki. Nie to miał na myśli, gdy chciał znaleźć się w centrum uwagi.

– Widzę w tobie coś dziwnego – syknął Czarny Pan. – Zmiana magii… Otacza cię magiczna więź…

Peter przełknął ślinę. Nie spodziewał się, że ktokolwiek to zauważy. Zaledwie trzy dni wcześniej został Strażnikiem Tajemnicy Potterów. Czytał kiedyś, że takie rzeczy może zobaczyć tylko wyspecjalizowane oko czarownika.

– Moi drodzy… – zaczął Czarny Pan, podnosząc się i opierając dłońmi o blat. – Dzisiaj wielki dzień. Po tylu latach wreszcie możemy zgnieść Dumbledore’a, nie zważając na dług. Pewnie chcecie zapytać, jaki dług? Otóż nasz wielki, wspaniały Albus Dumbledore dawno temu ocalił mi życie. Niby nic, ale ciążył na mnie dług życia. Nie mogłem osobiście mu zagrozić. Teraz wreszcie będę miał jak. Zgnieciemy jego nadzieję, zgładzimy tego, który ma „ocalić” świat czarodziejów – ostatnie słowa wypowiedział z kpiną. – A to wszystko dzięki naszemu drogiemu Peterowi. Chodź, powiedz, co dla nas masz.

Pettigrew stanął na drżących ze zdenerwowania nogach. Czuł na sobie spojrzenia wszystkich obecnych. Niektóre były zaskoczone, inne pełne podziwu, jeszcze inne – zazdrości. Jeden Czarny Pan patrzył na niego wyczekująco i z nadzieją, że jego słowa zakończą wojnę. Nie miał pojęcia, jak przywódca śmierciożerców dowiedział się o jego nowym zadaniu. Czy miał jeszcze jakiegoś szpiega? Kogoś, o kim on, Peter, nie wiedział? Poczuł, jak zalewa go niechęć. Nie. On miał być jedyny. Wyjątkowy.

– Jak zapewne wiecie, Dumbledore uważa, że świat czarodziejów może ocalić roczny chłopiec! – krzyknął Czarny Pan, a sala wypełniła się kpiącym śmiechem śmierciożerców. – Rzecz jasna obie rodziny skrzętnie ukryto, ale nasz drogi Peter znalazł dojście do jednej z nich. Peterze, proszę, chodź ze mną.

Przeszedł za Czarnym Panem do innego, mniejszego pomieszczenia. Odprowadzało go nienawistne spojrzenie Bellatriks. Czuł dumę. Był już tak blisko. Tak blisko do zakończenia wojny. Tak blisko do odzyskania Rose. Merlinie, dlaczego akurat teraz musiała wypaść pełnia? Mógłby zwabić tego cholernego wilkołaka do Potterów i od razu upiekłby dwie pieczenie na jednym ogniu. I już nikt nie mógłby odebrać mu Rosie. Ale to nic. Jeszcze zajmie się tą sprawą.

– Więc? – zapytał Czarny Pan, gdy zamknęły się za nimi drzwi. – Gdzie są Potterowie?

Peter wziął głęboki oddech. To już. To ta chwila. To JEGO chwila!

– Dolina Godryka, panie. Dom pod samym lasem.

Poczuł, jak powietrze wokół niego odetchnęło. Zrobił to. Przekazał Tajemnicę. Teraz już nic nie stało na przeszkodzie do zakończenia tej wojny.

– Dobrze zrobiłeś – powiedział Czarny Pan. – Już niedługo. Zakon Feniksa się rozsypie i świat czarodziejów będzie wyglądał tak, jak powinien. A ty… cóż za ambicja. Chcesz być bohaterem. Szkoda, że Tiara nie umieściła cię w Slytherinie, lepiej byś się tam nadawał. Jaką chcesz nagrodę? Za tę przysługę możesz żądać czego zechcesz… ach… ale ty chcesz tylko tego wilczego szczeniaka.

– Rose nie jest… – wyrwało się Peterowi, ale zamilkł, gdy przypomniał sobie, przed kim stoi.

Ku jego uldze, Czarny Pan nie wyglądał na rozzłoszczonego. Raczej na  rozbawionego. Jego wąskie usta wykrzywiły się w czymś na kształt uśmiechu.

– Tak, zdecydowanie jesteś Ślizgonem. Przyłożyłeś rękę do śmierci jej matki. Teraz chcesz zgładzić ojca i sam ją wychować.

Peter zdusił w sobie ripostę. Chciał sprostować słowa Czarnego Pana, że śmierć Ami była przypadkowa. Oddałby wszystko, żeby ona żyła. Mogliby razem stworzyć rodzinę. Mogliby razem wychowywać ich córkę, po wojnie dorobić się kolejnych dzieci. Ale to już było niemożliwe. Peter mógł tylko wziąć pod opiekę Rose.

– Będziesz miał swoją nagrodę – zapowiedział Czarny Pan. – Będziesz miał swojego nie-wilczego szczeniaka. Powiedz tylko, kiedy będziesz gotowy wykończyć tego wilkołaka. Dam ci kilku ludzi do pomocy… ale żaden nie wykona za ciebie tego zadania.

– Dziękuję, panie.

Czarny Pan minął go i opuścił pomieszczenie. Peter odetchnął z ulgą. Ciężko rozmawiało się z kimś, kto bez problemu czytał mu w myślach. Nie wiedział, co ma dalej zrobić. Obietnica była wspaniała. Mógł mieć Rose. Jego malutka Rose miała być już tylko jego. Tylko… mimo wszystko nie wiedział, czy czuje się na siłach, by zabić Lupina. Wydanie kogoś to jedno, ale wypowiedzenie klątwy samemu… Miał nadzieję, że podoła temu zadaniu. Jeżeli to miała być cena tego, by wreszcie miał przy sobie córkę na stałe, był na to gotów. Dla Rose był gotów na wszystko.

~ * ~

1 listopada 1981, ranek

Peter rozejrzał się czujnie. Jego prawa dłoń kurczowo zaciskała się na różdżce. Oddychał coraz szybciej. To nie tak. To wszystko nie tak. To nie tak miało być! Był przerażony. Wiedział, że teraz wszyscy, WSZYSCY, będą na niego polować. Obie strony miały powody, by chcieć go dorwać. Śmierciożercy prawdopodobnie uważali, że jest winny śmierci Czarnego Pana, a Zakon… przecież zrobił to. Zdradził Jamesa i Lily. Doprowadził do tego, że zginęli. Chyba tylko cud ocalił małego Harry’ego – akurat tego, który nie powinien przeżyć tej nocy.

Peter przyspieszył kroku. Już sam nie wiedział, co by było dla niego gorsze: śmierciożercy i śmierć z ich rąk, czy Zakon i dożywotnie więzienie. Nie chciał ani jednego, ani drugiego. Już lepsza była ucieczka… Ale przecież nie mógł uciec sam. Musiał zabrać Rosie. Nie mógł jej tu zostawić! Gdyby coś jej się stało, gdyby trafiła w nieodpowiednie ręce… Poczuł lodowaty dreszcz, gdy uświadomił sobie, kto zajmie się Rose. Nie, nie mógł zostawić bezbronnego dziecka w rękach wilkołaka.

Przyspieszył jeszcze bardziej. Niemal biegł, kierując się do miejsca, gdzie ukrył dziewczynkę. Musiał do niej dotrzeć. Musiał zniknąć, zanim ktokolwiek go znajdzie. Zabierze ją gdzieś daleko… może do Kanady? Matka kiedyś mu mówiła, że mają tam rodzinę. Byliby bezpieczni. Nikt nie interesowałby się młodym wdowcem z roczną córeczką. Tak, to będzie dla niego idealne wyjście. Był już niedaleko…

– PETTIGREW! – Wściekły krzyk przeszył powietrze.

Peter zatrzymał się w pół kroku. Zacisnął powieki i kilkukrotnie głęboko odetchnął. Mógł się tego spodziewać. Ze wszystkich, którzy mogli po niego przyjść, musiał to być akurat Syriusz… I wtedy to do niego dotarło. Przecież tylko Syriusz wiedział o tym, że się zamienili. Wszyscy inni pewnie wciąż byli przekonani, że to Black był Strażnikiem Tajemnicy. Z tego, co Peter wiedział, nawet Lupinowi nie powiedziano o zmianie. To była jego szansa. Być może jego jedyna szansa! Tak! Już wiedział, jak może się uratować przynajmniej przed jedną ze stron.

Powoli, chowając za pazuchę zaciskającą się różdżce dłoń, obrócił się i spojrzał w twarz Blacka. W twarz szaleńca. Widział już Syriusza w wielu odsłonach: romantyka, ucznia, wyklętego syna, arystokraty, żołnierza, winnego, ale jeszcze nigdy, widząc go, nie pomyślał, że ten człowiek mógł z zimną krwią zabić. Nawet gdy przed pięcioma laty wysłał Snape’a na spotkanie z przemienionym wilkołakiem, zdawał się nie do końca zdawać sobie sprawę z tego, do czego mogło to doprowadzić. Teraz było inaczej. Syriusz, blady niczym sama śmierć, wpatrywał się w niego lśniącymi z wściekłości oczami. Biła z nich rządza mordu.

Peter poczuł, jak przez całe jego ciało przebiega dreszcz. Wiedział, że to koniec. Jest skończony. Black zaraz go zabije. Nawet nie wsadzi go do Azkabanu, jak zrobiłby ktokolwiek inny. Syriusz go zabije, był do tego zdolny. Przecież przez kilkoma laty omal nie zabił Snape’a!

Wszystko trwało zaledwie kilka uderzeń serca. Pete był już niemal gotowy na śmierć, gdy w jego głowie zaświtał pewien pomysł. Przecież o tym, że on donosił, nikt nie wiedział. Przecież to nie jego będą podejrzewać. Więc dobrze. Skoro ma zginąć, to niech umiera. A z nim też inni.

– Peter, ty… – zaczął mówić Black, ale Pettigrew był szybszy.

– JAK MOGŁEŚ, SYRIUSZU?! LILY I JAMES… JAK MOGŁEŚ?!

Wyszarpnął różdżkę zza pazuchy i rzucił zaklęcie wybuchowe. Wszystko wokół niego zamieniło się w ogień. Wrzasnął z bólu, gdy siła zaklęcia oderwała mu jeden z palców. Zanim kurz i dym opadł, zmienił się w szczura i schronił między krzakami.

Całe jego ciałko drżało. Łapka paliła żywym ogniem, wciąż sączyła się z niej krew. Peter skrzywił się, gdy usłyszał histeryczny, niemal obłąkańczy śmiech Blacka. Syriusz stał pośród ciał trzynaściorga mugoli i śmiał się, jakby to wszystko było świetnym żartem.

Jego śmiech nadal rozbrzmiewał jeszcze przez długi czas, gdy na ulicy pojawili się aurorzy. W jednym z nich Peter rozpoznał Franka Longbottoma, który, o dziwo, pojawił się bez partnera. Sturgisa nie było. Co to mogło oznaczać? Czy coś się stało z Rose? Albo… serce Petera zabiło radośniej na tę myśl… Albo śmierciożercy weszli też do domu Lupina. Co prawda obiecano mu coś innego, ale, nawet jeżeli zatłukli wilkołaka bez niego, nie pogniewałby się. Najważniejsze, że Rosie będzie bezpieczna.

Peter wycofał się w krzaki. Sytuacja się skomplikowała. Jeżeli uznają go za zmarłego, do czego dążył, nie będzie mógł ot tak pójść i zabrać Rose. Musiał wymyślić coś innego… Na brodę Merlina, dlaczego to było takie trudne? Dlaczego nie mógł po prostu zamknąć tego rozdziału i wyjechać z córką? Dlaczego nie mógł mieć normalnej rodziny?

Mimo to cieszył się, że cała sprawa tak się potoczyła. Był bezpieczny. Jedyna osoba, która wiedziała o zmianie Strażnika Tajemnicy, właśnie znikała, skuta kajdanami. Jeżeli wszyscy będą myśleli, że on, Peter, nie żyje, śmierciożercy też nie będą go szukać.

Teraz najważniejsze było, żeby odzyskał córkę. Jak Rosie będzie z nim, wszystko się ułoży.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz