11 grudnia 2020

Rozdział 36

 

2 listopada 1981

Remus upewnił się, że ojciec chwilowo nie zwraca na niego uwagi i wymknął się z domu. Przeszedł za budynek i ruszył polną ścieżką przed siebie. Nie chciał robić Reyowi przykrości, ale miał już po dziurki w nosie jego troski i litości. Miał wrażenie, że ojciec chodzi wokół niego na palcach, byle tylko nie wywołać jakiegokolwiek bolesnego tematu. A on tak bardzo potrzebował porozmawiać… Najgorsze było to, że nie miał z kim. Już nie miał…

Usiadł na pagórku i spojrzał w dal. Bał się. Wojna się skończyła, a on bał się jak nigdy dotąd. Dopiero teraz zrozumiał, jak bardzo się mylił przed rokiem, po śmierci Ami. Myślał wtedy, że jest samotny… jaki był głupi. Ile razy przyjaciele mu wtedy pomogli? Ile razy rozmawiali z nim, gdy myślał, że sytuacja go przerasta? TERAZ naprawdę nie miał już nikogo. Został sam. Ostatni z Huncwotów.

Wrócił myślami do tego, co wydarzyło się poprzedniego dnia. Do rozmowy z ojcem. Problem w tym, że połowy z niej nie pamiętał. Nie był pewny, w którym momencie stracił świadomość. Ostatnie, co sobie przypominał, to Rey mówiący, że Syriusz… Że Black zdradził. Potem była już pustka. Ciemność. Dopiero gdy się obudził i zobaczył ślady na ramionach ojca, zrozumiał, co zaszło. Stracił kontrolę. Wilk, szalejący w nim przez trzy ostatnie noce, wyrwał się ze swojego mentalnego więzienia. Remus nie wiedział, czy taka sytuacja się nie powtórzy. Wciąż wyczuwał bestię, czającą się na obrzeżach jego świadomości. Dotąd jeszcze nigdy nie czuł jej tak wyraźnie. Nie chciał w takim stanie zbliżać się do córki. Nie darowałby sobie, gdyby z jego winy stałaby się jej krzywda.

Przejechał dłonią po włosach, nieświadomie powtarzając gest Jamesa. James… wciąż nie wierzył, że już go nie ma. Nie chciał wierzyć, chociaż czuł pustkę w sercu, która dobitnie przypominała mu o utracie przyjaciół. Miał wrażenie, że ich zawiódł. Że osobiście ich zdradził. Merlinie, przecież tyle czasu spędzał z Blackiem, jak mógł nie zauważyć, że ten zmienił stronę?! Nie, nie mógł w to uwierzyć… przecież to Syriusz był z nim przez cały trudny czas po śmierci Ami, to Syriusz pomagał mu, gdy miał problemy z sercem, to Syriusz był ojcem chrzestnym Rose!

Przeszedł go lodowaty dreszcz na myśl o jego małej córeczce w ramionach masowego mordercy. W ramionach człowieka, który wysłał Ami na śmierć. A on, głupi, powierzył mu jej bezpieczeństwo.

Zacisnął zęby na miękkiej skórze między kciukiem a palcem wskazującym, próbując w ten sposób powstrzymać ogarniający go gniew.

Zawiódł. Zawiódł na całej linii. Powinien był sam pójść do Jamesa i upewnić się, że są bezpieczni. Merlinie, powinien sam zaproponować, że zostanie tym cholernym Strażnikiem Tajemnicy. Był idealnym kandydatem – nikt nie podejrzewałby, że można powierzyć taką misję wilkołakowi. A przecież jego dom został doskonale zabezpieczony, nikt spoza rodziny nie miał do niego wstępu. Mógłby się tam ukryć, wycofać z walk, jeżeli byłoby trzeba. W dodatku wiedział, że z tak rozdwojonego umysłu jak jego, żaden, nawet najsprawniejszy legilimenta nic nie mógłby odczytać. Dlaczego nie pomyślał o tym wcześniej? Dlaczego pozwolił, by wzięli Blacka? Jak mógł być tak ślepy? Równie dobrze mógłby sam wysłać Lily i Jamesa na pastwę śmierciożerców.

Zastanawiał się, jak kiedyś będzie mógł spojrzeć Harry’emu w oczy. Harry, Harry… Remus wiedział, że mały przeżył tę feralną noc, ale nikt nie potrafił mu powiedzieć, gdzie się teraz znajduje. A przecież, na brodę Merlina, powinni mu powiedzieć. Był w końcu Huncwotem, ostatnim, jaki się ostał. Był odpowiedzialny za Harry’ego, bardziej niż ktokolwiek inny.

Zerwał się na równe nogi, przeciw czemu szybko zaprotestowała obolała jeszcze po przemianie kostka. Zignorował ból i sięgnął po różdżkę. Teleportował się do Hogwartu. Zatrzymał się przed bramą i spojrzał w górę. Dziwnie się czuł, wchodząc do szkoły, gdy jego przyjaciół już nie było. Stłumił rodzący mu się w gardle szloch i ruszył naprzód. Wiedział, że wygląda jak upiór, ale musiał pilnie porozmawiać z Dumbledore’em. Musiał uratować chociaż cząstkę tego, co zepsuł.

Jeden rzut oka na zegarek powiedział mu, że powinien szukać dyrektora w Wielkiej Sali. Pewnie właśnie powinien kończyć obiad. Pamiętał jeszcze, jakie zwyczaje miała hogwarcka kadra.

Zdecydował się poczekać na Dumbledore’a na korytarzu. Nie był w stanie wejść do sali. Wiedział, że nie mógłby patrzeć na miejsce, gdzie zazwyczaj siadał z resztą Huncwotów. Już sam pobyt w Hogwarcie był dostatecznie bolesny. Każdy korytarz, każdy kamień przypominał mu o tych, których właśnie utracił. Z trudem powstrzymywał cisnące mu się do oczu łzy, a drżące dłonie zaciskały się na szlufkach spodni. Nadal bolały go mięśnie.

– Remusie? Co cię sprowadza do Hogwartu? – zapytał dyrektor, wychodząc z posiłku.

– Muszę z panem porozmawiać. To bardzo ważne.

– W takim razie chodź.

Dumbledore poprowadził go do swojego gabinetu, taktownie czekając na schodach, gdy Remus miał problem z tym, by się wspiąć. Zdecydowanie schody nie należały do rzeczy, za którymi Lupin tęsknił po ukończeniu szkoły. Szczególnie w okolicach pełni były dla niego szczególnie wyczerpujące.

– W czym ci mogę pomóc? – Ponowił pytanie Dumbledore, zasiadając za biurkiem, gdy już dotarli do jego gabinetu. – Jeżeli czegoś potrzebujesz, pamiętaj, że zawsze możesz się do mnie zwrócić.

– Potrzebuję tylko jednego, profesorze. Harry’ego. Chcę się nim zająć, jestem to winny Jamesowi i Lily.

Dyrektor milczał dłuższą chwilę, cały czas głaszcząc brodę. Remus nabrał niejasnego przeczucia, że jego prośba mogła mieć większe znaczenie, niż mu się początkowo wydawało. Może jednak przesadził? Ale przecież nie mógł zostawić Harry’ego na pastwę losu!

– Ministerstwo się nie zgodzi, wiesz o tym – powiedział w końcu Dumbledore.

– Zgodzi, jeżeli będę miał pańską rekomendację.

Remus bardzo chciał być tego pewny. Bardzo chciał wierzyć, że słowo kogoś takiego jak Albus Dumbledore wystarczy do tego, żeby Chłopiec, Którzy Przeżył, jak już zaczęto nazywać Harry’ego, trafił pod opiekę wilkołaka.

– Remusie, nie bierz tego do siebie, ale nie mogę poprzeć tej prośby. Harry jest już u siostry Lily…

– U Petunii?! – warknął odruchowo Lupin, ale szybko się opamiętał. Znowu czuł, jak zaczyna buzować w nim wilk. Przełknął głośno ślinę, zanim ponownie się odezwał. – Profesorze, przecież doskonale pan wie, że Petunia nienawidzi… nienawidziła… Lily. Nie może pan umieścić u niej Harry’ego!

Zerwał się z krzesła i szybkim krokiem przemierzył gabinet. Nie usiadł znowu, tylko stanął za meblem i zacisnął dłonie na jego oparciu. Świeże rozcięcie na dłoni zabolało, ale nie przejął się tym. Zdarzyło mu się widzieć Petunię i Lily razem i wiedział, jakie stosunki je łączyły. Wiedział, jak starsza z sióstr odnosiła się do czarodziejów. Przecież ktoś taki nie mógł wychowywać Harry’ego.

– Petunia jest jego jedyną rodziną – powiedział spokojnie dyrektor, jakby nie zauważając wzburzenia swojego rozmówcy.

– A ja? James był mi bliższy niż brat! Był świadkiem na moim ślubie…

– W świetle prawa nie byliście rodziną. Nawet gdybyście byli, oddanie ci Harry’ego byłoby niezwykle trudne. Wiem… Wiem, że ciężko ci się z tym pogodzić, ale zrozum, że robię to tylko dla jego dobra. W świecie mugoli będzie bezpieczny.

Remus zacisnął szczęki tak mocno, że zabolały go zęby. Z trudem pohamował się przed wygłoszeniem cierpkiego komentarza. Oczywiście. Nawet nienawidząca czarodziejów ciotka i jej arogancki mąż o podobnych poglądach uchodzili za lepszą opiekę niż wilkołak. Serce go zabolało, gdy uświadomił sobie, że stracił Harry’ego. Zgiął się wpół, miał wrażenie, że ktoś uderzył go w żołądek. Nie wiedział, co bolało go bardziej – poczucie, że zawiódł Jamesa i Lily, czy świadomość, że być może stracił zaufanie Dumbledore’a. Bo jaki inny mógł być powód tego, że dyrektor nie przychylił się do jego prośby?

– Będzie, jak pan chce, profesorze. Dostosuję się – powiedział, z trudem przepychając słowa przez zaciśnięte z wściekłości gardło. – Nie będę już panu przeszkadzał.

– Poczekaj, Remusie!

Dumbledore wstał zza biurka i podszedł do młodszego mężczyzny. Położył dłonie na jego ramionach i spojrzał w oczy. Remus uciekł wzrokiem. Nie chciał poddawać się teraz badawczemu, niemal prześwietlającemu spojrzeniu dyrektora. Nie teraz, gdy jego kontrola utrzymywała się na bardzo cienkiej nitce.

– Jak się czujesz, chłopcze? – zapytał. – Przy tym wszystkim nawet nie miałem okazji cię o to zapytać.

– Staram się trzymać – odpowiedział zgodnie z prawdą Remus. – Tata przyjechał, ma na wszystko oko. Przepraszam, ale powinienem już wracać. Córka na mnie czeka.

– Skorzystaj z kominka. Będziesz szybciej w domu, a, wybacz mi to stwierdzenie, nie wyglądasz za dobrze. Idź, odpocznij. I, proszę, nie bierz do siebie tej rozmowy. Naprawdę, chodzi mi wyłącznie o dobro Harry’ego.

Remus skinął głową. Nie miał zaufania do swojego głosu. Wiedział, że tembr zdradziłby jego niezadowolenie, gdyby tylko się odezwał. Popełnił błąd, przychodząc tutaj, teraz już to wiedział. Kolejna złudna nadzieja rozprysła się na milion kawałków.

Po niezbyt przyjemnej podróży siecią Fiuu wyszedł z kominka w salonie w swoim domu. Zdążył otrzepać szatę z popiołu, zanim do pomieszczenia wpadł Reynard.

– Merlinie jedyny, Rémy, gdzieś ty był?

Podbiegł do syna i mocno go objął, o wiele mocniej, niż wydało się to Remusowi adekwatne do sytuacji. Tak, wyszedł z domu bez informowania o tym kogokolwiek, ale to nie mogło być powodem takiej paniki.

– Nigdy więcej tak nie znikaj! – poprosił błagalnie Rey. Odsunął syna i ujął jego twarz w dłonie. – Nigdy, rozumiesz? Bałem się, że cię złapali, że coś ci się stało, tak jak…

Reynard urwał gwałtownie i ponownie przycisnął syna do piersi. W jego brązowych oczach błyszczały łzy. Serce biło mu tak mocno, że Remus czuł je, tuląc się do ojca. Coś musiało się wydarzyć. Coś bardzo złego.

– Byłem na spacerze, potem musiałem porozmawiać z Dumbledore’em. Przepraszam, powinienem był ci powiedzieć. Co się stało?

– Nie dalej jak pół godziny temu był Sturgis… W domu jego partnera zawodowego podobno był kipisz. Zniknął razem z żoną.

– Frank i Alicja zniknęli? – zapytał ze strachem Remus. Przecież oni też mieli małe dziecko. – Śmierciożercy?

– Prawdopodobnie. Tak mówi Sturg. Nic pewnego nie wiedzą. Jak o nich usłyszałem, potem jeszcze Alastor… Przestraszyłem się, że tobie też coś zrobili.

Mężczyźni odsunęli się od siebie i młodszy z nich sięgnął po szklankę. Nalał sobie wody i wypił ją niemal całą. Z rozdrażnieniem uświadomił sobie, że ręka wciąż mu drży. Nie wiedział tylko, czy jest to efekt przemiany, czy zdenerwowania.

– Moody też zniknął? – zapytał, przypominając sobie, o czym mówił ojciec.

– Nie. Ale miał wypadek w czasie aresztowania. Sturg mówi, że jest w Mungu. Podobno nie jest z nim dobrze, ale wyjdzie z tego. Rémy, obiecaj mi, że więcej nie znikniesz bez słowa. Obiecaj!

Remus spojrzał w pełne strachu oczy ojca i poczuł wyrzuty sumienia. Reynard przyjechał tu dla niego, by go wesprzeć – nie pierwszy zresztą raz – a on wymknął się z domu i poleciał do Hogwartu bez żadnej informacji… I to zaledwie dzień po tym, jak zginęli jego przyjaciele. Zaledwie dzień po tym, jak skończyła się wojna. Czuł się tym gorzej, że cała jego eskapada okazała się bezcelowa, a odmowa Dumbledore’a wręcz upokarzająca.

Ojciec ujął jego twarz w dłonie. Spotkały się spojrzenia dwóch par brązowych oczu – jedno przestraszone, drugie zrezygnowane.

– Proszę – szepnął Rey. – Proszę, nie wychodź. Chcę mieć pewność, że chociaż ty jesteś bezpieczny. Wystarczy mi, że Sturgis się naraża.

– Nie będę wychodził. Obiecuję.

Wiedział, że dotrzyma słowa. Prócz brata wszyscy, na których mu zależało, byli w tym domu. Na zewnątrz nic już go nie czekało.

~ * ~

Luty 1957

Drzwi rozwarły się z nieprzyjemnym trzaskiem. Z windy najpierw wyleciały trzy sowy, które z trudem unikały obijania się o siebie w wąskim korytarzu. Za nimi wyłonił się niespełna trzydziestoletni mężczyzna. Rozejrzał się nieśmiało i poprawił zmierzwione przez ptactwo brązowe włosy. Nie chciał pierwszego dnia w nowej pracy wyjść na niechluja.

Szedł przez poziom czwarty Ministerstwa Magii, dokładnie czytając tabliczki zawieszone na drzwiach. Departament Kontroli na Magicznymi Stworzeniami był dla niego stanowczo zbyt rozległy. Biuro Doradztwa w Zwalczaniu Szkodników… Biuro Łączności z Goblinami… Biuro Dezinformacji… Wydział Duchów… Wydział Istot, jest! Mężczyzna wszedł do środka i jęknął w duchu. Jeszcze większy labirynt. Wspaniale!

Zajrzał do pierwszego lepszego gabinetu. Za biurkiem siedział oficer mniej więcej w jego wieku. Podniósł wzrok znad papierów.

– W czym mogę pomóc?

– Szukam dyrekcji – wymamrotał przybysz. – Mam dzisiaj zacząć pracę.

Oficer uśmiechnął się szeroko na te słowa i wstał zza biurka. Zdjął okulary do czytania i poprawił opadającą na oczy czarną grzywkę.

– Reynard Lupin, tak?

Rey skrzywił się, słysząc tę typowo brytyjską wymowę jego nazwiska. Cóż, będzie musiał się przyzwyczaić, skoro nie zamierzał póki co wracać do Francji. Miał ojczyzny po dziurki w nosie… Nie mówiąc już o ojcu.

– Tak, to ja – potwierdził i uścisnął wyciągniętą w jego stronę dłoń. Chociaż mieszkał w Wielkiej Brytanii już od dwóch miesięcy, nadal dziwnie czuł się, mówiąc po angielsku. Wiedział, że jego akcent pozostawia wiele do życzenia.

– Riccard Davies. Mów mi „Rick”. Będziemy razem pracować, przynajmniej na razie. Jakbyś miał jakiekolwiek pytania, jestem tu po to, żeby pomóc. We wszystko cię wprowadzę.

Merci… znaczy, dziękuję. Przepraszam.

Rick roześmiał się i poklepał Reya po ramieniu.

– Żaden problem. Chętnie podszkolę się z francuskiego, nie używałem go, odkąd skończyłem Hogwart. Zresztą… powiem ci w sekrecie… dziewczyny uwielbiają francuski akcent. Będziesz miał powodzenie. Może nie u nas, u nas jest raczej mało kobiet, ale w innych departamentach można przebierać do woli.

Rey musiał się bardzo skupić, żeby zrozumieć wymowę nowego współpracownika. Rick nie dość, że mówił szybko, to jeszcze zaciągał, jak się wydawało Lupinowi, po walijsku. A może po szkocku? Te brytyjskie akcenty były dla niego kompletnie nie do rozróżnienia.

– Akurat flirty mnie nie interesują. Od dwóch miesięcy jestem żonaty.

– Co z ciebie za Francuz? – zapytał Rick, unosząc ze zdziwieniem brwi. – Weź, nie bądź taki. Nie psuj mi planów na podryw.

Fantastycznie. Po prostu fantastycznie. Rey zaczął dochodzić do wniosku, że popełnił błąd, zatrudniając się w Departamencie Kontroli. Jego kwalifikacje były tak wysokie, że bez trudu dostałby się na kurs aurorski. Pewnie by mu się to podobało, ale w końcu to był tylko kurs, staż za symboliczne pieniądze, a on potrzebował prawdziwej pensji. Dopiero co wyprowadził się z Francji po karczemnej awanturze z ojcem. Roland postawił sprawę jasno – póki Rey zostawał z „tą biedną jak mysz kościelna mugolaczką”, nie zamierzał dawać synowi żadnych pieniędzy. Reynard po raz pierwszy w życiu musiał sam utrzymać siebie i rodzinę. Nie chciał prosić o pomoc teściów, wystarczyło, że ci w prezencie ślubnym dali im stary dom po jakiejś babci. Miejsce było urokliwe, odosobnione i nawet nie wymagało dużego wkładu pracy i finansów.

– Planuj sobie, na co masz ochotę, mnie w to nie mieszaj – mruknął Rey. – Ja… ja mam co robić.

Davies wzruszył ramionami. Poprowadził Lupina do dyrekcji Departamentu Kontroli. Rey rozglądał się z mieszanką zaciekawienia i obrzydzenia. Strach było myśleć, ile stworzeń przewinęło się przez te korytarze. I po co? Niebezpieczne bestie powinno się tępić od razu, a nie dawać im szansę na to, by krzywdziły niewinnych. Ilu ludzkich nieszczęść by oszczędzono, gdyby od razu zabijano każdego napotkanego potwora?

Minął niepozorne drzwi, opatrzone odrapaną tabliczką „Służba Pomocy Wilkołakom”. Skrzywił się, czując, jak ogarnia go obrzydzenie. Pomoc wilkołakom. Jakby potrzebowali czegoś takiego. Rey raz w życiu widział na oczy jedną z tych bestii i nie uważał, by potrzebowała ona jakiejkolwiek pomocy. Doskonale radziła sobie ze służbami specjalnymi Francuskiego Ministerstwa Magii. To prawdziwy cud, że Reynard i jego brat, Richard, przeżyli tamtą noc. Lupin wiedział, że wilkołakom można pomóc tylko w jeden sposób– śmierć jest jedynym i najlepszym sposobem na zdjęcie z nich klątwy likantropii.

– Jesteśmy na miejscu – powiedział Davies, zanim zapukał do gabinetu dyrekcji. – Zobaczysz, to ci się spodoba.

Po drugiej stronie powitał ich ponad pięćdziesięcioletni czarodziej. Gdyby Rey spotkał go na ulicy, nigdy nie pomyślałby, że to ktoś ważny. Ot, mężczyzna w średnim wieku, najwyraźniej niezbyt rozgarnięty życiowo – brązowe włosy miał w nieładzie, pocerowaną w kilku miejscach szatę niedbale narzuconą na ramiona. Spojrzał na nowoprzybyłych lekko nieprzytomnym wzrokiem, po czym pociągnął łyk czarnej kawy. Zamrugał. Wziął od Reynarda dokumenty i szybko je przejrzał.

– Lupin… Lupin… Lupin… – mamrotał. Ku zdziwieniu Reya używał poprawnej, francuskiej wymowy jego nazwiska. – Kojarzę to nazwisko. W czasie wojny byłem w Paryżu, poznałem wtedy pańskiego ojca. Pisał do mnie ostatnio.

Reynard spuścił wzrok. Znaczący wzrok dyrektora departamentu świadczył o tym, że ów list dotyczył właśnie jego. Rey mógł jedynie podejrzewać, co takiego Roland mógł o nim pisać. Nie rozstali się w końcu w dobrej atmosferze, ale nie chciało mu się wierzyć, że ojciec usiłowałby bruździć mu także po tej stronie Kanału La Manche… czy też Kanału Angielskiego, jak to w swojej wyniosłości twierdzili Brytyjczycy.

– Dobrze, że nie mam w zwyczaju przyjmować rad. Wolę uczyć się na błędach. Witam w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, panie Lupin. Jestem Newt Scamander. Proszę mi mówić po imieniu.

– W takim razie proszę o to samo – powiedział Rey, ściskając dłoń słynnego magizoologa.

Nie spodziewał się, że pozna Scamandera już pierwszego dnia pracy. Podziwiał go, jego odwagę i wiedzę o magicznych stworzeniach, chociaż samego zamiłowania do nich nie rozumiał. Od pamiętnego spotkania z wilkołakami zaczytywał się w jego książkach i artykułach. Chciał wiedzieć, jak następnym razem wyjść z podobnej sytuacji żywym. Scamander urósł w jego oczach niemal do rangi idola. Rey nigdy nie spodziewał się, że będzie mógł z nim pracować.

– Rick, zaprowadź Reynarda do socjalnego, niech dadzą mu mundur. Witaj na pokładzie, Rey. W Dorset mają jakiś problem z kudłoniami. Chyba kilka zniknęło.

Dwaj mężczyźni opuścili gabinet. Davies ruszył dalej korytarzem, co jakiś czas oglądając się, czy Rey dalej za nim idzie.

– Zajmujemy się kudłoniami? – zapytał Reynard. – Myślałem, że zajmujemy się tylko niebezpiecznymi stworami.

– Przede wszystkim zajmujemy się istotami. Kudłonie podlegają pod Wydział Zwierząt. Tylko nie przywiązuj się do tego podziału, często razem pracujemy. Zresztą, nie wiedzieć czemu, pod Zwierzęta podlega na przykład Rejestr, chociaż teoretycznie powinien być u nas. My za to mamy pokoje przesłuchań i areszt… jeżeli można to tak nazwać. Są plany przebudowy, ale góra zasłania się brakiem pieniędzy. Wolą pchać fundusze do innych departamentów.

Rey rzucił okiem na drzwi do Wydziału Zwierząt, które właśnie mijali. Były otwarte. Reynard widział kręcących się urzędników, kilku z nich niosło klatki z niewielkimi stworkami.

– Rejestr podlega pod zwierzęta? – zdziwił się Lupin. – Myślałem, że wilkołaki podlegają pod istoty.

– Bo podlegają. Podobno mają go przenosić, ale cholera ich wie. Nie zamierzam narzekać. Przynajmniej wilkołaki kręcą się u nich, a nie u nas. Czasem trafi się taki, który się fatyguje, żeby uaktualnić dane. Odważny albo głupy, sam oceń. Szczególnie, że Rejestr sąsiaduje z pokojami Brygady Ścigania. Tępe osiłki, sam się o tym przekonasz. Sfrustrowani, że nie chcieli ich nigdzie indziej.

– Tutaj podobno trafiają odrzutki z kursu aurorskiego – wyrwało się Reyowi.

Davies zatrzymał się wpół kroku i spojrzał ostro na Lupina. Zmarszczył ciemne brwi, a na jego czole pojawiły się trzy zmarszczki. Po dłuższej chwili jego twarz rozpogodziła się. Rick roześmiał się.

– Żartowałem – rzucił Davis, widząc, że kolega przestraszył się jego reakcji. – Ale nie powtarzaj tego, bo kilku osobom możesz nacisnąć na odcisk. Niektórzy naprawdę mają o to żal do Biura. A ty? Też jesteś odrzutem?

– Poniekąd. Do aurorów nie przyjęliby mnie bez kursu, a tu dobrze płacą. Mówiłem, dopiero się ożeniłem. Muszę zadbać o żonę.

– A wcześniej co robiłeś?

Rey przemilczał to pytanie. Brakowało mu stanowiska w ojcowskiej firmie produkującej miotły. Kierował kontaktami handlowymi z Europą Zachodnią. Praca była świetna, pensja znakomita, pozwoliła mu nawet na zakup domu niedaleko Rouen. Co prawda nigdy tam nie zamieszkał, większość czasu spędzał w Paryżu, ale traktował to jako dobrą inwestycję. Fabryka mioteł była jedyną instytucją, którą Rolandowi udało się uratować z wojennej zawieruchy sprzed piętnastu lat. Praca ta miała dla Reya jedną wadę – brakowało mu w niej emocji. Całe dnie spędzał za biurkiem, czytając raporty i podpisując kwitki. Magizoologią zajął się hobbystycznie, nie wiązał z nią swojej przyszłości. Z drugiej strony, nie zamierzał też spędzić życia za biurkiem. Chciał jedynie uszczęśliwić ojca, zasłużyć na jego dobre słowo.

Roland był tolerancyjny. Ignorował miłostki synów, póki nie wydawały mu się poważne. Richard niemal co miesiąc spotykał się z inną dziewczyną, ale on miał więcej czasu niż Rey. Nie zajmował tak wysokiej pozycji w ojcowskiej firmie. Reynard rzadko wdawał się w romanse. Ostatnim była Eve… Był nawet na prostej drodze, by się jej oświadczyć, ale wtedy Roland poinformował go, że być może znalazł mu narzeczoną. Powiedział o tym Eve, a ta wyjechała. Niedługo potem poznał Angie i polecenia ojca straciły dla niego całe znaczenie. Wiedział oczywiście, że nie dostanie od Rolanda żadnych referencji. Musiał radzić sobie sam. Matka rozpaczała, ale obaj Lupinowie pozostali nieugięci. Rey spakował swoje rzeczy i wyjechał do Anglii za Angeline. Jedynym jego kontaktem z rodziną była notka informacyjna po ślubie. Rodzice na nią nie odpowiedzieli.

– Długo by opowiadać – mruknął tylko Rey, nie patrząc na Daviesa.

Odebrał mundur i zamknął się w biurze, które miał tymczasowo dzielić z Rickiem, żeby się przebrać. Dziwnie się czuł, mając na sobie czarne marynarkę i spodnie. Były o kilka tonów ciemniejsze od granatowych ubiorów aurorskich. We Francji żaden z ministerialnych urzędników nie nosił czerni. Zapiął ostatni ze srebrnych budzików, gdy ktoś gwałtownie załomotał w drzwi.

– Stary, wiem, że to ważny moment, ale mógłbyś się pospieszyć?! – krzyknął Davies. – Mamy sprawę.

Sprawę? Już? Tak szybko? Rey poczuł, jak zaczynają mu drżeć dłonie. Nie był gotowy na akcję. A może był? Uczył się od lat. Znał wiele zaklęć, dzięki którym mógł się obronić. Da radę. Poradzi sobie.

Spojrzał w lustro. Krótkie włosy miał płasko uczesane, twarz gładko ogoloną. Brązowe oczy pewnie wpatrywały się w swoje odbicie. Był gotowy. Był odważny. Był śmiały. Był mężczyzną. Był mężem. Był młodszym oficerem Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami... cóż…. To ostatnie mogłoby brzmieć trochę lepiej.

4 komentarze:

  1. Hej! Skomentuję tu szybciutko ostatnie rozdziały, bo nie miałam możliwości wcześniej.
    Nadeszły te najtrudniejsze dla Remusa chwile, myślę że naprawdę dobrze to przedstawiłaś! To takie nie to uwierzenia, że on jest ledwo po dwudziestce a już tyle bólu go spotkało.
    Dobrze przemyślałaś to wszystko, począwszy na postaci matki Petera, przez Marlenę po Sturgisa. Tego ostatniego uwielbiam <3 Dobrze, że się pogodzili - okoliczności zrobiły swoją robotę i wyszło to takie autentyczne! Nie mogę się doczekać kolejnych rozdziałów ze Sturgisem, jak to teraz będzie wyglądać.
    Biedny Remmy, szkoda, że nie mógł zabrać Harry'ego, ale tutaj już widać tak bardzo tę jego cechę "Jestem beznadziejny, nie ufa mi, nie powinienem żyć, etc." Ciekawi mnie bardzo jak będzie do tego podchodzić Rose, jak urośnie.
    A i jeszcze jedna kwestia, czy Remus będzie miał jakieś wątpliwości, co do winy Syriusza, gdy już jako tako przejdzie, a raczej przeczołga się, przez ten trudny czas. Andromeda u Mory była zawsze pewna, że Syriusz jest niewinny, z tego co pamiętam. Może u Ciebie Remus też będzie miał z tyłu głowy takie myśli... Zawsze mi Syriusza szkoda, bo on teraz wśród tych dementorów, mając świadomość, że James i Lily nie żyją, też przeżywa okropne katusze, pewnie nawet gorsze.
    Szkoda,że Ami i Angie nie żyją,bo dla Remusa byłoby to duże oparcie. Rey się stara, ale z tego co widać, to nie zastąpi huncwotów czy ukochanej.
    Ciekawie będzie też czytać o Rey'u, gdy ma jeszcze swoje dawne poglądy, a jednocześnie jego znacznie późniejszą wersję, mającą syna-wilkołaka, przeżywającego rozdarcie wewnętrzne. Genialny pomysł, by to połączyć!
    Ściskam bardzo mocno i do przeczytania!
    Magda

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej, hej, Dzięki, że napisałaś. Od razu zrobiło mi się cieplej na serduszku.
      Rzeczywiście przyszły trudne czasy, ale przecież nie zostawię moich bohaterów samych sobie. Co do tego pogodzenia... nie szłabym aż tak daleko. To bardziej zawieszenie broni. Między Remusem a Sturgisem jest zbyt dużo złego, żeby pogodzili się w ciągu jednego dnia. Ale kiedyś to nastąpi, obiecuję.
      Kto ma podchodzić do Rose? Remus czy Harry? Bo trochę nie zrozumiałam.
      Co do wątpliwości... Będą, ale to nie Remus będzie je miał. Dla Remusa to wszystko było zbyt dużym szokiem i odetnie się od tego tak, jak to tylko możliwe. Tak naprawdę wątpliwości będzie miała tylko jedna, dość nieoczekiwana z perspektywy Blacka osoba.
      Ściskam mocno,
      Morri

      Usuń
  2. Chodziło mi o to, czy Rose będzie puszczała mimo uszu gderanie ojca, czy może będzie mu tłumaczyć, że jest coś warty :D Taka luźna myśl, bo po prostu nie mogę doczekać się całokształtu jej postaci.
    Ooo, co do niewinności Syriusza - zaciekawiłaś mnie!
    Buziaki :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rose będzie miała raczej niewiele do powiedzenia, bo w kluczowych momentach będzie w szkole. O wszystkich mniej lub bardziej udanych pomysłach ojca będzie się dowiadywać przez osoby trzecie i to ze sporym opóźnieniem.

      Usuń