2 listopada 1981
Remus
upewnił się, że ojciec chwilowo nie zwraca na niego uwagi i wymknął się z domu.
Przeszedł za budynek i ruszył polną ścieżką przed siebie. Nie chciał robić
Reyowi przykrości, ale miał już po dziurki w nosie jego troski i litości. Miał
wrażenie, że ojciec chodzi wokół niego na palcach, byle tylko nie wywołać
jakiegokolwiek bolesnego tematu. A on tak bardzo potrzebował porozmawiać…
Najgorsze było to, że nie miał z kim. Już nie miał…
Usiadł
na pagórku i spojrzał w dal. Bał się. Wojna się skończyła, a on bał się jak
nigdy dotąd. Dopiero teraz zrozumiał, jak bardzo się mylił przed rokiem, po
śmierci Ami. Myślał wtedy, że jest samotny… jaki był głupi. Ile razy
przyjaciele mu wtedy pomogli? Ile razy rozmawiali z nim, gdy myślał, że
sytuacja go przerasta? TERAZ naprawdę nie miał już nikogo. Został sam. Ostatni
z Huncwotów.
Wrócił
myślami do tego, co wydarzyło się poprzedniego dnia. Do rozmowy z ojcem.
Problem w tym, że połowy z niej nie pamiętał. Nie był pewny, w którym momencie
stracił świadomość. Ostatnie, co sobie przypominał, to Rey mówiący, że Syriusz…
Że Black zdradził. Potem była już pustka. Ciemność. Dopiero gdy się obudził i
zobaczył ślady na ramionach ojca, zrozumiał, co zaszło. Stracił kontrolę. Wilk,
szalejący w nim przez trzy ostatnie noce, wyrwał się ze swojego mentalnego
więzienia. Remus nie wiedział, czy taka sytuacja się nie powtórzy. Wciąż wyczuwał
bestię, czającą się na obrzeżach jego świadomości. Dotąd jeszcze nigdy nie czuł
jej tak wyraźnie. Nie chciał w takim stanie zbliżać się do córki. Nie darowałby
sobie, gdyby z jego winy stałaby się jej krzywda.
Przejechał
dłonią po włosach, nieświadomie powtarzając gest Jamesa. James… wciąż nie
wierzył, że już go nie ma. Nie chciał wierzyć, chociaż czuł pustkę w sercu,
która dobitnie przypominała mu o utracie przyjaciół. Miał wrażenie, że ich
zawiódł. Że osobiście ich zdradził. Merlinie, przecież tyle czasu spędzał z
Blackiem, jak mógł nie zauważyć, że ten zmienił stronę?! Nie, nie mógł w to
uwierzyć… przecież to Syriusz był z nim przez cały trudny czas po śmierci Ami,
to Syriusz pomagał mu, gdy miał problemy z sercem, to Syriusz był ojcem
chrzestnym Rose!
Przeszedł
go lodowaty dreszcz na myśl o jego małej córeczce w ramionach masowego
mordercy. W ramionach człowieka, który wysłał Ami na śmierć. A on, głupi,
powierzył mu jej bezpieczeństwo.
Zacisnął
zęby na miękkiej skórze między kciukiem a palcem wskazującym, próbując w ten
sposób powstrzymać ogarniający go gniew.
Zawiódł.
Zawiódł na całej linii. Powinien był sam pójść do Jamesa i upewnić się, że są
bezpieczni. Merlinie, powinien sam zaproponować, że zostanie tym cholernym
Strażnikiem Tajemnicy. Był idealnym kandydatem – nikt nie podejrzewałby, że
można powierzyć taką misję wilkołakowi. A przecież jego dom został doskonale
zabezpieczony, nikt spoza rodziny nie miał do niego wstępu. Mógłby się tam
ukryć, wycofać z walk, jeżeli byłoby trzeba. W dodatku wiedział, że z tak rozdwojonego
umysłu jak jego, żaden, nawet najsprawniejszy legilimenta nic nie mógłby
odczytać. Dlaczego nie pomyślał o tym wcześniej? Dlaczego pozwolił, by wzięli
Blacka? Jak mógł być tak ślepy? Równie dobrze mógłby sam wysłać Lily i Jamesa
na pastwę śmierciożerców.
Zastanawiał
się, jak kiedyś będzie mógł spojrzeć Harry’emu w oczy. Harry, Harry… Remus
wiedział, że mały przeżył tę feralną noc, ale nikt nie potrafił mu powiedzieć,
gdzie się teraz znajduje. A przecież, na brodę Merlina, powinni mu powiedzieć.
Był w końcu Huncwotem, ostatnim, jaki się ostał. Był odpowiedzialny za
Harry’ego, bardziej niż ktokolwiek inny.
Zerwał
się na równe nogi, przeciw czemu szybko zaprotestowała obolała jeszcze po
przemianie kostka. Zignorował ból i sięgnął po różdżkę. Teleportował się do
Hogwartu. Zatrzymał się przed bramą i spojrzał w górę. Dziwnie się czuł,
wchodząc do szkoły, gdy jego przyjaciół już nie było. Stłumił rodzący mu się w
gardle szloch i ruszył naprzód. Wiedział, że wygląda jak upiór, ale musiał pilnie
porozmawiać z Dumbledore’em. Musiał uratować chociaż cząstkę tego, co zepsuł.
Jeden
rzut oka na zegarek powiedział mu, że powinien szukać dyrektora w Wielkiej
Sali. Pewnie właśnie powinien kończyć obiad. Pamiętał jeszcze, jakie zwyczaje
miała hogwarcka kadra.
Zdecydował
się poczekać na Dumbledore’a na korytarzu. Nie był w stanie wejść do sali.
Wiedział, że nie mógłby patrzeć na miejsce, gdzie zazwyczaj siadał z resztą
Huncwotów. Już sam pobyt w Hogwarcie był dostatecznie bolesny. Każdy korytarz,
każdy kamień przypominał mu o tych, których właśnie utracił. Z trudem
powstrzymywał cisnące mu się do oczu łzy, a drżące dłonie zaciskały się na
szlufkach spodni. Nadal bolały go mięśnie.
–
Remusie? Co cię sprowadza do Hogwartu? – zapytał dyrektor, wychodząc z posiłku.
– Muszę
z panem porozmawiać. To bardzo ważne.
– W
takim razie chodź.
Dumbledore
poprowadził go do swojego gabinetu, taktownie czekając na schodach, gdy Remus
miał problem z tym, by się wspiąć. Zdecydowanie schody nie należały do rzeczy,
za którymi Lupin tęsknił po ukończeniu szkoły. Szczególnie w okolicach pełni były
dla niego szczególnie wyczerpujące.
– W
czym ci mogę pomóc? – Ponowił pytanie Dumbledore, zasiadając za biurkiem, gdy
już dotarli do jego gabinetu. – Jeżeli czegoś potrzebujesz, pamiętaj, że zawsze
możesz się do mnie zwrócić.
–
Potrzebuję tylko jednego, profesorze. Harry’ego. Chcę się nim zająć, jestem to
winny Jamesowi i Lily.
Dyrektor
milczał dłuższą chwilę, cały czas głaszcząc brodę. Remus nabrał niejasnego
przeczucia, że jego prośba mogła mieć większe znaczenie, niż mu się początkowo
wydawało. Może jednak przesadził? Ale przecież nie mógł zostawić Harry’ego na
pastwę losu!
–
Ministerstwo się nie zgodzi, wiesz o tym – powiedział w końcu Dumbledore.
–
Zgodzi, jeżeli będę miał pańską rekomendację.
Remus
bardzo chciał być tego pewny. Bardzo chciał wierzyć, że słowo kogoś takiego jak
Albus Dumbledore wystarczy do tego, żeby Chłopiec, Którzy Przeżył, jak już
zaczęto nazywać Harry’ego, trafił pod opiekę wilkołaka.
–
Remusie, nie bierz tego do siebie, ale nie mogę poprzeć tej prośby. Harry jest
już u siostry Lily…
– U
Petunii?! – warknął odruchowo Lupin, ale szybko się opamiętał. Znowu czuł, jak
zaczyna buzować w nim wilk. Przełknął głośno ślinę, zanim ponownie się odezwał.
– Profesorze, przecież doskonale pan wie, że Petunia nienawidzi… nienawidziła…
Lily. Nie może pan umieścić u niej Harry’ego!
Zerwał
się z krzesła i szybkim krokiem przemierzył gabinet. Nie usiadł znowu, tylko
stanął za meblem i zacisnął dłonie na jego oparciu. Świeże rozcięcie na dłoni
zabolało, ale nie przejął się tym. Zdarzyło mu się widzieć Petunię i Lily razem
i wiedział, jakie stosunki je łączyły. Wiedział, jak starsza z sióstr odnosiła
się do czarodziejów. Przecież ktoś taki nie mógł wychowywać Harry’ego.
–
Petunia jest jego jedyną rodziną – powiedział spokojnie dyrektor, jakby nie
zauważając wzburzenia swojego rozmówcy.
– A ja?
James był mi bliższy niż brat! Był świadkiem na moim ślubie…
– W
świetle prawa nie byliście rodziną. Nawet gdybyście byli, oddanie ci Harry’ego
byłoby niezwykle trudne. Wiem… Wiem, że ciężko ci się z tym pogodzić, ale
zrozum, że robię to tylko dla jego dobra. W świecie mugoli będzie bezpieczny.
Remus
zacisnął szczęki tak mocno, że zabolały go zęby. Z trudem pohamował się przed
wygłoszeniem cierpkiego komentarza. Oczywiście. Nawet nienawidząca czarodziejów
ciotka i jej arogancki mąż o podobnych poglądach uchodzili za lepszą opiekę niż
wilkołak. Serce go zabolało, gdy uświadomił sobie, że stracił Harry’ego. Zgiął
się wpół, miał wrażenie, że ktoś uderzył go w żołądek. Nie wiedział, co bolało
go bardziej – poczucie, że zawiódł Jamesa i Lily, czy świadomość, że być może
stracił zaufanie Dumbledore’a. Bo jaki inny mógł być powód tego, że dyrektor
nie przychylił się do jego prośby?
–
Będzie, jak pan chce, profesorze. Dostosuję się – powiedział, z trudem
przepychając słowa przez zaciśnięte z wściekłości gardło. – Nie będę już panu
przeszkadzał.
–
Poczekaj, Remusie!
Dumbledore
wstał zza biurka i podszedł do młodszego mężczyzny. Położył dłonie na jego
ramionach i spojrzał w oczy. Remus uciekł wzrokiem. Nie chciał poddawać się
teraz badawczemu, niemal prześwietlającemu spojrzeniu dyrektora. Nie teraz, gdy
jego kontrola utrzymywała się na bardzo cienkiej nitce.
– Jak
się czujesz, chłopcze? – zapytał. – Przy tym wszystkim nawet nie miałem okazji
cię o to zapytać.
–
Staram się trzymać – odpowiedział zgodnie z prawdą Remus. – Tata przyjechał, ma
na wszystko oko. Przepraszam, ale powinienem już wracać. Córka na mnie czeka.
–
Skorzystaj z kominka. Będziesz szybciej w domu, a, wybacz mi to stwierdzenie,
nie wyglądasz za dobrze. Idź, odpocznij. I, proszę, nie bierz do siebie tej
rozmowy. Naprawdę, chodzi mi wyłącznie o dobro Harry’ego.
Remus
skinął głową. Nie miał zaufania do swojego głosu. Wiedział, że tembr zdradziłby
jego niezadowolenie, gdyby tylko się odezwał. Popełnił błąd, przychodząc tutaj,
teraz już to wiedział. Kolejna złudna nadzieja rozprysła się na milion
kawałków.
Po
niezbyt przyjemnej podróży siecią Fiuu wyszedł z kominka w salonie w swoim
domu. Zdążył otrzepać szatę z popiołu, zanim do pomieszczenia wpadł Reynard.
–
Merlinie jedyny, Rémy, gdzieś ty był?
Podbiegł
do syna i mocno go objął, o wiele mocniej, niż wydało się to Remusowi adekwatne
do sytuacji. Tak, wyszedł z domu bez informowania o tym kogokolwiek, ale to nie
mogło być powodem takiej paniki.
– Nigdy
więcej tak nie znikaj! – poprosił błagalnie Rey. Odsunął syna i ujął jego twarz
w dłonie. – Nigdy, rozumiesz? Bałem się, że cię złapali, że coś ci się stało,
tak jak…
Reynard
urwał gwałtownie i ponownie przycisnął syna do piersi. W jego brązowych oczach
błyszczały łzy. Serce biło mu tak mocno, że Remus czuł je, tuląc się do ojca.
Coś musiało się wydarzyć. Coś bardzo złego.
– Byłem
na spacerze, potem musiałem porozmawiać z Dumbledore’em. Przepraszam,
powinienem był ci powiedzieć. Co się stało?
– Nie
dalej jak pół godziny temu był Sturgis… W domu jego partnera zawodowego podobno
był kipisz. Zniknął razem z żoną.
– Frank
i Alicja zniknęli? – zapytał ze strachem Remus. Przecież oni też mieli małe
dziecko. – Śmierciożercy?
–
Prawdopodobnie. Tak mówi Sturg. Nic pewnego nie wiedzą. Jak o nich usłyszałem,
potem jeszcze Alastor… Przestraszyłem się, że tobie też coś zrobili.
Mężczyźni
odsunęli się od siebie i młodszy z nich sięgnął po szklankę. Nalał sobie wody i
wypił ją niemal całą. Z rozdrażnieniem uświadomił sobie, że ręka wciąż mu drży.
Nie wiedział tylko, czy jest to efekt przemiany, czy zdenerwowania.
– Moody
też zniknął? – zapytał, przypominając sobie, o czym mówił ojciec.
– Nie.
Ale miał wypadek w czasie aresztowania. Sturg mówi, że jest w Mungu. Podobno
nie jest z nim dobrze, ale wyjdzie z tego. Rémy, obiecaj mi, że więcej
nie znikniesz bez słowa. Obiecaj!
Remus
spojrzał w pełne strachu oczy ojca i poczuł wyrzuty sumienia. Reynard
przyjechał tu dla niego, by go wesprzeć – nie pierwszy zresztą raz – a on
wymknął się z domu i poleciał do Hogwartu bez żadnej informacji… I to zaledwie
dzień po tym, jak zginęli jego przyjaciele. Zaledwie dzień po tym, jak
skończyła się wojna. Czuł się tym gorzej, że cała jego eskapada okazała się
bezcelowa, a odmowa Dumbledore’a wręcz upokarzająca.
Ojciec
ujął jego twarz w dłonie. Spotkały się spojrzenia dwóch par brązowych oczu –
jedno przestraszone, drugie zrezygnowane.
–
Proszę – szepnął Rey. – Proszę, nie wychodź. Chcę mieć pewność, że chociaż ty
jesteś bezpieczny. Wystarczy mi, że Sturgis się naraża.
– Nie
będę wychodził. Obiecuję.
Wiedział,
że dotrzyma słowa. Prócz brata wszyscy, na których mu zależało, byli w tym domu.
Na zewnątrz nic już go nie czekało.
~ * ~
Luty 1957
Drzwi
rozwarły się z nieprzyjemnym trzaskiem. Z windy najpierw wyleciały trzy sowy,
które z trudem unikały obijania się o siebie w wąskim korytarzu. Za nimi
wyłonił się niespełna trzydziestoletni mężczyzna. Rozejrzał się nieśmiało i
poprawił zmierzwione przez ptactwo brązowe włosy. Nie chciał pierwszego dnia w nowej
pracy wyjść na niechluja.
Szedł
przez poziom czwarty Ministerstwa Magii, dokładnie czytając tabliczki
zawieszone na drzwiach. Departament Kontroli na Magicznymi Stworzeniami był dla
niego stanowczo zbyt rozległy. Biuro Doradztwa w Zwalczaniu Szkodników… Biuro
Łączności z Goblinami… Biuro Dezinformacji… Wydział Duchów… Wydział Istot,
jest! Mężczyzna wszedł do środka i jęknął w duchu. Jeszcze większy labirynt.
Wspaniale!
Zajrzał
do pierwszego lepszego gabinetu. Za biurkiem siedział oficer mniej więcej w
jego wieku. Podniósł wzrok znad papierów.
– W
czym mogę pomóc?
–
Szukam dyrekcji – wymamrotał przybysz. – Mam dzisiaj zacząć pracę.
Oficer
uśmiechnął się szeroko na te słowa i wstał zza biurka. Zdjął okulary do
czytania i poprawił opadającą na oczy czarną grzywkę.
–
Reynard Lupin, tak?
Rey
skrzywił się, słysząc tę typowo brytyjską wymowę jego nazwiska. Cóż, będzie
musiał się przyzwyczaić, skoro nie zamierzał póki co wracać do Francji. Miał
ojczyzny po dziurki w nosie… Nie mówiąc już o ojcu.
– Tak,
to ja – potwierdził i uścisnął wyciągniętą w jego stronę dłoń. Chociaż mieszkał
w Wielkiej Brytanii już od dwóch miesięcy, nadal dziwnie czuł się, mówiąc po
angielsku. Wiedział, że jego akcent pozostawia wiele do życzenia.
–
Riccard Davies. Mów mi „Rick”. Będziemy razem pracować, przynajmniej na razie.
Jakbyś miał jakiekolwiek pytania, jestem tu po to, żeby pomóc. We wszystko cię
wprowadzę.
– Merci…
znaczy, dziękuję. Przepraszam.
Rick
roześmiał się i poklepał Reya po ramieniu.
– Żaden
problem. Chętnie podszkolę się z francuskiego, nie używałem go, odkąd
skończyłem Hogwart. Zresztą… powiem ci w sekrecie… dziewczyny uwielbiają
francuski akcent. Będziesz miał powodzenie. Może nie u nas, u nas jest raczej
mało kobiet, ale w innych departamentach można przebierać do woli.
Rey
musiał się bardzo skupić, żeby zrozumieć wymowę nowego współpracownika. Rick
nie dość, że mówił szybko, to jeszcze zaciągał, jak się wydawało Lupinowi, po
walijsku. A może po szkocku? Te brytyjskie akcenty były dla niego kompletnie nie
do rozróżnienia.
–
Akurat flirty mnie nie interesują. Od dwóch miesięcy jestem żonaty.
– Co z
ciebie za Francuz? – zapytał Rick, unosząc ze zdziwieniem brwi. – Weź, nie bądź
taki. Nie psuj mi planów na podryw.
Fantastycznie.
Po prostu fantastycznie. Rey zaczął dochodzić do wniosku, że popełnił błąd,
zatrudniając się w Departamencie Kontroli. Jego kwalifikacje były tak wysokie,
że bez trudu dostałby się na kurs aurorski. Pewnie by mu się to podobało, ale w
końcu to był tylko kurs, staż za symboliczne pieniądze, a on potrzebował
prawdziwej pensji. Dopiero co wyprowadził się z Francji po karczemnej awanturze
z ojcem. Roland postawił sprawę jasno – póki Rey zostawał z „tą biedną jak mysz
kościelna mugolaczką”, nie zamierzał dawać synowi żadnych pieniędzy. Reynard po
raz pierwszy w życiu musiał sam utrzymać siebie i rodzinę. Nie chciał prosić o
pomoc teściów, wystarczyło, że ci w prezencie ślubnym dali im stary dom po
jakiejś babci. Miejsce było urokliwe, odosobnione i nawet nie wymagało dużego
wkładu pracy i finansów.
–
Planuj sobie, na co masz ochotę, mnie w to nie mieszaj – mruknął Rey. – Ja… ja
mam co robić.
Davies
wzruszył ramionami. Poprowadził Lupina do dyrekcji Departamentu Kontroli. Rey
rozglądał się z mieszanką zaciekawienia i obrzydzenia. Strach było myśleć, ile
stworzeń przewinęło się przez te korytarze. I po co? Niebezpieczne bestie
powinno się tępić od razu, a nie dawać im szansę na to, by krzywdziły
niewinnych. Ilu ludzkich nieszczęść by oszczędzono, gdyby od razu zabijano
każdego napotkanego potwora?
Minął
niepozorne drzwi, opatrzone odrapaną tabliczką „Służba Pomocy Wilkołakom”.
Skrzywił się, czując, jak ogarnia go obrzydzenie. Pomoc wilkołakom.
Jakby potrzebowali czegoś takiego. Rey raz w życiu widział na oczy jedną z tych
bestii i nie uważał, by potrzebowała ona jakiejkolwiek pomocy. Doskonale
radziła sobie ze służbami specjalnymi Francuskiego Ministerstwa Magii. To
prawdziwy cud, że Reynard i jego brat, Richard, przeżyli tamtą noc. Lupin
wiedział, że wilkołakom można pomóc tylko w jeden sposób– śmierć jest jedynym i
najlepszym sposobem na zdjęcie z nich klątwy likantropii.
–
Jesteśmy na miejscu – powiedział Davies, zanim zapukał do gabinetu dyrekcji. –
Zobaczysz, to ci się spodoba.
Po
drugiej stronie powitał ich ponad pięćdziesięcioletni czarodziej. Gdyby Rey
spotkał go na ulicy, nigdy nie pomyślałby, że to ktoś ważny. Ot, mężczyzna w
średnim wieku, najwyraźniej niezbyt rozgarnięty życiowo – brązowe włosy miał w
nieładzie, pocerowaną w kilku miejscach szatę niedbale narzuconą na ramiona.
Spojrzał na nowoprzybyłych lekko nieprzytomnym wzrokiem, po czym pociągnął łyk
czarnej kawy. Zamrugał. Wziął od Reynarda dokumenty i szybko je przejrzał.
–
Lupin… Lupin… Lupin… – mamrotał. Ku zdziwieniu Reya używał poprawnej,
francuskiej wymowy jego nazwiska. – Kojarzę to nazwisko. W czasie wojny byłem w
Paryżu, poznałem wtedy pańskiego ojca. Pisał do mnie ostatnio.
Reynard
spuścił wzrok. Znaczący wzrok dyrektora departamentu świadczył o tym, że ów
list dotyczył właśnie jego. Rey mógł jedynie podejrzewać, co takiego Roland
mógł o nim pisać. Nie rozstali się w końcu w dobrej atmosferze, ale nie chciało
mu się wierzyć, że ojciec usiłowałby bruździć mu także po tej stronie Kanału La
Manche… czy też Kanału Angielskiego, jak to w swojej wyniosłości twierdzili
Brytyjczycy.
–
Dobrze, że nie mam w zwyczaju przyjmować rad. Wolę uczyć się na błędach. Witam
w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, panie Lupin. Jestem Newt
Scamander. Proszę mi mówić po imieniu.
– W
takim razie proszę o to samo – powiedział Rey, ściskając dłoń słynnego
magizoologa.
Nie
spodziewał się, że pozna Scamandera już pierwszego dnia pracy. Podziwiał go,
jego odwagę i wiedzę o magicznych stworzeniach, chociaż samego zamiłowania do
nich nie rozumiał. Od pamiętnego spotkania z wilkołakami zaczytywał się w jego
książkach i artykułach. Chciał wiedzieć, jak następnym razem wyjść z podobnej
sytuacji żywym. Scamander urósł w jego oczach niemal do rangi idola. Rey nigdy
nie spodziewał się, że będzie mógł z nim pracować.
– Rick,
zaprowadź Reynarda do socjalnego, niech dadzą mu mundur. Witaj na pokładzie,
Rey. W Dorset mają jakiś problem z kudłoniami. Chyba kilka zniknęło.
Dwaj
mężczyźni opuścili gabinet. Davies ruszył dalej korytarzem, co jakiś czas
oglądając się, czy Rey dalej za nim idzie.
–
Zajmujemy się kudłoniami? – zapytał Reynard. – Myślałem, że zajmujemy się tylko
niebezpiecznymi stworami.
–
Przede wszystkim zajmujemy się istotami. Kudłonie podlegają pod Wydział
Zwierząt. Tylko nie przywiązuj się do tego podziału, często razem pracujemy.
Zresztą, nie wiedzieć czemu, pod Zwierzęta podlega na przykład Rejestr, chociaż
teoretycznie powinien być u nas. My za to mamy pokoje przesłuchań i areszt…
jeżeli można to tak nazwać. Są plany przebudowy, ale góra zasłania się brakiem
pieniędzy. Wolą pchać fundusze do innych departamentów.
Rey
rzucił okiem na drzwi do Wydziału Zwierząt, które właśnie mijali. Były otwarte.
Reynard widział kręcących się urzędników, kilku z nich niosło klatki z
niewielkimi stworkami.
–
Rejestr podlega pod zwierzęta? – zdziwił się Lupin. – Myślałem, że wilkołaki
podlegają pod istoty.
– Bo
podlegają. Podobno mają go przenosić, ale cholera ich wie. Nie zamierzam
narzekać. Przynajmniej wilkołaki kręcą się u nich, a nie u nas. Czasem trafi
się taki, który się fatyguje, żeby uaktualnić dane. Odważny albo głupy, sam
oceń. Szczególnie, że Rejestr sąsiaduje z pokojami Brygady Ścigania. Tępe
osiłki, sam się o tym przekonasz. Sfrustrowani, że nie chcieli ich nigdzie
indziej.
– Tutaj
podobno trafiają odrzutki z kursu aurorskiego – wyrwało się Reyowi.
Davies
zatrzymał się wpół kroku i spojrzał ostro na Lupina. Zmarszczył ciemne brwi, a
na jego czole pojawiły się trzy zmarszczki. Po dłuższej chwili jego twarz
rozpogodziła się. Rick roześmiał się.
–
Żartowałem – rzucił Davis, widząc, że kolega przestraszył się jego reakcji. –
Ale nie powtarzaj tego, bo kilku osobom możesz nacisnąć na odcisk. Niektórzy
naprawdę mają o to żal do Biura. A ty? Też jesteś odrzutem?
–
Poniekąd. Do aurorów nie przyjęliby mnie bez kursu, a tu dobrze płacą. Mówiłem,
dopiero się ożeniłem. Muszę zadbać o żonę.
– A
wcześniej co robiłeś?
Rey
przemilczał to pytanie. Brakowało mu stanowiska w ojcowskiej firmie
produkującej miotły. Kierował kontaktami handlowymi z Europą Zachodnią. Praca
była świetna, pensja znakomita, pozwoliła mu nawet na zakup domu niedaleko
Rouen. Co prawda nigdy tam nie zamieszkał, większość czasu spędzał w Paryżu,
ale traktował to jako dobrą inwestycję. Fabryka mioteł była jedyną instytucją,
którą Rolandowi udało się uratować z wojennej zawieruchy sprzed piętnastu lat.
Praca ta miała dla Reya jedną wadę – brakowało mu w niej emocji. Całe dnie
spędzał za biurkiem, czytając raporty i podpisując kwitki. Magizoologią zajął
się hobbystycznie, nie wiązał z nią swojej przyszłości. Z drugiej strony, nie
zamierzał też spędzić życia za biurkiem. Chciał jedynie uszczęśliwić ojca,
zasłużyć na jego dobre słowo.
Roland
był tolerancyjny. Ignorował miłostki synów, póki nie wydawały mu się poważne.
Richard niemal co miesiąc spotykał się z inną dziewczyną, ale on miał więcej
czasu niż Rey. Nie zajmował tak wysokiej pozycji w ojcowskiej firmie. Reynard
rzadko wdawał się w romanse. Ostatnim była Eve… Był nawet na prostej drodze, by
się jej oświadczyć, ale wtedy Roland poinformował go, że być może znalazł mu
narzeczoną. Powiedział o tym Eve, a ta wyjechała. Niedługo potem poznał Angie i
polecenia ojca straciły dla niego całe znaczenie. Wiedział oczywiście, że nie
dostanie od Rolanda żadnych referencji. Musiał radzić sobie sam. Matka
rozpaczała, ale obaj Lupinowie pozostali nieugięci. Rey spakował swoje rzeczy i
wyjechał do Anglii za Angeline. Jedynym jego kontaktem z rodziną była notka
informacyjna po ślubie. Rodzice na nią nie odpowiedzieli.
– Długo
by opowiadać – mruknął tylko Rey, nie patrząc na Daviesa.
Odebrał
mundur i zamknął się w biurze, które miał tymczasowo dzielić z Rickiem, żeby
się przebrać. Dziwnie się czuł, mając na sobie czarne marynarkę i spodnie. Były
o kilka tonów ciemniejsze od granatowych ubiorów aurorskich. We Francji żaden z
ministerialnych urzędników nie nosił czerni. Zapiął ostatni ze srebrnych
budzików, gdy ktoś gwałtownie załomotał w drzwi.
–
Stary, wiem, że to ważny moment, ale mógłbyś się pospieszyć?! – krzyknął
Davies. – Mamy sprawę.
Sprawę?
Już? Tak szybko? Rey poczuł, jak zaczynają mu drżeć dłonie. Nie był gotowy na
akcję. A może był? Uczył się od lat. Znał wiele zaklęć, dzięki którym mógł się
obronić. Da radę. Poradzi sobie.
Spojrzał w lustro. Krótkie włosy miał płasko uczesane, twarz gładko ogoloną. Brązowe oczy pewnie wpatrywały się w swoje odbicie. Był gotowy. Był odważny. Był śmiały. Był mężczyzną. Był mężem. Był młodszym oficerem Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami... cóż…. To ostatnie mogłoby brzmieć trochę lepiej.
Hej! Skomentuję tu szybciutko ostatnie rozdziały, bo nie miałam możliwości wcześniej.
OdpowiedzUsuńNadeszły te najtrudniejsze dla Remusa chwile, myślę że naprawdę dobrze to przedstawiłaś! To takie nie to uwierzenia, że on jest ledwo po dwudziestce a już tyle bólu go spotkało.
Dobrze przemyślałaś to wszystko, począwszy na postaci matki Petera, przez Marlenę po Sturgisa. Tego ostatniego uwielbiam <3 Dobrze, że się pogodzili - okoliczności zrobiły swoją robotę i wyszło to takie autentyczne! Nie mogę się doczekać kolejnych rozdziałów ze Sturgisem, jak to teraz będzie wyglądać.
Biedny Remmy, szkoda, że nie mógł zabrać Harry'ego, ale tutaj już widać tak bardzo tę jego cechę "Jestem beznadziejny, nie ufa mi, nie powinienem żyć, etc." Ciekawi mnie bardzo jak będzie do tego podchodzić Rose, jak urośnie.
A i jeszcze jedna kwestia, czy Remus będzie miał jakieś wątpliwości, co do winy Syriusza, gdy już jako tako przejdzie, a raczej przeczołga się, przez ten trudny czas. Andromeda u Mory była zawsze pewna, że Syriusz jest niewinny, z tego co pamiętam. Może u Ciebie Remus też będzie miał z tyłu głowy takie myśli... Zawsze mi Syriusza szkoda, bo on teraz wśród tych dementorów, mając świadomość, że James i Lily nie żyją, też przeżywa okropne katusze, pewnie nawet gorsze.
Szkoda,że Ami i Angie nie żyją,bo dla Remusa byłoby to duże oparcie. Rey się stara, ale z tego co widać, to nie zastąpi huncwotów czy ukochanej.
Ciekawie będzie też czytać o Rey'u, gdy ma jeszcze swoje dawne poglądy, a jednocześnie jego znacznie późniejszą wersję, mającą syna-wilkołaka, przeżywającego rozdarcie wewnętrzne. Genialny pomysł, by to połączyć!
Ściskam bardzo mocno i do przeczytania!
Magda
Hej, hej, Dzięki, że napisałaś. Od razu zrobiło mi się cieplej na serduszku.
UsuńRzeczywiście przyszły trudne czasy, ale przecież nie zostawię moich bohaterów samych sobie. Co do tego pogodzenia... nie szłabym aż tak daleko. To bardziej zawieszenie broni. Między Remusem a Sturgisem jest zbyt dużo złego, żeby pogodzili się w ciągu jednego dnia. Ale kiedyś to nastąpi, obiecuję.
Kto ma podchodzić do Rose? Remus czy Harry? Bo trochę nie zrozumiałam.
Co do wątpliwości... Będą, ale to nie Remus będzie je miał. Dla Remusa to wszystko było zbyt dużym szokiem i odetnie się od tego tak, jak to tylko możliwe. Tak naprawdę wątpliwości będzie miała tylko jedna, dość nieoczekiwana z perspektywy Blacka osoba.
Ściskam mocno,
Morri
Chodziło mi o to, czy Rose będzie puszczała mimo uszu gderanie ojca, czy może będzie mu tłumaczyć, że jest coś warty :D Taka luźna myśl, bo po prostu nie mogę doczekać się całokształtu jej postaci.
OdpowiedzUsuńOoo, co do niewinności Syriusza - zaciekawiłaś mnie!
Buziaki :*
Rose będzie miała raczej niewiele do powiedzenia, bo w kluczowych momentach będzie w szkole. O wszystkich mniej lub bardziej udanych pomysłach ojca będzie się dowiadywać przez osoby trzecie i to ze sporym opóźnieniem.
Usuń