27 listopada 2020

Rozdział 34

 

1 listopada 1981, południe

Rey biegł przez korytarz, z nerwów ledwo łapiąc oddech. Po drodze z trudem mijał rozradowanych pracowników Ministerstwa Magii. Jeszcze nigdy nie pędził tak szybko do Biura Aurorów. Jeszcze nigdy nie miał po co.

Żelazna dłoń zdenerwowania zaciskała się na jego gardle. Rankiem ledwo zdążył się obudzić, gdy usłyszał łomotanie w drzwi. Spodziewał się najgorszego – codziennie drżał na myśl, że dostanie wiadomość o śmierci któregoś z synów. Gdyby tylko mógł zabrać ich z Anglii… ale żaden się na to nie godził i Rey nawet nie liczył na to, by zmienili zdanie. On w ich wieku też by nie zmienił. Jednak tego ranka, zamiast funkcjonariuszy, na progu zastał Régine, swoją bratanicę, z „Rankiem Czarodzieja” w dłoni. To od niej dowiedział się o upadku śmierciożerców i końcu wojny. W pierwszej chwili odetchnął z ulgą. Jego dzieci były bezpieczne. A potem zobaczył nazwisko Potterów i zrozumiał, że jednak nie jest dobrze.

Starzy znajomi pozdrawiali go na korytarzach, ale nie miał czasu im odpowiadać. Musiał dotrzeć do Biura Aurorów – do Sturgisa albo, jeszcze lepiej, Alastora. Był pewny, że któryś z nich będzie miał najbardziej wiarygodne informacje.

Drzwi, prowadzące do części przeznaczonej dla aurorów, niemal się nie zamykały od biegających w kółko ludzi. Funkcjonariusze, cywile, dziennikarze pędzili, jakby się gdzieś paliło. Rey wpadł do Biura i skierował się prosto do recepcji.

– Auror śledczy Moody nadal ma biuro w tym samym miejscu? – zapytał młodszą, roztrzęsioną wydarzeniami tego dnia czarownicę.

– Tak, tak… Ale tam nie wolno wchodzić!

Rey zignorował jej krzyk i pobiegł prosto do znajomego gabinetu. Swego czasu spędził tam sporo czasu, gdy pracował z Moodym nad wspólnymi sprawami. Wpadł do pomieszczenia bez pukania. Od razu podniosło się na niego kilka par oczu i różdżek. Sturgis pierwszy się rozluźnił.

– Co ty tu robisz? – zapytał Reya syn. – Jak…? Skąd….?

– Wszyscy wyjść! – huknął Alastor.

Aurorzy popatrzyli po sobie, ale bez słowa wykonali rozkaz. Po kilku chwilach w biurze został tylko gospodarz, Sturgis i coraz bardziej zdenerwowany Rey.

– Co ty tu robisz? – powtórzył Podmore.

– Czytałem rano gazetę. Wiem o Potterach. Co z Rémym?

– A co ma być? Jest pełnia, siedzi w tej swojej piwnicy. Całe szczęście – dodał Sturgis. – Przynajmniej jest bezpieczny.

Rey powiódł nierozumiejącym spojrzeniem po synu i przyjacielu. Nie rozumiał, jak pełnia miała pomóc Remusowi. Przecież jeżeli teraz, w tym stanie, dowie się o śmierci Potterów, jego organizm może tego nie wytrzymać. Jego samokontrola może okazać się zbyt słaba, by to udźwignąć. Rey jak niczego innego obawiał się, że pewnego dnia wilk przejmie całkowitą kontrolę nad jego młodszym synem.

– Mamy teraz większy problem – powiedział Moody. – Pół godziny temu dostaliśmy informację, że Peter Pettigrew sam podjął się pogoni za zdrajcą, Syriuszem Blackiem. Ani on, ani dwanaścioro mugoli, którzy ich otaczali, nie przeżyli tego spotkania. Black jest już w drodze do Azkabanu.

Rey w pierwszej chwili nie zrozumiał słów starego przyjaciela. Jak to? Black? Syriusz Black? Ten Syriusz Black, który przez ostatnie lata prawie każdą pełnią spędzał z Remusem? Ten Syriusz Black, który zawsze jako pierwszy rzucał się do pomocy przyjaciołom? Nie, to wydawało się niemożliwe. Jeżeli to Black wydał Potterów, a potem zabił Petera… Petera… Rey poczuł, jak serce mrozi mu chłód.

– Sturg… – wyszeptał zmartwiałymi z przerażenia wargami. – Co z Rose? Przecież to Peter się nią opiekował.

Podmore oparł głowę o ramiona, a po jego twarzy przebiegł bolesny skurcz. Tak, wiedział. Odkąd dowiedział się o śmierci Pettigrew, nie myślał o niczym innym. Jeszcze nigdy tak się o nikogo nie bał, jak teraz o bratanicę. Niech diabli wezmą tych śmierciożerców, Zakon, wojnę i wszystkich innych… ale Rose była niewinna.

Rey zachwiał się i utrzymał się w pionie tylko dlatego, że Sturgis w porę do niego doskoczył. Syn podprowadził go do krzesła i pomógł usiąść. Alastor podał mu szklankę z wodą, którą Reynard od razu opróżnił.

– Co z Rose? – powtórzył. Popatrzył na nachylających się nad nim mężczyzn. – Gdzie ona jest? Na Merlina, gdzie jest moja wnuczka?!

– Nie wiemy – odpowiedział bezradnie Alastor.

Starszy auror cofnął się o krok i Reynard dopiero teraz zauważył, że jego przyjaciel wspiera się na drewnianej nodze. W innych okolicznościach zacząłby go wypytywać, ale teraz… myślał tylko o Rose. Jego synowie byli bezpieczni, ale wnuczka zniknęła. Jego malutka wnuczka. Przecież ona nie miała jeszcze roku!

– Znajdziemy ją – powiedział Sturgis, przyklękając przed ojcem. – Przysięgam, że ją znajdziemy. Ręczę za to głową. Znajdę ją.

Rey skinął tępo głową. Chciał wierzyć synowi. Naprawdę chciał. Od tego mogło zależeć życie jego wnuczki. Ale nie potrafił. Zbyt wiele widział tajemniczych zniknięć i niewyjaśnionych morderstw, żeby wierzyć w aurorów.

Rémy już wie? – zapytał.

Sturgis pokręcił przecząco głową. Rey odetchnął. Dobrze, nie chciał, by jego młodszy syn dostawał takie wieści od obcych. Wolał przekazać je osobiście. Przynajmniej będzie mógł w jakikolwiek sposób go wspomóc.

Reynard wstał ostrożnie, wspierając się na ramieniu syna. W głowie mu szumiało, czuł przejmujący chłód. Zwycięstwo okazało się gorsze od wojny. Oddałby wszystko, by to nigdy się nie wydarzyło.

– Gdzie idziesz? – spytał ostro Alastor.

– Do Rockcliffe. Muszę zająć się synem. A wy znajdźcie moją wnuczkę.

Wyszedł z gabinetu na zatłoczony korytarz i ruszył do wyjścia. Nie zdążył opuścić Biura Aurorów, gdy poczuł, jak ktoś łapie go za ramię. Obrócił się szybko i zobaczył Alastora.

– Idę z tobą – zarządził Moody. – Z ich czwórki dwóch nie żyje, a trzeci będzie siedział. Nie puszczę cię samego do czwartego. Merlin jeden wie, co zastaniesz w domu. I bez dyskusji! Nie zamierzam stracić przyjaciela, Rey. Poradzą sobie beze mnie.

Reynard skinął głową i bez słowa ruszył dalej. Nie śmiał prosić Alastora o taką przysługę, ale dobrze wiedział o tym, że auror ma rację. Jeżeli zdradzono Jamesa, jeżeli zamordowano Petera, jeżeli Syriusz zdradził, nikt nie mógł przewidzieć, co czekało ich w domu syna.

O dziwo, nie czekało nic. Rockcliffe było spokojne jak zawsze. Rey sięgnął po klucze i otworzył drzwi od domu. Wszedł do środka, cały czas trzymając uniesioną różdżkę. Gdy upewnił się, że w budynku jest pusto, zostawił pilnowanie bezpieczeństwa Moody’emu i odbezpieczył piwnicę. Przyświecając sobie, zszedł na dół. Bez trudu wypatrzył umęczonego syna. Jeden ciężki kamień spadł mu z serca.

Rémy… – szepnął, dotykając ramienia młodszego syna. Młodszy mężczyzna zadrżał pod jego dłonią. – Spokojnie, synku. Jestem tutaj.

– Tato? Co ty tu robisz? Skąd się wziąłeś?

Rey poczuł, jak wszystko w nim drży. Dawno już nie słyszał, żeby Remus miał tak słaby głos po przemianie. Nieobecność przyjaciół zdecydowanie mu nie pomogła. I już nigdy nie pomoże.

– Chciałem ci pomóc. Leż spokojnie, zaraz przyniosę apteczkę i cię opatrzę.

Zaczął się podnosić, gdy na jego nadgarstku zacisnęła się dłoń Remusa. Chłopak miał zdecydowanie za mocny uścisk jak na jego obecny stan. W jego brązowych oczach pojawił się niebezpieczny błysk. Remus dźwignął się z trudem tak, by jego twarz i twarz jego ojca znalazły się na jednym poziomie.

– Co się dzieje? – wycedził przez zaciśnięte z bólu zęby. – Nie przyjechałeś ot tak. Coś musiało się stać.

Rémy, nie teraz… Musisz odpocząć…

– Teraz!

Rey spojrzał w błyszczące dziko oczy młodszego syna. Był rozdarty. Nie powinien mówić Remusowi o tym, co się wydarzyło w nocy. Nie teraz, kiedy jego syn był w takim stanie – z nerwami rozchwianymi po przemianie, umysłem wciąż w połowie drogi między wilkiem a człowiekiem. Z drugiej strony wiedział, że syn mu nie odpuści. Choćby słaniał się na nogach, nie wypuści go, dopóki nie dostanie jakichkolwiek informacji.

– Tato, cokolwiek się stało, MUSZĘ wiedzieć!

Remus chwycił ojca za ramiona. Rey poczuł, jak wciąż zaostrzone po przemianie paznokcie przebijają się przez jego sweter. Objął syna, jakby próbując osłonić go przed całym złem. W końcu wziął głęboki oddech i podjął decyzję, że powie. Im szybciej, tym lepiej. Przecież jeszcze musiał powiedzieć Remusowi o zniknięciu Rose… Sam już nie wiedział, co było gorsze.

– Lily i James nie żyją – wyrzucił z siebie szybko. – Peter też. Syriusz ich zdradził.

Zobaczył, jak oczy syna rozszerzają się. Źrenice niemal całkowicie przykryły tęczówki. Rozbłysnął w nich cień wilka. Rey syknął z bólu, gdy paznokcie Remusa rozorały mu skórę na ramieniu. Chwycił mocniej syna, który zaczął się cały trząść.

– Nie, nie, nie, nie, nie – powtarzał młodszy Lupin, a jego głos coraz bardziej tracił ludzką barwę. Zaczynał przypominać skowyt rannego zwierzęcia.

Rey przyciągnął go do siebie, nic nie robiąc sobie z tego, że syn coraz bardziej go drapał. Czuł, jak po ramieniu zaczyna lecieć mu krew, ale to w tym momencie nie miało znaczenia. Liczyło się dla niego tylko jego dziecko, które właśnie straciło najbliższych przyjaciół. W ciągu roku wojna odebrała mu prawie wszystkich bliskich.

– Już dobrze, synku – szeptał, głaszcząc Remusa po rozczochranych włosach. Kłamstwo paliło go w gardle. – Wszystko będzie dobrze, obiecuję.

Chłopakiem raz po raz wstrząsał szloch. Stopniowo słabł – wycieńczenie ostatnimi nocami i szok zaczynały dochodzić do głosu. Po kilkunastu minutach zasnął, udręczony tym, co się wydarzyło. Rey nie przestawał go obejmować, lewą dłonią głaszcząc splątane włosy. Krew spływała mu po ramionach i plamiła rękawy koszuli. Mimo to Reynard odetchnął z ulgą. Przetrwali najgorszy szok i jeżeli to nie pchnęło jego syna w odmęty wilczego umysłu, niewiele wydarzeń mogłoby do tego doprowadzić. Żeby tylko Sturgisowi udało się zaleźć Rose… Sam nie rozumiał, jak to się stało, że koniec wojny sprawił, że obawiał się o swoją rodzinę bardziej niż w jej trakcie.

~ * ~

8 grudnia 1980

Syriusz przekręcił stronę Proroka Codziennego i skrzywił się. Kolejne bzdury. Kolejne kłamstwa. Miał wrażenie, że z numeru na numer gazeta coraz bardziej obniżała poziom. Dziennikarzyny podejmowały coraz gorsze tematy – jeżeli nie pisali akurat o atakach, zajmowali się przekrętami na grubości denek kociołków czy rosnącymi cenami składników eliksirów. Jak płytkim trzeba było być, żeby przejmować się takimi sprawami, kiedy giną ludzie?

Black podniósł wzrok na siedzącego po drugiej stronie Sturgisa. Gdyby wiedział, że to z nim będzie siedział na warcie, nie zgodziłby się. Nie miał ochoty wysłuchiwać kąśliwych uwag czy złośliwych żartów.

Przez krótką chwilę pomyślał o tym, co łączyło go z jego własnym bratem. W dzieciństwie byli całkiem blisko, wspierali się, próbując przetrwać w chorym rodzinnym domu. Podzielił ich dopiero Hogwart… tak bardzo nie chciał iść rodzinną tradycją, że nie pomyślał o Regulusie. Pamiętał pierwszy i jedyny list, notkę zaledwie, jaki od niego dostał podczas nauki: A co ze mną, Syriuszu?. Przez krótką chwilę łudził się, że stosunki między nim a Regiem się nie zmienią, ale młody chciał za wszelką cenę przypodobać się rodzicom. Dwa lata później, jak prawdziwy Black, trafił do Slytherinu i zaczął ignorować starszego brata. Przez pięć lat, które spędzili razem w Hogwarcie, zamienili ze sobą zaledwie kilka, w dodatku oschłych, słów. Po szkole spotkali się tylko raz, gdy Reg, ten cholerny śmierciożerca, przyszedł do niego z prośbą o pomoc. A on go nie przyjął, nie wysłuchał. Był przekonany, że to podpucha, że Regulus chce w ten sposób przeciągnąć go na stronę śmierciożerców. Dwa dni później Reg był martwy. Tamtej nocy Syriusz po raz pierwszy w życiu spił się do nieprzytomności. Chociaż minął ponad rok, błagający go o pomoc brat wciąż mu się śnił.

– Byłeś już u Remusa? – zapytał, starając się zachować neutralny ton. Cholera, ile on by dał, żeby mógł porozmawiać z bratem. A ten idiota, Sturgis, nie korzystał.

– Nie – rzucił szybko Podmore. – Wysłałem list. Nie będę ściągał im na głowę tego, kto mógłby mnie śledzić.

– Idź. Idź, póki masz do kogo.

Sturg uniósł brew, zaskakująco podobnie do swojego brata, ale nic nie powiedział. Spuścił wzrok na akta, które przyniósł ze sobą. Niczym więcej nie zdradził się, że w jakikolwiek sposób rejestrował obecność młodszego kolegi.

Syriusz pokręcił głową ze złością. Głupi. Po prostu głupi. Jeden i drugi, jeżeli miał być szczery. A przecież mówił Lunatykowi o całej sprawie z Regulusem. Namawiał go, żeby zaczął rozmawiać ze Sturgiem, ale ten był na nie. Remus jasno stawiał sprawę – to nie on zaczął całą tę farsę i nie on będzie ją kończył. Z jednej strony Syriusz nie mógł mieć mu tego za złe, sam kiedyś myślał podobnie, ale z drugiej wręcz paliła go wściekłość.

Alarm rozległ się tak nagle, że obu mężczyznom wyleciały z rąk papiery. Syriusz poderwał się i podbiegł do mapy. Czerwone światło rozbłysło niedaleko Yorku. Black poczuł, jak krew tężeje mu w żyłach. James. James i Emmelina, którzy mieli tam dzisiaj wartę pod domem ukrywanego mugolaka.

– Czekaj na posiłki! – nakazał Sturg, wyjmując komunikator. Syriusz słyszał, jak nadaje do Moody’ego.

Black ani myślał go słuchać. Przecież oni tam byli tylko we dwoje. Dwoje przeciw Merlin jeden wiedział jakiej liczbie przeciwników. Każda sekunda mogła być na wagę złota. Złapał za różdżkę i rzucił się biegiem na zewnątrz. Zignorował doganiające go wołanie Sturgisa. Biegł, jakby coś go goniło… A może to on gonił? Ścigał się z czasem. Ścigał się ze śmiercią.

Jeszcze nigdy tak bardzo nie przeklinał tarczy antyteleportacyjnej. Jeszcze nigdy tak bardzo nie modlił się, by się skończyła. Ledwo przekroczył granicę, okręcił się w miejscu i zniknął.

Wylądował na środku jezdni i od razu pochylił się, by uniknąć lecącego w jego stronę zaklęcia. Zaklęcia, którego nie było. Ulica była pusta. Syriusz rozejrzał się uważnie, ale nie zauważył ani jednej ludzkiej postaci… przynajmniej stojącej.

Pierwszego dostrzegł Jamesa. Błysk nielicznych latarni odbijał się w stłuczonych okularach. Syriusz podbiegł do przyjaciela ze ściśniętym sercem. Drżącą ręką dotknął ramienia Pottera i odwrócił go na plecy. Łzy stanęły mu w oczach. James wyglądał tragicznie – cały okrwawiony, z podbitym okiem, lewą ręką wygiętą pod dziwnym kątem… dychał, ale ledwo. Syriusz uniósł mu jedną powiekę, ale źrenice nie zareagowały na światło.

ALERT! – krzyknął, unosząc różdżkę. – Spokojnie, Jim, spokojnie. Zaraz będą uzdrowiciele. Tylko wytrzymaj.

Rozejrzał się gorączkowo, szukając Emmeliny. Musiała tu gdzieś być i pewnie była w nie lepszym stanie niż James.

– Szlag by to wszystko! – warknął. Nie tak powinno być. Nie tak.

Trzej uzdrowiciele pojawili się obok z głośnym trzaskiem. Od razu nachylili się nad Jamesem, przesuwając nad nim różdżkami. Rany stopniowo się zasklepiały, a oddech rannego stawał się głębszy i bardziej wyrównany.

– Śmierciożercy? – zapytał jeden z medyków.

– Tak, powinna być jeszcze…

Urwał gwałtownie, gdy dostrzegł leżącą w oddali postać. Długie blond włosy były splamione krwią. Blond. Nie czarne. Blond.

Zostawiając uzdrowicieli, chwiejnym krokiem ruszył w stronę kobiety. Twarz miała odwróconą, ale nie musiał jej widzieć, żeby z odległości kilku metrów ją rozpoznać. Zacisnął powieki, czując narastający ból. To niemożliwe. To niemożliwe, nie powinno jej tu być. Nie ONA. Powinna być w domu. Powinna być z dzieckiem.

Syriusz zrobił ostatni krok i zgiął się w pół, targnięty falą mdłości. Wiele już widział w życiu. Widział ludzi po torturach, mordowanych w najróżniejszy sposób, przygniecionych gruzami, ale to… Sam nie wiedział, czy to z powodu widoku, czy faktu, że leżała przed nim przyjaciółka. A raczej to, co z niej zostało.

Ami leżała z rozrzuconymi kończynami. Chabrowe oczy martwo wpatrywały się w przestrzeń. Nie tliła się w nich nawet pojedyncza iskierka życia. Całe ciało dziewczyny przecięto niemal na pół. Rana biegła przez sam środek torsu od obojczyka po krocze. Wnętrzności leżały wokół ciała. Wszędzie była krew. Ziemia wyglądała, jakby płakała czerwienią nad tym, co się stało. Koniec blond warkocza unurzany był w posoce.

– Na Merlina i Morganę – usłyszał za sobą bolesny jęk Sturgisa.

Odwrócił się, by zobaczyć stojących za nim aurorów. Moody, Podmore, Longbottom i Shacklebolt z przerażeniem i niedowierzeniem wpatrywali się w zastany obrazek. Sturg półprzytomnie podszedł do Ami. Zakrył usta dłońmi, jakby z trudem powstrzymywał szloch.  Obok niego stanął uzdrowiciel.

– Pacjenta zabraliśmy, stan krytyczny. Pięć minut dłużej i nie mielibyśmy co robić. Co do tej pani… Jak skończycie czynności, przygotujemy ją do identyfikacji.

– Już zidentyfikowana – powiedział Syriusz. – Znam ją… to… to moja przyjaciółka. Nie powinno jej tu być. Ona… Merlinie, ona tydzień temu urodziła!

– Moje kondolencje – wymamrotał uzdrowiciel, spuszczając wzrok.

Black odszedł na bok. Oparł się o drzewo, gdy wstrząsnęły nim torsje. Zwymiotował. Raz, drugi, trzeci. Gdy już w jego żołądku nic się nie ostało, otarł usta i wrócił do aurorów. Ciało Ami już przykryto, Frank i Kingsley zaczęli zbierać ślady. Sturgis wciąż stał, tak jak stał. Oddychał płytko przez usta, jakby z trudem hamował emocje.

– Rzygaj, to pomaga – poradził mu Black. Spojrzał na Moody’ego. – Lily i Remus już wiedzą?

Starszy auror pokręcił przecząco głową. Wyglądał na wyjątkowo wzburzonego. Syriusz nigdy jeszcze nie widział go tak bladego. Mgliście przypominał sobie, że przecież Moody przyjaźnił się z Reynardem Lupinem. Ciekawe, kto będzie miał na tyle odwagi, by napisać o tym wszystkim do Francji…

– Moody… ja… ja mu powiem – powiedział drżącym głosem Syriusz. – Wiem, że to nieregulaminowe, ale proszę… lepiej, żeby dowiedział się od przyjaciela, a nie od obcego.

Alastor odetchnął głęboko. Wahał się, Black to widział. Sam nie wierzył, że ta propozycja przeszła mu przez gardło. Nie chciał być posłańcem ze złymi wieściami. Nie chciał widzieć Lunatyka w takim stanie. Wiedział jednak, że nie może pozwolić, by poszedł ktoś inny. Obcy nie zrozumie, a jeżeli Remus straciłby nad sobą kontrolę… tego by jeszcze brakowało, by ktoś zgłosił do Ministerstwa incydent z wilkołakiem. Nie, to musiał być ktoś, kto wiedział o wszystkim. To musiał być on.

– Sturgis, dasz radę iść do Doliny Godryka? – zapytał Moody na tyle cicho, żeby żaden z towarzyszących im aurorów go nie usłyszał. – Trzeba powiedzieć Lily.

Podmore pokręcił w milczeniu głową, nie odrywając wzroku od przykrytego ciała Amelii. Przez krótką chwilę Syriuszowi przemknęła myśl, że może Sturga łączyło z Ami więcej, niż ktokolwiek mógł to podejrzewać, ale szybko zdusił to podejrzenie. Nie, ona nigdy czegoś takiego by nie zrobiła. Zresztą, co by nie mówić o Sturgisie, nie byłby taką świnią.

– Longbottom! – krzyknął Alastor. Młodszy auror od razu do niego podbiegł i zameldował się. – Leć do Doliny Godryka. Powiedz Lily, że James jest w Mungu. I po drodze ściągnij tam Prevettów. Trzeba obstawić szpital.

– Jasne. A co… Co z Ami? – zapytał nieśmiało Frank, zerkając na zasłonięte ciało.

– Syriusz powie. Idź już. Ty też, Black.

Moody odwrócił się na pięcie i ruszył na drogą stronę ulicy, gdzie już zaczęli gromadzić się mugolscy gapie.

Syriusz już szykował się do teleportacji, gdy poczuł, jak Sturgis łapie go za rękę i wkłada coś w dłoń. Spojrzał na dół i ze zdziwieniem zorientował się, że trzyma łańcuszek z różą. Przełknął ślinę. Ami nigdy się z nim nie rozstawała.

– Nie powinien trafić do pudełka z dowodami – wymamrotał Podmore.

Syriusz skinął głową. Nie rozumiał, co Sturg robi, ale nie zamierzał oponować. Wiedział, ile ten wisiorek znaczył na Lunatyka. Jeżeli mógł mu dać chociaż tyle, zamierzał to zrobić, szczególnie że na obrączkę będzie musiał poczekać aż do zakończenia śledztwa.

Zniknął z oczu mugolskich gapiów i teleportował się do Rockcliffe. Dom był pusty, światła pogaszono. Syriusz westchnął ciężko i usiadł na schodkach na ganek. Przetarł twarz dłońmi. Nie wiedział, jak ma powiedzieć Remusowi, że ten od godziny jest wdowcem. Że malutka Rosie jest w połowie sierotą. Serce go bolało, a szloch trzymał za gardło żelazną ręką. Nie miał siły i, na Merlina, pierwszy raz w życiu brakowało mu odwagi.

Uniósł głowę akurat, by zobaczyć stającą przed nią srebrzystą łanię. Patronus odezwał się głosem Lily.

– Wiem o wszystkim, jadę do Munga, jak tylko przyjedzie Alicja. Rose jest u mnie, niczym się nie martw.

Syriusz odetchnął z ulgą. Cieszył się, że Kwiatuszka nie będzie przy całej rozmowie. Jej obecność tylko jeszcze bardziej rozdrażniłaby Remusa.

Minęła jeszcze godzina, zanim Lupin wrócił do domu. Szedł spokojnie, najwyraźniej jeszcze nie doszły go słuchy o ataku.

– Cześć, co tak siedzisz? – zapytał, podchodząc do Syriusza z wyciągniętą ręką. Ten nieśmiało ją uścisnął. – Czemu nie wszedłeś do domu?

– Bo nikogo nie ma.

Remus zmarszczył brwi i podbiegł do drzwi. Szarpnął za klamkę. Syriusz niemal widział, jak w jego oczach rośnie złość. Lupin przekręcił w zamku klucz tak gwałtownie, że omal go nie złamał. Wpadł do domu i pobiegł od razu do pokoju córki.

– Rose jest u Lily – powiedział Black. Ze wszystkich sił starał się zachować jak najspokojniejszy głos. – Nic jej nie będzie.

Remus obrócił się gwałtownie i obrzucił Syriusza ostrym spojrzeniem. Jego nozdrza rozszerzyły się, gdy przez otwarte drzwi wpadł powiew wiatru, napotykający po drodze Blacka. Syriusz przełknął ślinę. Widział, jak twarz przyjaciela blednie. Lupin doskoczył do niego w mgnieniu oka i zacisnął dłoń na jego ramieniu.

– Co się stało? – zapytał Remus, a jego głos zadrżał od rodzącej się paniki. – I nie próbuj mnie oszukiwać, cuchniesz krwią.

– Rogacz miał dzisiaj patrol pod Yorkiem. Nie mam pojęcia, jak to się stało, ale Ami poszła tam z nim. Rose zostawiła w Dolinie Godryka. Tam… na tym patrolu… Był atak, Lunatyku. Miałem dyżur i jak tylko rozdzwonił się alarm, od razu tam poleciałem. Śmierciożerców już nie było, ale… Wezwałem uzdrowicieli i…

Remus pobladł i rzucił się do drzwi. Syriusz złapał go i przyciągnął do siebie.

– Gdzie lecisz?!

– Do Munga. Muszę zobaczyć, co z Ami! Jej tam nie powinno być!

– W Mungu jest James – powiedział szybko Syriusz. Wziął oddech, by nabrać odwagi. – Ami… Luniek, uzdrowiciele nie mieli już jak jej pomóc.

Widział, że Remus w pierwszej chwili nie zrozumiał. Gdy to się zmieniło… Zachwiał się i byłby się przewrócił, gdyby nie oparł się o ścianę. Zakrył usta dłonią i pokręcił przecząco głową.

– Nie, to niemożliwe. To niemożliwe. Nie wierzę. Nie wierzę ci, rozumiesz?!

Syriusz zacisnął powieki. Poczuł pod nimi łzy. Tak, on też nie chciał uwierzyć w to, co się stało.

Remus osunął się po ścianie na podłogę. Oddech mu przyspieszył, zaczął się rwać. Ramiona drżały. Syriusz przyklęknął obok. Nie wiedział, co ma robić, jak ma pomóc… o ile w ogóle było można. Podał przyjacielowi splamiony krwią wisiorek. Remus zacisnął na nim palce, jakby od tego zależało jego życie.

– Kiedy… kiedy mam iść na identyfikację? – zapytał drżącym głosem Lupin.

– Nie musisz. Już to zrobiłem. Sturgis też, byliśmy razem na tej cholernej warcie. Poza tym… chyba lepiej będzie, jeżeli nie będziesz jej widział.

Remus podniósł zbolały wzrok. Zacisnął dłonie na kolanach tak mocno, że kostki mu pobielały. Łza, pierwsza z wielu, spłynęła po policzku.

– Aż tak? Aż tak jest źle? Syriusz, ja muszę wiedzieć…

– Nie. Nie musisz.

Lupin złapał go za rękę tak szybko, że Syriusz nawet nie zauważył ruchu. Remus uwiesił się na jego lewym przedramieniu i klęknął.

– Proszę… Łapa, proszę. Muszę wiedzieć. Po prostu muszę… Syriusz, to moja żona… Na Merlina, to moja żona!

Wtulił twarz w rękaw Syriusza i zaniósł się szlochem. Black objął go niezdarnie drugim ramieniem, czując się nieco niezręcznie. Merlinie, to nie on był tym, który umiał pocieszać. Zazwyczaj od pocieszania innych był właśnie Remus.

– Co ja mam teraz zrobić? Co ze mną będzie? Jak mam sobie bez niej poradzić?

 

Koniec części pierwszej


I w ten sposób dobrnęliśmy do końca pierwszej części. Publikacja drugiej zacznie się już w przyszłym tygodniu. Aktualnie jestem w trakcie pisania rozdziału 48, pracuję też nad poprawionym i zaktualizowanym spisem treści, powinien być dostępny już od przyszłego tygodnia. Wraz z drugą częścią pojawi się również zupełnie nowy wystrój i nowa zakładka o bohaterach (co do tego nie mogę obiecać, że pojawi się już za tydzień, ale pojawi się na pewno).

Ściskam Was mocno,

Morrigan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz