1 listopada 1981, południe
Rey biegł przez korytarz, z nerwów
ledwo łapiąc oddech. Po drodze z trudem mijał rozradowanych pracowników
Ministerstwa Magii. Jeszcze nigdy nie pędził tak szybko do Biura Aurorów. Jeszcze nigdy nie miał po co.
Żelazna
dłoń zdenerwowania zaciskała się na jego gardle. Rankiem ledwo zdążył się
obudzić, gdy usłyszał łomotanie w drzwi. Spodziewał się najgorszego –
codziennie drżał na myśl, że dostanie wiadomość o śmierci któregoś z synów.
Gdyby tylko mógł zabrać ich z Anglii… ale żaden się na to nie godził i Rey
nawet nie liczył na to, by zmienili zdanie. On w ich wieku też by nie zmienił.
Jednak tego ranka, zamiast funkcjonariuszy, na progu zastał Régine, swoją
bratanicę, z „Rankiem Czarodzieja” w dłoni. To od niej dowiedział się o upadku
śmierciożerców i końcu wojny. W pierwszej chwili odetchnął z ulgą. Jego dzieci
były bezpieczne. A potem zobaczył nazwisko Potterów i zrozumiał, że jednak nie
jest dobrze.
Starzy
znajomi pozdrawiali go na korytarzach, ale nie miał czasu im odpowiadać. Musiał
dotrzeć do Biura Aurorów – do Sturgisa albo, jeszcze lepiej, Alastora. Był
pewny, że któryś z nich będzie miał najbardziej wiarygodne informacje.
Drzwi,
prowadzące do części przeznaczonej dla aurorów, niemal się nie zamykały od
biegających w kółko ludzi. Funkcjonariusze, cywile, dziennikarze pędzili, jakby
się gdzieś paliło. Rey wpadł do Biura i skierował się prosto do recepcji.
– Auror
śledczy Moody nadal ma biuro w tym samym miejscu? – zapytał młodszą,
roztrzęsioną wydarzeniami tego dnia czarownicę.
– Tak,
tak… Ale tam nie wolno wchodzić!
Rey
zignorował jej krzyk i pobiegł prosto do znajomego gabinetu. Swego czasu
spędził tam sporo czasu, gdy pracował z Moodym nad wspólnymi sprawami. Wpadł do
pomieszczenia bez pukania. Od razu podniosło się na niego kilka par oczu i
różdżek. Sturgis pierwszy się rozluźnił.
– Co ty
tu robisz? – zapytał Reya syn. – Jak…? Skąd….?
–
Wszyscy wyjść! – huknął Alastor.
Aurorzy
popatrzyli po sobie, ale bez słowa wykonali rozkaz. Po kilku chwilach w biurze
został tylko gospodarz, Sturgis i coraz bardziej zdenerwowany Rey.
– Co ty
tu robisz? – powtórzył Podmore.
–
Czytałem rano gazetę. Wiem o Potterach. Co z Rémym?
– A co
ma być? Jest pełnia, siedzi w tej swojej piwnicy. Całe szczęście – dodał
Sturgis. – Przynajmniej jest bezpieczny.
Rey
powiódł nierozumiejącym spojrzeniem po synu i przyjacielu. Nie rozumiał, jak
pełnia miała pomóc Remusowi. Przecież jeżeli teraz, w tym stanie, dowie się o
śmierci Potterów, jego organizm może tego nie wytrzymać. Jego samokontrola może
okazać się zbyt słaba, by to udźwignąć. Rey jak niczego innego obawiał się, że
pewnego dnia wilk przejmie całkowitą kontrolę nad jego młodszym synem.
– Mamy
teraz większy problem – powiedział Moody. – Pół godziny temu dostaliśmy
informację, że Peter Pettigrew sam podjął się pogoni za zdrajcą, Syriuszem
Blackiem. Ani on, ani dwanaścioro mugoli, którzy ich otaczali, nie przeżyli
tego spotkania. Black jest już w drodze do Azkabanu.
Rey w
pierwszej chwili nie zrozumiał słów starego przyjaciela. Jak to? Black? Syriusz
Black? Ten Syriusz Black, który przez ostatnie lata prawie każdą pełnią spędzał
z Remusem? Ten Syriusz Black, który zawsze jako pierwszy rzucał się do pomocy
przyjaciołom? Nie, to wydawało się niemożliwe. Jeżeli to Black wydał Potterów,
a potem zabił Petera… Petera… Rey poczuł, jak serce mrozi mu chłód.
–
Sturg… – wyszeptał zmartwiałymi z przerażenia wargami. – Co z Rose? Przecież to
Peter się nią opiekował.
Podmore
oparł głowę o ramiona, a po jego twarzy przebiegł bolesny skurcz. Tak,
wiedział. Odkąd dowiedział się o śmierci Pettigrew, nie myślał o niczym innym.
Jeszcze nigdy tak się o nikogo nie bał, jak teraz o bratanicę. Niech diabli
wezmą tych śmierciożerców, Zakon, wojnę i wszystkich innych… ale Rose była
niewinna.
Rey
zachwiał się i utrzymał się w pionie tylko dlatego, że Sturgis w porę do niego
doskoczył. Syn podprowadził go do krzesła i pomógł usiąść. Alastor podał mu
szklankę z wodą, którą Reynard od razu opróżnił.
– Co z
Rose? – powtórzył. Popatrzył na nachylających się nad nim mężczyzn. – Gdzie ona
jest? Na Merlina, gdzie jest moja wnuczka?!
– Nie
wiemy – odpowiedział bezradnie Alastor.
Starszy
auror cofnął się o krok i Reynard dopiero teraz zauważył, że jego przyjaciel
wspiera się na drewnianej nodze. W innych okolicznościach zacząłby go
wypytywać, ale teraz… myślał tylko o Rose. Jego synowie byli bezpieczni, ale
wnuczka zniknęła. Jego malutka wnuczka. Przecież ona nie miała jeszcze roku!
–
Znajdziemy ją – powiedział Sturgis, przyklękając przed ojcem. – Przysięgam, że
ją znajdziemy. Ręczę za to głową. Znajdę ją.
Rey
skinął tępo głową. Chciał wierzyć synowi. Naprawdę chciał. Od tego mogło
zależeć życie jego wnuczki. Ale nie potrafił. Zbyt wiele widział tajemniczych
zniknięć i niewyjaśnionych morderstw, żeby wierzyć w aurorów.
– Rémy
już wie? – zapytał.
Sturgis
pokręcił przecząco głową. Rey odetchnął. Dobrze, nie chciał, by jego młodszy
syn dostawał takie wieści od obcych. Wolał przekazać je osobiście. Przynajmniej
będzie mógł w jakikolwiek sposób go wspomóc.
Reynard
wstał ostrożnie, wspierając się na ramieniu syna. W głowie mu szumiało, czuł
przejmujący chłód. Zwycięstwo okazało się gorsze od wojny. Oddałby wszystko, by
to nigdy się nie wydarzyło.
– Gdzie
idziesz? – spytał ostro Alastor.
– Do
Rockcliffe. Muszę zająć się synem. A wy znajdźcie moją wnuczkę.
Wyszedł
z gabinetu na zatłoczony korytarz i ruszył do wyjścia. Nie zdążył opuścić Biura
Aurorów, gdy poczuł, jak ktoś łapie go za ramię. Obrócił się szybko i zobaczył
Alastora.
– Idę z
tobą – zarządził Moody. – Z ich czwórki dwóch nie żyje, a trzeci będzie
siedział. Nie puszczę cię samego do czwartego. Merlin jeden wie, co zastaniesz
w domu. I bez dyskusji! Nie zamierzam stracić przyjaciela, Rey. Poradzą sobie
beze mnie.
Reynard
skinął głową i bez słowa ruszył dalej. Nie śmiał prosić Alastora o taką
przysługę, ale dobrze wiedział o tym, że auror ma rację. Jeżeli zdradzono
Jamesa, jeżeli zamordowano Petera, jeżeli Syriusz zdradził, nikt nie mógł
przewidzieć, co czekało ich w domu syna.
O
dziwo, nie czekało nic. Rockcliffe było spokojne jak zawsze. Rey sięgnął po
klucze i otworzył drzwi od domu. Wszedł do środka, cały czas trzymając
uniesioną różdżkę. Gdy upewnił się, że w budynku jest pusto, zostawił
pilnowanie bezpieczeństwa Moody’emu i odbezpieczył piwnicę. Przyświecając
sobie, zszedł na dół. Bez trudu wypatrzył umęczonego syna. Jeden ciężki kamień
spadł mu z serca.
– Rémy…
– szepnął, dotykając ramienia młodszego syna. Młodszy mężczyzna zadrżał pod
jego dłonią. – Spokojnie, synku. Jestem tutaj.
– Tato?
Co ty tu robisz? Skąd się wziąłeś?
Rey
poczuł, jak wszystko w nim drży. Dawno już nie słyszał, żeby Remus miał tak
słaby głos po przemianie. Nieobecność przyjaciół zdecydowanie mu nie pomogła. I
już nigdy nie pomoże.
–
Chciałem ci pomóc. Leż spokojnie, zaraz przyniosę apteczkę i cię opatrzę.
Zaczął
się podnosić, gdy na jego nadgarstku zacisnęła się dłoń Remusa. Chłopak miał
zdecydowanie za mocny uścisk jak na jego obecny stan. W jego brązowych oczach
pojawił się niebezpieczny błysk. Remus dźwignął się z trudem tak, by jego twarz
i twarz jego ojca znalazły się na jednym poziomie.
– Co
się dzieje? – wycedził przez zaciśnięte z bólu zęby. – Nie przyjechałeś ot tak.
Coś musiało się stać.
– Rémy,
nie teraz… Musisz odpocząć…
–
Teraz!
Rey
spojrzał w błyszczące dziko oczy młodszego syna. Był rozdarty. Nie powinien
mówić Remusowi o tym, co się wydarzyło w nocy. Nie teraz, kiedy jego syn był w
takim stanie – z nerwami rozchwianymi po przemianie, umysłem wciąż w połowie
drogi między wilkiem a człowiekiem. Z drugiej strony wiedział, że syn mu nie
odpuści. Choćby słaniał się na nogach, nie wypuści go, dopóki nie dostanie
jakichkolwiek informacji.
– Tato,
cokolwiek się stało, MUSZĘ wiedzieć!
Remus
chwycił ojca za ramiona. Rey poczuł, jak wciąż zaostrzone po przemianie
paznokcie przebijają się przez jego sweter. Objął syna, jakby próbując osłonić
go przed całym złem. W końcu wziął głęboki oddech i podjął decyzję, że powie.
Im szybciej, tym lepiej. Przecież jeszcze musiał powiedzieć Remusowi o
zniknięciu Rose… Sam już nie wiedział, co było gorsze.
– Lily
i James nie żyją – wyrzucił z siebie szybko. – Peter też. Syriusz ich zdradził.
Zobaczył,
jak oczy syna rozszerzają się. Źrenice niemal całkowicie przykryły tęczówki.
Rozbłysnął w nich cień wilka. Rey syknął z bólu, gdy paznokcie Remusa rozorały
mu skórę na ramieniu. Chwycił mocniej syna, który zaczął się cały trząść.
– Nie,
nie, nie, nie, nie – powtarzał młodszy Lupin, a jego głos coraz bardziej tracił
ludzką barwę. Zaczynał przypominać skowyt rannego zwierzęcia.
Rey
przyciągnął go do siebie, nic nie robiąc sobie z tego, że syn coraz bardziej go
drapał. Czuł, jak po ramieniu zaczyna lecieć mu krew, ale to w tym momencie nie
miało znaczenia. Liczyło się dla niego tylko jego dziecko, które właśnie
straciło najbliższych przyjaciół. W ciągu roku wojna odebrała mu prawie
wszystkich bliskich.
– Już
dobrze, synku – szeptał, głaszcząc Remusa po rozczochranych włosach. Kłamstwo
paliło go w gardle. – Wszystko będzie dobrze, obiecuję.
Chłopakiem
raz po raz wstrząsał szloch. Stopniowo słabł – wycieńczenie ostatnimi nocami i
szok zaczynały dochodzić do głosu. Po kilkunastu minutach zasnął, udręczony
tym, co się wydarzyło. Rey nie przestawał go obejmować, lewą dłonią głaszcząc
splątane włosy. Krew spływała mu po ramionach i plamiła rękawy koszuli. Mimo to
Reynard odetchnął z ulgą. Przetrwali najgorszy szok i jeżeli to nie pchnęło
jego syna w odmęty wilczego umysłu, niewiele wydarzeń mogłoby do tego
doprowadzić. Żeby tylko Sturgisowi udało się zaleźć Rose… Sam nie rozumiał, jak
to się stało, że koniec wojny sprawił, że obawiał się o swoją rodzinę bardziej
niż w jej trakcie.
~ * ~
8 grudnia 1980
Syriusz
przekręcił stronę Proroka Codziennego i skrzywił się. Kolejne bzdury. Kolejne
kłamstwa. Miał wrażenie, że z numeru na numer gazeta coraz bardziej obniżała
poziom. Dziennikarzyny podejmowały coraz gorsze tematy – jeżeli nie pisali
akurat o atakach, zajmowali się przekrętami na grubości denek kociołków czy
rosnącymi cenami składników eliksirów. Jak płytkim trzeba było być, żeby
przejmować się takimi sprawami, kiedy giną ludzie?
Black
podniósł wzrok na siedzącego po drugiej stronie Sturgisa. Gdyby wiedział, że to
z nim będzie siedział na warcie, nie zgodziłby się. Nie miał ochoty wysłuchiwać
kąśliwych uwag czy złośliwych żartów.
Przez
krótką chwilę pomyślał o tym, co łączyło go z jego własnym bratem. W
dzieciństwie byli całkiem blisko, wspierali się, próbując przetrwać w chorym
rodzinnym domu. Podzielił ich dopiero Hogwart… tak bardzo nie chciał iść
rodzinną tradycją, że nie pomyślał o Regulusie. Pamiętał pierwszy i jedyny
list, notkę zaledwie, jaki od niego dostał podczas nauki: A co ze mną,
Syriuszu?. Przez krótką chwilę łudził się, że stosunki między nim a Regiem
się nie zmienią, ale młody chciał za wszelką cenę przypodobać się rodzicom. Dwa
lata później, jak prawdziwy Black, trafił do Slytherinu i zaczął ignorować
starszego brata. Przez pięć lat, które spędzili razem w Hogwarcie, zamienili ze
sobą zaledwie kilka, w dodatku oschłych, słów. Po szkole spotkali się tylko
raz, gdy Reg, ten cholerny śmierciożerca, przyszedł do niego z prośbą o pomoc.
A on go nie przyjął, nie wysłuchał. Był przekonany, że to podpucha, że Regulus
chce w ten sposób przeciągnąć go na stronę śmierciożerców. Dwa dni później Reg
był martwy. Tamtej nocy Syriusz po raz pierwszy w życiu spił się do
nieprzytomności. Chociaż minął ponad rok, błagający go o pomoc brat wciąż mu
się śnił.
– Byłeś
już u Remusa? – zapytał, starając się zachować neutralny ton. Cholera, ile on
by dał, żeby mógł porozmawiać z bratem. A ten idiota, Sturgis, nie korzystał.
– Nie –
rzucił szybko Podmore. – Wysłałem list. Nie będę ściągał im na głowę tego, kto
mógłby mnie śledzić.
– Idź.
Idź, póki masz do kogo.
Sturg
uniósł brew, zaskakująco podobnie do swojego brata, ale nic nie powiedział.
Spuścił wzrok na akta, które przyniósł ze sobą. Niczym więcej nie zdradził się,
że w jakikolwiek sposób rejestrował obecność młodszego kolegi.
Syriusz
pokręcił głową ze złością. Głupi. Po prostu głupi. Jeden i drugi, jeżeli miał
być szczery. A przecież mówił Lunatykowi o całej sprawie z Regulusem. Namawiał
go, żeby zaczął rozmawiać ze Sturgiem, ale ten był na nie. Remus jasno stawiał
sprawę – to nie on zaczął całą tę farsę i nie on będzie ją kończył. Z jednej
strony Syriusz nie mógł mieć mu tego za złe, sam kiedyś myślał podobnie, ale z
drugiej wręcz paliła go wściekłość.
Alarm
rozległ się tak nagle, że obu mężczyznom wyleciały z rąk papiery. Syriusz
poderwał się i podbiegł do mapy. Czerwone światło rozbłysło niedaleko Yorku.
Black poczuł, jak krew tężeje mu w żyłach. James. James i Emmelina, którzy
mieli tam dzisiaj wartę pod domem ukrywanego mugolaka.
–
Czekaj na posiłki! – nakazał Sturg, wyjmując komunikator. Syriusz słyszał, jak
nadaje do Moody’ego.
Black
ani myślał go słuchać. Przecież oni tam byli tylko we dwoje. Dwoje przeciw
Merlin jeden wiedział jakiej liczbie przeciwników. Każda sekunda mogła być na
wagę złota. Złapał za różdżkę i rzucił się biegiem na zewnątrz. Zignorował
doganiające go wołanie Sturgisa. Biegł, jakby coś go goniło… A może to on
gonił? Ścigał się z czasem. Ścigał się ze śmiercią.
Jeszcze
nigdy tak bardzo nie przeklinał tarczy antyteleportacyjnej. Jeszcze nigdy tak
bardzo nie modlił się, by się skończyła. Ledwo przekroczył granicę, okręcił się
w miejscu i zniknął.
Wylądował
na środku jezdni i od razu pochylił się, by uniknąć lecącego w jego stronę
zaklęcia. Zaklęcia, którego nie było. Ulica była pusta. Syriusz rozejrzał się
uważnie, ale nie zauważył ani jednej ludzkiej postaci… przynajmniej stojącej.
Pierwszego
dostrzegł Jamesa. Błysk nielicznych latarni odbijał się w stłuczonych
okularach. Syriusz podbiegł do przyjaciela ze ściśniętym sercem. Drżącą ręką
dotknął ramienia Pottera i odwrócił go na plecy. Łzy stanęły mu w oczach. James
wyglądał tragicznie – cały okrwawiony, z podbitym okiem, lewą ręką wygiętą pod
dziwnym kątem… dychał, ale ledwo. Syriusz uniósł mu jedną powiekę, ale źrenice
nie zareagowały na światło.
– ALERT!
– krzyknął, unosząc różdżkę. – Spokojnie, Jim, spokojnie. Zaraz będą
uzdrowiciele. Tylko wytrzymaj.
Rozejrzał
się gorączkowo, szukając Emmeliny. Musiała tu gdzieś być i pewnie była w nie
lepszym stanie niż James.
– Szlag
by to wszystko! – warknął. Nie tak powinno być. Nie tak.
Trzej
uzdrowiciele pojawili się obok z głośnym trzaskiem. Od razu nachylili się nad
Jamesem, przesuwając nad nim różdżkami. Rany stopniowo się zasklepiały, a
oddech rannego stawał się głębszy i bardziej wyrównany.
–
Śmierciożercy? – zapytał jeden z medyków.
– Tak,
powinna być jeszcze…
Urwał
gwałtownie, gdy dostrzegł leżącą w oddali postać. Długie blond włosy były
splamione krwią. Blond. Nie czarne. Blond.
Zostawiając
uzdrowicieli, chwiejnym krokiem ruszył w stronę kobiety. Twarz miała odwróconą,
ale nie musiał jej widzieć, żeby z odległości kilku metrów ją rozpoznać.
Zacisnął powieki, czując narastający ból. To niemożliwe. To niemożliwe, nie
powinno jej tu być. Nie ONA. Powinna być w domu. Powinna być z dzieckiem.
Syriusz
zrobił ostatni krok i zgiął się w pół, targnięty falą mdłości. Wiele już
widział w życiu. Widział ludzi po torturach, mordowanych w najróżniejszy
sposób, przygniecionych gruzami, ale to… Sam nie wiedział, czy to z powodu
widoku, czy faktu, że leżała przed nim przyjaciółka. A raczej to, co z niej
zostało.
Ami
leżała z rozrzuconymi kończynami. Chabrowe oczy martwo wpatrywały się w
przestrzeń. Nie tliła się w nich nawet pojedyncza iskierka życia. Całe ciało
dziewczyny przecięto niemal na pół. Rana biegła przez sam środek torsu od
obojczyka po krocze. Wnętrzności leżały wokół ciała. Wszędzie była krew. Ziemia
wyglądała, jakby płakała czerwienią nad tym, co się stało. Koniec blond
warkocza unurzany był w posoce.
– Na
Merlina i Morganę – usłyszał za sobą bolesny jęk Sturgisa.
Odwrócił
się, by zobaczyć stojących za nim aurorów. Moody, Podmore, Longbottom i
Shacklebolt z przerażeniem i niedowierzeniem wpatrywali się w zastany obrazek.
Sturg półprzytomnie podszedł do Ami. Zakrył usta dłońmi, jakby z trudem
powstrzymywał szloch. Obok niego stanął
uzdrowiciel.
–
Pacjenta zabraliśmy, stan krytyczny. Pięć minut dłużej i nie mielibyśmy co
robić. Co do tej pani… Jak skończycie czynności, przygotujemy ją do
identyfikacji.
– Już
zidentyfikowana – powiedział Syriusz. – Znam ją… to… to moja przyjaciółka. Nie
powinno jej tu być. Ona… Merlinie, ona tydzień temu urodziła!
– Moje
kondolencje – wymamrotał uzdrowiciel, spuszczając wzrok.
Black
odszedł na bok. Oparł się o drzewo, gdy wstrząsnęły nim torsje. Zwymiotował.
Raz, drugi, trzeci. Gdy już w jego żołądku nic się nie ostało, otarł usta i
wrócił do aurorów. Ciało Ami już przykryto, Frank i Kingsley zaczęli zbierać
ślady. Sturgis wciąż stał, tak jak stał. Oddychał płytko przez usta, jakby z
trudem hamował emocje.
–
Rzygaj, to pomaga – poradził mu Black. Spojrzał na Moody’ego. – Lily i Remus
już wiedzą?
Starszy
auror pokręcił przecząco głową. Wyglądał na wyjątkowo wzburzonego. Syriusz
nigdy jeszcze nie widział go tak bladego. Mgliście przypominał sobie, że przecież
Moody przyjaźnił się z Reynardem Lupinem. Ciekawe, kto będzie miał na tyle
odwagi, by napisać o tym wszystkim do Francji…
–
Moody… ja… ja mu powiem – powiedział drżącym głosem Syriusz. – Wiem, że to
nieregulaminowe, ale proszę… lepiej, żeby dowiedział się od przyjaciela, a nie
od obcego.
Alastor
odetchnął głęboko. Wahał się, Black to widział. Sam nie wierzył, że ta
propozycja przeszła mu przez gardło. Nie chciał być posłańcem ze złymi
wieściami. Nie chciał widzieć Lunatyka w takim stanie. Wiedział jednak, że nie
może pozwolić, by poszedł ktoś inny. Obcy nie zrozumie, a jeżeli Remus
straciłby nad sobą kontrolę… tego by jeszcze brakowało, by ktoś zgłosił do
Ministerstwa incydent z wilkołakiem. Nie, to musiał być ktoś, kto wiedział o
wszystkim. To musiał być on.
–
Sturgis, dasz radę iść do Doliny Godryka? – zapytał Moody na tyle cicho, żeby
żaden z towarzyszących im aurorów go nie usłyszał. – Trzeba powiedzieć Lily.
Podmore
pokręcił w milczeniu głową, nie odrywając wzroku od przykrytego ciała Amelii.
Przez krótką chwilę Syriuszowi przemknęła myśl, że może Sturga łączyło z Ami
więcej, niż ktokolwiek mógł to podejrzewać, ale szybko zdusił to podejrzenie.
Nie, ona nigdy czegoś takiego by nie zrobiła. Zresztą, co by nie mówić o
Sturgisie, nie byłby taką świnią.
–
Longbottom! – krzyknął Alastor. Młodszy auror od razu do niego podbiegł i
zameldował się. – Leć do Doliny Godryka. Powiedz Lily, że James jest w Mungu. I
po drodze ściągnij tam Prevettów. Trzeba obstawić szpital.
–
Jasne. A co… Co z Ami? – zapytał nieśmiało Frank, zerkając na zasłonięte ciało.
–
Syriusz powie. Idź już. Ty też, Black.
Moody
odwrócił się na pięcie i ruszył na drogą stronę ulicy, gdzie już zaczęli
gromadzić się mugolscy gapie.
Syriusz
już szykował się do teleportacji, gdy poczuł, jak Sturgis łapie go za rękę i
wkłada coś w dłoń. Spojrzał na dół i ze zdziwieniem zorientował się, że trzyma
łańcuszek z różą. Przełknął ślinę. Ami nigdy się z nim nie rozstawała.
– Nie
powinien trafić do pudełka z dowodami – wymamrotał Podmore.
Syriusz
skinął głową. Nie rozumiał, co Sturg robi, ale nie zamierzał oponować.
Wiedział, ile ten wisiorek znaczył na Lunatyka. Jeżeli mógł mu dać chociaż
tyle, zamierzał to zrobić, szczególnie że na obrączkę będzie musiał poczekać aż
do zakończenia śledztwa.
Zniknął
z oczu mugolskich gapiów i teleportował się do Rockcliffe. Dom był pusty,
światła pogaszono. Syriusz westchnął ciężko i usiadł na schodkach na ganek.
Przetarł twarz dłońmi. Nie wiedział, jak ma powiedzieć Remusowi, że ten od
godziny jest wdowcem. Że malutka Rosie jest w połowie sierotą. Serce go bolało,
a szloch trzymał za gardło żelazną ręką. Nie miał siły i, na Merlina, pierwszy
raz w życiu brakowało mu odwagi.
Uniósł
głowę akurat, by zobaczyć stającą przed nią srebrzystą łanię. Patronus odezwał
się głosem Lily.
– Wiem
o wszystkim, jadę do Munga, jak tylko przyjedzie Alicja. Rose jest u mnie,
niczym się nie martw.
Syriusz
odetchnął z ulgą. Cieszył się, że Kwiatuszka nie będzie przy całej rozmowie.
Jej obecność tylko jeszcze bardziej rozdrażniłaby Remusa.
Minęła
jeszcze godzina, zanim Lupin wrócił do domu. Szedł spokojnie, najwyraźniej
jeszcze nie doszły go słuchy o ataku.
–
Cześć, co tak siedzisz? – zapytał, podchodząc do Syriusza z wyciągniętą ręką.
Ten nieśmiało ją uścisnął. – Czemu nie wszedłeś do domu?
– Bo
nikogo nie ma.
Remus
zmarszczył brwi i podbiegł do drzwi. Szarpnął za klamkę. Syriusz niemal
widział, jak w jego oczach rośnie złość. Lupin przekręcił w zamku klucz tak
gwałtownie, że omal go nie złamał. Wpadł do domu i pobiegł od razu do pokoju
córki.
– Rose
jest u Lily – powiedział Black. Ze wszystkich sił starał się zachować jak
najspokojniejszy głos. – Nic jej nie będzie.
Remus
obrócił się gwałtownie i obrzucił Syriusza ostrym spojrzeniem. Jego nozdrza
rozszerzyły się, gdy przez otwarte drzwi wpadł powiew wiatru, napotykający po
drodze Blacka. Syriusz przełknął ślinę. Widział, jak twarz przyjaciela blednie.
Lupin doskoczył do niego w mgnieniu oka i zacisnął dłoń na jego ramieniu.
– Co
się stało? – zapytał Remus, a jego głos zadrżał od rodzącej się paniki. – I nie
próbuj mnie oszukiwać, cuchniesz krwią.
–
Rogacz miał dzisiaj patrol pod Yorkiem. Nie mam pojęcia, jak to się stało, ale
Ami poszła tam z nim. Rose zostawiła w Dolinie Godryka. Tam… na tym patrolu…
Był atak, Lunatyku. Miałem dyżur i jak tylko rozdzwonił się alarm, od razu tam
poleciałem. Śmierciożerców już nie było, ale… Wezwałem uzdrowicieli i…
Remus
pobladł i rzucił się do drzwi. Syriusz złapał go i przyciągnął do siebie.
– Gdzie
lecisz?!
– Do
Munga. Muszę zobaczyć, co z Ami! Jej tam nie powinno być!
– W
Mungu jest James – powiedział szybko Syriusz. Wziął oddech, by nabrać odwagi. –
Ami… Luniek, uzdrowiciele nie mieli już jak jej pomóc.
Widział,
że Remus w pierwszej chwili nie zrozumiał. Gdy to się zmieniło… Zachwiał się i
byłby się przewrócił, gdyby nie oparł się o ścianę. Zakrył usta dłonią i
pokręcił przecząco głową.
– Nie,
to niemożliwe. To niemożliwe. Nie wierzę. Nie wierzę ci, rozumiesz?!
Syriusz
zacisnął powieki. Poczuł pod nimi łzy. Tak, on też nie chciał uwierzyć w to, co
się stało.
Remus
osunął się po ścianie na podłogę. Oddech mu przyspieszył, zaczął się rwać.
Ramiona drżały. Syriusz przyklęknął obok. Nie wiedział, co ma robić, jak ma
pomóc… o ile w ogóle było można. Podał przyjacielowi splamiony krwią wisiorek.
Remus zacisnął na nim palce, jakby od tego zależało jego życie.
–
Kiedy… kiedy mam iść na identyfikację? – zapytał drżącym głosem Lupin.
– Nie
musisz. Już to zrobiłem. Sturgis też, byliśmy razem na tej cholernej warcie.
Poza tym… chyba lepiej będzie, jeżeli nie będziesz jej widział.
Remus podniósł
zbolały wzrok. Zacisnął dłonie na kolanach tak mocno, że kostki mu pobielały.
Łza, pierwsza z wielu, spłynęła po policzku.
– Aż
tak? Aż tak jest źle? Syriusz, ja muszę wiedzieć…
– Nie.
Nie musisz.
Lupin
złapał go za rękę tak szybko, że Syriusz nawet nie zauważył ruchu. Remus
uwiesił się na jego lewym przedramieniu i klęknął.
–
Proszę… Łapa, proszę. Muszę wiedzieć. Po prostu muszę… Syriusz, to moja żona…
Na Merlina, to moja żona!
Wtulił
twarz w rękaw Syriusza i zaniósł się szlochem. Black objął go niezdarnie drugim
ramieniem, czując się nieco niezręcznie. Merlinie, to nie on był tym, który
umiał pocieszać. Zazwyczaj od pocieszania innych był właśnie Remus.
– Co ja
mam teraz zrobić? Co ze mną będzie? Jak mam sobie bez niej poradzić?
Koniec części pierwszej
I w ten sposób dobrnęliśmy do końca pierwszej części. Publikacja drugiej zacznie się już w przyszłym tygodniu. Aktualnie jestem w trakcie pisania rozdziału 48, pracuję też nad poprawionym i zaktualizowanym spisem treści, powinien być dostępny już od przyszłego tygodnia. Wraz z drugą częścią pojawi się również zupełnie nowy wystrój i nowa zakładka o bohaterach (co do tego nie mogę obiecać, że pojawi się już za tydzień, ale pojawi się na pewno).
Ściskam Was mocno,
Morrigan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz