Luty 1957
Davies
i Lupin aportowali się na polu nieopodal niewielkiego gospodarstwa w Walii. Rey
rozejrzał się, próbując zlokalizować jakikolwiek punkt orientacyjny, ale to mu
się nie udało. Znajdowali się, jakby to powiedział, au milieu de nulle part.
Po środku niczego.
– Po co
nas tu ściągnęli? – zapytał.
Zacisnął
dłoń mocniej na różdżce. Nie czuł się bezpiecznie. Merlin jeden wiedział, co
mogło na nich czyhać w takiej pustce. Szybko zbeształ się w myślach. Pracował w
Departamencie Kontroli, nie mógł bać się istot!
– Stary
znajomy – odpowiedział tylko Davies.
Rick
podszedł do niewielkiego domu, który sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał się
zawalić, i cicho zapukał do drzwi.
–
Proszę, oficerze Davies! – Z wnętrza domu rozległ się chrapliwy głos. – Drzwi
są otwarte.
Rey
wszedł za partnerem do rudery. Budynek – widząc go od środka, jeszcze ciężej było
nazwać go domem – wyglądał na opuszczony. Nieliczne meble stały zakurzone, a
okna zabite deskami tak, że do wnętrza nie wpadał nawet pojedynczy promień
słońca.
–
Henry, gdzie jesteś? – zapytał Davies, a jego głos utonął w pustce.
Rey
ledwo uchwycił ruch kątem oka, gdy przed nim pojawił się mężczyzna mniej więcej
w jego wieku. A przynajmniej takie sprawiał wrażenie, bo nienaturalna bladość
skóry i skrajnie wychudzona sylwetka dobitnie świadczyły o tym, do jakiego
gatunku należał gospodarz. Lupin ruszył uzbrojoną w różdżkę ręką, ale Davies go
przytrzymał. Za późno. Bestia zauważyła to i zmrużyła czarne oczy.
– To
jego pierwszy dzień – powiedział szybko oficer. – Pierwsze wyjście. Jeszcze nic
nie wie.
Reya
ogarnęła narastająca fala gniewu. Naprawdę musieli się tłumaczyć przed jakimś
wampirem? Przecież to oni byli tu władzą! Poczuł, jak przyspiesza mu tętno.
Wziął kilka oddechów, próbując się uspokoić. Widział, że nie umknęło to uwadze
stojącego naprzeciw nich potwora. Zdenerwował się jeszcze bardziej.
–
Wyjdź, Rey – syknął Davies i popchnął go w stronę drzwi. – Poczekaj na
zewnątrz. Już!
Lupin
wykonał polecenie, chociaż wszystko w nim krzyczało, żeby tak nie robić. Nie
chciał odwracać się plecami do wampira. Poza tym Rick… Co by o nim nie myślał,
byli partnerami. Jeden był za drugiego odpowiedzialny. Jeżeli Daviesowi coś by
się stało, to on, Rey, poniósłby za to odpowiedzialność. Nie chciał zaczynać
nowej pracy od takiej wtopy.
Stanął
przed ruderą i wystawił twarz na światło zachodzącego słońca. Kolejna rzecz,
która nie podobała mu się w Wielkiej Brytanii – dni były krótsze, a temperatura
zimą ostrzejsza. Cóż, geografia robiła swoje. Rey naciągnął mocniej poły
grubego płaszcza i potarł ramiona. Odkąd przyjechał na Wyspy, ciągle marzł. A
może by tak namówić Angie do wyjazdu do Kanady? W Quebecku było cieplej i
posługiwano się dwoma językami. Byłoby idealnie… ale nie mógł prosić żony, żeby
zostawiła rodziców. Mieli tylko ją.
Rey
zerkał co i raz na zegarek. Minął ponad kwadrans, zanim Rick wyszedł z rudery.
Przeszedł obok Lupina, rzucając mu chłodne spojrzenie.
– Hol
Ministerstwa – rzucił. – Natychmiast.
Dwaj
mężczyźni okręcili się w miejscach i zniknęli. Chwilę później pojawili się w
Ministerstwie Magii. Rey rzucił okiem na znajdującą się na środku korytarza
fontannę. Parę czarodziejów otaczali centaur, goblin i skrzat domowy. Lupin
skrzywił się. Nie widział potrzeby, by portretowano stworzenia i nawet ich
pełne uwielbienia spojrzenia nie mogły poprawić sytuacji. O ile rozumiał
jeszcze potrzebę istnienia zwierząt takich jak smoki czy akromantule, o tyle
nie pojmował, jak ktokolwiek mógł chcieć żyć jako centaur, wampir czy wilkołak.
Rozumne stworzenie powinno honorowo zakończyć swoją nędzną egzystencję. Gdyby
wszyscy mieli takie poczucie przyzwoitości, problem z istotami rozwiązałby się
w ciągu jednego pokolenia. Marzenie…
Pogrążony
w rozmyślaniach Rey z trudem nadążał za pędzącym przed nim Daviesem. Oficer
wyglądał na złego, wręcz wściekłego. Jego krok był sprężysty, ramiona napięte,
a dłoń zacisnęła się na różdżce tak mocno, że drewno omal nie pękło.
– Co
zrobił ten wampir? – zapytał Lupin, gdy weszli do gabinetu.
Davies
obrócił się gwałtownie. Ściągnął brwi, a jego twarz pobladła z gniewu. Oczy
ciskały gromami.
– Nie
on. Ty! – wycedził. – Współpracuję z Henrym, odkąd tu pracuję. I nigdy nie
miałem z nim najmniejszego problem. A ty od razu na niego naskoczyłeś!
– To
wampir! – syknął Rey. – Istota. To on powinien pilnować się przy nas, nie
odwrotnie.
Rick
roześmiał się bez cienia wesołości. Nalał sobie do szklanki soku dyniowego i
wypił całość. Odetchnął kilka razy, najwyraźniej próbując się uspokoić przed
dalszą rozmową.
– Mnie
też to się nie podoba – stwierdził w końcu. – Ale fakty są takie, że jeżeli
chciałby ci coś zrobić, nie zdążyłbyś unieść różdżki. Mój brat czasem mówi, że
rządzimy tylko dlatego, że oni nam na to pozwalają. Nie szedłbym tak daleko w
rozważaniach, ale coś w tym faktycznie jest.
Rey
zmarszczył brwi. Nie podobało mu się to. Nie tak to sobie wyobrażał. Nie po to
poszedł do Departamentu Kontroli. Co działo się w tej Brytanii?! We Francji coś
takiego byłoby nie do pomyślenia!
Nie
zdążył odpowiedzieć partnerowi, bo drzwi się otworzyły i do gabinetu wszedł
mężczyzna łudząco podobny do Riccarda. Był od niego może pięć lat starszy.
Prowadził za sobą dwudziestokilkulatka, który nerwowo zaciskał palce na klapach
służbowej marynarki.
– Nie
żartuj – jęknął Riccard. – Merlinie, jeden nowicjusz mi wystarczy. Już z tym
mam wystarczające problemy.
Przy
ostatnich słowach machnął dłonią w stronę Reya, który poczuł ogarniającą go
złość. Nie był jakimś gówniarzem, żeby go tak traktować. Na Hekate, był
Lupinem! Odrzuconym, ale wciąż Lupinem. Nawet na tej zapomnianej przez bogów
wyspie to musiało coś znaczyć. Musiało, prawda?
–
Sebastian Davies – przedstawił się nowoprzybyły oficer, ignorując narzekanie,
jak się zdawało, brata. – Witam na pokładzie… Chociaż raczej powinienem
powiedzieć „w lochach”. A to Bernie Seymour.
–
Cześć, Bernie – powiedział cicho Rey, unosząc dłoń na powitanie.
Chłopak
uśmiechnął się nieśmiało i pomachał. Nie sprawiał wrażenia kogoś, kto nadawałby
się do tej pracy. Był zbyt wystraszony, a po tym, co Lupin widział tego dnia,
miał prawo obawiać się o kolegę z kilkunastoma nadliczbowymi kilogramami.
Bernie mógł sobie nie poradzić w starciu z bestiami. Ale czy Reya powinno to
interesować? Nie był od tego, żeby niańczyć nowych kolegów z pracy.
Riccard
pokręcił głową z wyraźnym niezadowoleniem, ale nie odpowiedział. Postawienie
się wyższemu stopniem bratu mogło się źle skończyć. W Departamencie Kontroli
zbyt wiele zależało od słów i opinii.
Rey
powiódł spojrzeniem między dwoma Daviesami. Przypominali mu to, co jeszcze do
niedawna łączyło go z młodszym bratem. Zakłuło go w sercu. Tęsknił za
Richardem. Bolało go to, że ten tak łatwo podążył za ojcem i odrzucił wszystko,
co było między nimi. Kontakt urwał się z dnia na dzień.
– Niech
będzie – syknął Rick. – Czujcie się jak u siebie w biurze.
Jego
głos ociekał złością. Podszedł do regału i wyjął z niego kilka teczek, które
rozdzielił między dwóch nowych kolegów. Rey przejrzał tytuły – procedury,
przepisy, regulaminy, zalecenia i rozpiska obowiązków i uprawnień. Lektura na
kilka wieczorów.
– To
część pierwsza – poinformował Reynarda i Berniego Davies. – Macie czas do końca
tygodnia. A teraz bądźcie tak mili i mi nie przeszkadzajcie. Mam dwa raporty do
dokończenia.
Do
końca zmiany siedzieli w ciszy. Rey coraz mocniej zaciskał zęby, tłumiąc złość.
Miał dość traktowania go jak stażysty. Nie zasłużył na to. Jeszcze cztery
miesiące temu był dyrektorem wykonawczym w firmie produkującej Spadające
Gwiazdy – najszybsze francuskie miotły. To on decydował o kierunku rozwoju firmy.
A teraz został z niczym… Łowca bestii od siedmiu boleści. Był o pół kroku od
złożenia wypowiedzenia.
Z ulgą
powitał dzwonek, zwiastujący koniec pracy. Schował teczki do torby i opuścił
Ministerstwo. Ze złością zobaczył, że Bernie przeczytał znacznie więcej. Mógł
się tego spodziewać. Pisany angielski był dla niego katorgą.
Catfield
było niewielką miejscowością nieopodal Norwich, położoną zaledwie kilkanaście
kilometrów od wschodniego wybrzeża. Dom teściów Reya znajdował się w samym
centrum. Lupin wszedł do środka i rzucił się na kanapę. Zasłonił ramieniem
oczy. Miał ochotę zasnąć i się nie budzić.
–
Wszystko w porządku, kochany?
Z
trudem pohamował nerwowe westchnięcie. Lubił swoją nową teściową, ale nie miał
dzisiaj siły na jej troskę. Nie miał na nic siły. Hekate, dlaczego nie mógł po
prostu ułożyć sobie życia?
– Rey?
– ponagliła go Mary Brown. – Czy wszystko gra?
– Tak,
tak… Trudny pierwszy dzień, to tyle. A co się w domu działo?
Usiadł
i pozwolił, by Mary go objęła. Położył głowę na jej ramieniu. Brakowało mu
takiego zwykłego, matczynego ciepła. Od swojej matki od dawna nie zaznawał czułości.
Juliette pokładała nadzieje w starszym synu, ale czułostki miała zarezerwowane
dla młodszego. Odkąd Rey poszedł do szkoły, rzadko miał okazję być przytulany.
– Nic
nowego. Johnny jest w pracy, Angie też. Niedługo powinni wrócić.
Teść
Reya, John, pracował nieopodal w warsztacie, który prowadził wraz ze swoim
bratem. Zakład nie był duży, ale dochody z niego wystarczały na utrzymanie obu
rodzin. Warsztat Brownów był jedynym w okolicy, więc bracia mieli ręce pełne
roboty.
– Co
się stało, Rey?
To
jedno pytanie wystarczyło, żeby słowa popłynęły. Lupin mówił o wszystkim –
Daviesach, Newcie Scamanderze i wampirze. Im dłużej opowiadał, tym bardziej
dochodził do wniosku, że zatrudnienie się właśnie w Departamencie Kontroli to
błąd. Powinien iść gdzie indziej. Może do Departamentu Międzynarodowej
Współpracy Czarodziejów? Nadawałby się tam ze swoją znajomością języków. Albo
Departament Transportu? Na Hekate, przez ostatnie dwanaście lat pracował w
firmie produkującej miotły! Od biedy nadawałby się nawet do Departamentu
Magicznych Wypadków i Katastrof. Tylko cóż z tego, skoro w żadnym z nich nie
było wolnego etatu? Tylko Departament Kontroli prowadził stały nabór… wiadomo
dlaczego. Póki co nie miał szans na inną posadę, ale obiecał sobie, że zmieni
stanowisko, gdy tylko w innym departamencie zwolni się etat. Nie zamierzał
zostawać „kontrolnym”.
Drzwi
do domu otworzyły się i weszła przez nie Angie. Jego Angie. To dla niej to wszystko.
Zerwane kontakty z rodziną, zmiana kraju, cichy ślub, tułanie się po cudzych
domach, praca poniżej jego możliwości… wszystko. A mimo to, gdy patrzył na jej
krągłą sylwetkę, uśmiechniętą twarz i radosne oczy, niczego nie żałował. Kochał
ją. By móc z nią być, przeszedłby przez las pełen boginów, wilkołaków i innych
bestii. Czy mógł chcieć od życia czegoś więcej?
~ * ~
Listopad 1981
Sturgis
oparł czoło o chłodną taflę szyby, oddzielającej szpitalny korytarz od jednej z
sal. Potwornie chciało mu się spać, od trzech dni nie zmrużył oka, a mimo to
nie był w stanie się ruszyć. Nie potrafił. Nie chciał. Merlinie, jak to się
stało, że tak wyczekiwany koniec wojny przyczynił się do tylu tragedii?
Przełknął
ślinę, próbując opanować ogarniające go mdłości. Jego pusty żołądek gwałtownie
protestował. Kiedy ostatnio jadł? Rano? Wczoraj? Nie pamiętał. Tyle się działo,
tyle rzeczy się zmieniało. Co chwila dochodziły do niego wieści o nowych
wydarzeniach. Ludzie się cieszyli, świętowali, nie patrząc na to, że tuż obok
dzieją się tragedie.
Jedną z
nich Sturg miał właśnie przed oczami. Frank i Alice. Jego partner zawodowy… już
nie. Porwani przed tygodniem Longbottomowie zostali odnalezieni, ale ich stan
nie dawał nadziei na przyszłość. Wielokrotnie rzucona na nich klątwa Cruciatus
odebrała im świadomość. Nie pamiętali już, kim są. Nie rozpoznawali rodziny i
przyjaciół. Sturgisowi serce się ściskało na widok człowieka, który zaledwie
kilka dni wcześniej siedział obok niego w jednym biurze, a teraz był wrakiem
samego siebie. Sturg zawiódł, wiedział o tym. Powinien był przewidzieć, że
Longbottomowie będą następnym, po Potterach, celem. Potterowie nie żyli, ale
to, co spotkało Franka i Alice, było losem gorszym od śmierci.
Pochłonięty
żalem Podmore nawet nie zauważył, gdy ktoś do niego podszedł. Dopiero ciężar
dłoni, która spoczęła na jego ramieniu, zwrócił jego uwagę. Podniósł oczy na
Alastora Moody’ego. Jego mentor wyglądał fatalnie – utraconą przed pół roku
nogę zastępowała drewniana proteza, a brak oka maskowała czarna przepaska.
Auror drogo zapłacił za śmierć śmierciożercy Rosiera.
– Idź
do domu – polecił Moody. – Musisz odpocząć. Im już nie pomożesz.
–
Powinienem był lepiej ich szukać – szepnął Sturgis. – Powinienem był lepiej ich
chronić. To moja wina…
Starszy
auror szarpnął nim mocno tak, że Podmore musiał spojrzeć mu w oczy… w oko.
Zniszczona twarz Moody’ego wykrzywiła się w gniewie.
– To
wina Lestrange’ów, którzy ich torturowali. To wina Blacka, który zdradził
Potterów. To wina Voldemorta, który ubzdurał sobie, że jest kimś lepszym od
innych – wycedził Alastor, ignorując to, że Sturgis skrzywił się na dźwięk
imienia czarnoksiężnika. – Jeżeli ty jesteś winny, to w takim samym stopniu ja
czy Dumbledore. Żaden z nas nie zapewnił im należytej ochrony. Popełniliśmy
straszliwy błąd. Ale musimy żyć dalej, musimy ich pomścić. Lonbottomów,
Potterów, Prevettów, McKinnonów, Fenwicka…
–
Amelię – szepnął Sturgis, myśląc o zmarłej bratowej.
–
Dokładnie. Nie wrócimy im życia, ale możemy sprawić, że winni ich śmierci
dostaną swoją karę. Jedyną rzeczą, którą możemy teraz zrobić, jest zapełnienie
cel w Azkabanie. A do tego potrzebujemy sił. Ja się kuruję w tym okropnym
szpitalu, ty idź do domu. Zjedz coś normalnego. Wyśpij się. Mamy przed sobą
jeszcze dużo pracy.
Sturgis
skinął głową. Wiedział, że Moody ma rację. Nie mogli cofnąć tego, co się stało.
Nikt, nawet sam Dumbledore, nie miał takiej mocy. Mogli jedynie dopilnować, by
wszyscy śmierciożercy ponieśli zasłużoną karę. Mogli dopilnować, by nikomu
więcej nic już się nie stało.
Mimowolnie
pomyślał o bracie, który ostatnio niemal nie opuszczał domu. Od zaginięcia
Longbottomów ojciec kurczowo starał się trzymać Remusa przy sobie. Sturgis
wcale mu się nie dziwił, a wręcz popierał te działania. Świadomość, że brat
jest bezpieczny, działała na niego dziwnie uspokajająco. Sam nie wiedział
dlaczego.
Z bólem serca opuszczał szpital. Gdyby tylko
mógł, zrobiłby wszystko, by pomóc Frankowi i Alice. Wszystko. Powinien leżeć
tam razem z nimi, przecież to jemu powierzono ich ochronę. Uznano, że skoro
jest partnerem zawodowym Franka, nie wzbudzi podejrzeń, kręcąc się w ich
towarzystwie. To się udało, ale misja okazała się kompletnym niewypałem.
Zatrzymał
się w holu, zastanawiając się, co ma teraz z sobą zrobić. Nie miał najmniejszej
ochoty na powrót do pustego mieszkania. Doskwierała mu samotność – w ostatnich
latach całkowicie poświęcił się pracy i wojnie, nie miał czasu na związki.
Uważał to zresztą za zbyt niebezpieczne. Musiałby zacząć spotykać się z kimś z
Zakonu, żeby nie czuć wyrzutów sumienia, a tam nie znalazł nikogo
odpowiedniego. Powinien kupić sobie psa. Albo kilka psów. Przynajmniej musiałby
się poruszać.
Chwycił
mocniej różdżkę i okręcił się w miejscu. Chwilę później pojawił się przed domem
brata. Otworzył drzwi bez pukania – w ostatnich dniach bywał tu tak często, że
przestał przejmować się konwenansami. Niemal od razu wpadł w ramiona ojca.
– Jak
się czujesz? – zapytał Rey. Musiał się już dowiedzieć o odnalezieniu
Longbottomów.
– A jak
mam się czuć? Straciłem partnera. Spotkało go coś gorszego od śmierci… – urwał
i rozejrzał się, czy brat nie słyszy tych słów. Nie zobaczył go. – Remusa nie
ma?
– Jest
na pogrzebie… poczekaj… Potterów był wczoraj, więc dzisiaj jest Petera.
Sturgis
drgnął. Pettigrew. Bardzo chciał mu współczuć, ale nie potrafił. Nie po tym,
czego się dowiedział. Na brodę Merlina, ten człowiek chciał zabrać jego
bratanicę. Podawał ją jako swoją! Coś takiego nie mogło zostać przemilczane.
Już raz czy dwa chciał powiedzieć bratu o tym wszystkim, ale zawsze się
hamował. Czy to miałoby sens? Co by to zmieniło? Jedynie zraniłby Remusa, a
przecież niczego to byłoby to na nic. Ami nie żyła. Peter nie żył. Rose była
bezpieczna. Nic innego nie miało znaczenia.
Przeszedł
do kuchni i zaparzył herbatę. Jeszcze dwa tygodnie temu nie poczynałby sobie
tak śmiało w domu Lupina. Jeszcze dwa tygodnie temu sytuacja była inna. Chociaż
między nimi samymi, o dziwo, niewiele się zmieniło – byli jedynie ostrożniejsi,
by nie urazić siebie nawzajem. Obaj za dużo stracili.
–
Naprawdę nie ma nadziei? – zapytał cicho Rey. – Znałem wielu, którzy wychodzili
z cięższych post-cruciatusów…
– Nie.
To nie to. To coś poważniejszego. Zwykły post nie zrobiłby… Nie odebrałby…
Tato, przeżywałem to kiedyś. Na kursie każdy z nas przeżywa to, by wiedzieć,
jak sobie z tym radzić. Post-cruciatus jest paskudny, ale nie powoduje czegoś
takiego. To, co się z nimi dzieje, jest efektem samych tortur. Zbyt długo to
trwało, zbyt wiele wycierpieli. Przeklęci Lestrange’owie. Gdybym tylko dostał
ich w swoje ręce… – Wykonał gest przypominający skręcanie karku.
Widział,
że ojciec przygląda mu się ze smutkiem. Potarł skronie. Zapomniał, że Reynard
też przed laty stracił przyjaciół.
Przebiegł
go dreszcz, gdy przypomniał sobie, jak sam poczuł na własnej skórze smak
Cruciatusa. Na drugim roku kursu, w czasie omawiania Zaklęć Niewybaczalnych,
każdy z przyszłych aurorów musiał odczuć na sobie działania dwóch z nich.
Imperius był obezwładniający, ale klątwa torturująca… Ból, który powodowała,
faktycznie mógł przyprawić o utratę umysłu. Ale sam w sobie nie był najgorszy.
Cruciatus był szokiem dla organizmu, który musiał odpowiedzieć na klątwę –
temperatura ciała spadała, mięśnie drżały jak po biegu, mogły wystąpić
zaburzenia widzenia lub słuchu. W skrajnych przypadkach krwotoki z nosa i uszu.
Sturgis
do dzisiaj pamiętał, jak paskudnie się wtedy czuł. Gdy zdjęli z niego klątwę,
pobiegł do łazienki i zwymiotował. Pół dnia spędził owinięty grubym kocem z
parującym kubkiem herbaty w rękach. Nic mu nie pomagało, nic go nie
rozgrzewało. Doszedł do siebie dopiero następnego ranka.
Reynard
nie zdążył odpowiedzieć – drzwi do domu otworzyły się i wszedł przez nie
opatulony czarnym płaszczem Remus. Sturgis zmarszczył brwi, widząc brata.
Martwił się. Chyba jeszcze nigdy nie widział go tak bladego i wychudzonego.
Obawiał się, jak Lupin przeżyje najbliższą pełnię.
– Nic
nie mówcie – poprosił cicho Remus. – Muszę się położyć.
Wyminął
Sturgisa i sięgnął do szafki po fiolkę eliksiru. Odkorkował ją i wypił
zawartość. Bez słowa zaszył się w sypialni i zamknął za sobą drzwi.
– Co to
było? – wymamrotał Podmore. Miał nadzieję, że brat wyciszył ściany pokoju, jak
to dawniej miał w zwyczaju, gdy potrzebował się odizolować.
–
Eliksir Słodkiego Snu. Pije to codzienne. Prawie nie wychodzi z pokoju, niemal
wmuszam w niego jedzenie. Ignoruje Rose. Musimy coś zrobić.
Musimy…
jasne… Sturgis poczuł, jak ogarnia go rozdrażnienie. Znowu to samo. Znowu
schodzi na drugi plan. Bo co? Bo stracił tylko jednego przyjaciela, a nie
czworo? Bo się nie załamał? Cała sympatia, jaką poczuł do brata w ciągu
ostatnich dni, wyparowała. Nie, nie będzie skakał wokół Remusa, już wystarczy,
że ojciec to robi.
–
Zabierz go ze sobą – stwierdził. – Zmiana środowiska może pomóc, a tutaj…
Podobno w DKMS-ie zaczyna się coś dziać. Złapali oddech po wojnie i chcą się
porozliczać z tymi, którzy do tej pory wodzili ich za nos. Projekt ustawy
przeciw istotom leży w biurze dyrektora departamentu od prawie dwóch lat i
możesz być pewny, że nie ma tam nic, co ułatwi Remusowi życie.
Zastanawiał
się, ile ojciec wie. Jak wiele powiedział mu Rick. Domyślał się, że niewiele,
skoro Reynard do tej pory nie postawił wszystkiego na głowie. Sturg wciąż miał
teczkę z projektem ustawy. Do tej pory pokazał ją tylko bratowej. Nie wiedział,
komu jeszcze mógł się zwierzyć. Nikomu innemu nie mógł tak zaufać.
–
Jeżeli wyjedzie i wprowadzą to prawo, może nie mieć możliwości powrotu –
zauważył ojciec.
–
Jeżeli nie wyjedzie, nic go tu nie czeka. Wiem, co mówię, widziałem… – urwał,
uświadamiając sobie, że powiedział zbyt wiele. Ale było już za późno. Już
musiał mówić dalej. – Widziałem ten projekt. Davies mi go dał prawie dwa lata
temu. Tato, proszę. Wyjedźcie stąd, zanim komukolwiek przyjdzie do głowy, żeby
wprowadzić to w życie.
Widział,
że nie przekonał ojca. Co więcej, najwyraźniej go rozzłościł. Nie dziwił się,
zdawał sobie sprawę z tego, że powinien był powiedzieć o tym wszystkim.
Powinien był powiedzieć ojcu, powinien był powiedzieć bratu. Nie mógł jednak
dokładać mu nerwów. Nie w czasie wojny, nie teraz, gdy zakończyła się w taki
sposób. Powinien był powiedzieć choćby po to, żeby samemu nie dźwigać takiego
ciężaru.
– Chcę
to zobaczyć – zażądał Rey. – Natychmiast!
Sturg
skulił się pod wpływem wściekłego spojrzenia ojca. Przesunął się w stronę
kominka. Sięgnął po proszek Fiuu i rzucił garść w ogień, podając adres swojego
mieszkania. Wszedł w płomienie, by po chwili wyjść na środku swojego salonu.
Podszedł do regału, z którego wysunął zabezpieczoną odpowiednim zaklęciem
szufladę. Nikt obcy nie mógł mieć do niej dostępu. Miał tam kilka dokumentów,
które nie powinny ujrzeć światła dziennego. Projekt ustawy przeciw istotom
leżał na samym wierzchu. Sturgis zabrał go i wrócił do domu brata.
Rey
czekał na niego, siedząc przy stole. Nerwowo zaciskał i rozluźniał palce. Usta
miał zaciśnięte w wąską linię. Brązowe oczy lśniły od gniewu. Mężczyzna
wyciągnął dłoń w stronę syna.
– Daj
mi to!
Sturgis
podszedł wyłącznie na tyle blisko, by ojciec dosięgnął teczki. Wolał nie
wchodzić w pole rażenia Reynarda. Jego przerażenie rosło, w miarę jak widział
rosnącą wściekłość, malującą się na twarzy Lupina.
Po
długich dziesięciu minutach Rey rzucił pergaminy na blat. Był równie blady jak
znajdująca się za jego plecami ściana.
–
Dlaczego Rick mi o tym nie powiedział?! – wycedził. – Dlaczego TY mi o tym nie
powiedziałeś?! Na Hekate, co jest z wami wszystkimi?! Tamten mi nie mówi o tym,
że go prawie zabili, ty o czymś tak ważnym jak ta cholerna ustawa! Czy wy
jesteście normalni?!
Sturg
skulił się w sobie. Spodziewał się złości, ale nie aż takiej. Nie spodziewał
się, że ojciec wyleje na niego swoje żale sprzed dwóch lat. Przetarł twarz
dłońmi. Nie, nie zamierzał robić za manekina do ćwiczeń. Nie on jeden zawinił i
nie on jeden będzie ponosił tego konsekwencje.
– My? – zapytał cierpko. – My? Wyjechałeś.
Rzuciłeś wszystko i wyjechałeś z kraju! Miałem dziewiętnaście lat, Remus – szesnaście,
a ty zostawiłeś nas samych sobie. Ledwie skończyłem szkołę, robiłem kurs, nie
dawałem sobie sam rady! Potrzebowałem cię. Potrzebowałem ojca! Remus cię
potrzebował! A skoro obaj coś ukrywaliśmy, to dlaczego krzyczysz tylko na
mnie?!
– Nie
podnoś na mnie głosu – powiedział Rey, z wyraźnym trudem zachowując spokój. –
Nie masz racji. Nic nie wiesz. Musiałem wyjechać. Miałem… miałem Turnera na
głowie. Jakoś dowiedział się o Rémym, groził, że wszystko ujawni. To by
zniszczyło nas wszystkich. Mnie, jego i ciebie. Chroniłem was, Sturg.
Sturgis
cofnął się o krok. Poczuł się, jakby dostał oszałamiaczem. Wszystko nagle
zaczęło mu się układać. Śmierć macochy, nagły wyjazd ojca i ucięcie kontaktów nabrały sensu. Merlinie, jak mógł się nie
domyślić? Z drugiej strony, skąd mógł wiedzieć? Nie dostał żadnego sygnału.
– I ty
MNIE zarzucasz przemilczanie ważnych spraw? – zapytał Podmore.
Rey już
miał mu coś odpowiedzieć, ale otworzyły się drzwi pokoju Remusa. Młodszy Lupin
wszedł do salonu, rozcierając skronie. Powiódł spojrzeniem zmęczonych oczu po
obecnych.
– Na
brodę Merlina, musicie tak krzyczeć? Raz nie wyciszyłem pokoju, a wy urządzacie
awanturę. I nie przerywajcie mi! – rzucił, widząc, że ojciec chce coś
powiedzieć. – A ty już w ogóle nie powinieneś się odzywać. Że nie powiedziałeś
nam o Turnerze po śmierci mamy? Rozumiem. Pewnie zrobiłbym to samo. Ale że nie
powiedziałeś mi o wszystkim po tym, jak mnie przesłuchiwał? Tego nie zrozumiem
i nie chcę zrozumieć. A teraz dajcie mi tę ustawę. Do cholery, powinienem jako
pierwszy zobaczyć ten projekt.
Wyciągnął
rękę i pergaminy z ustawą same wpadły mu do dłoni. Widział, jak towarzyszący mu
mężczyźni patrzą na niego ze zdziwieniem. Dotąd nie używał przy nich magii
bezróżdżkowej, mało kto wiedział o tym, że w ogóle potrafił coś takiego. W
takich chwilach cieszył się, że zapisał się na ten dodatkowy kurs na siódmym
roku.
Przebiegł
szybko wzrokiem po tekście. Z każdym kolejnym zdaniem czuł, jak krew coraz
bardziej mrozi mu się w żyłach. Nie czuł jednak złości. Już nie potrafił. To
było zbyt wiele. Dotąd walczył, ale teraz, bez przyjaciół, już nie miał na to
sił. Dokończył czytanie i oddał projekt bratu.
– Jutro
wyjeżdżamy – powiedział. – W dniu, w którym to wejdzie w życie, Margaret dopnie
swego i odbierze mi Rose.
– Tak
po prostu? – zapytał ze zdziwieniem Sturgis. – Tak po prostu się poddajesz?
– A co
mam zrobić?! Iść na wojnę z Ministerstwem? Nie, nie mam na to siły. Niech mają
swoje ustawy. Niech mają swoje prawa. Nie muszę tu zostawać. Macie rację, muszę
zmienić środowisko. Wyjechać gdzieś, gdzie nie będą mnie zewsząd atakować
wspomnienia. Któryś z was ma coś przeciwko?
Spojrzał
najpierw na ojca, potem na brata. Nie dostrzegł ich sprzeciwu, za to wydawało
mu się, że widział ulgę. Czyżby aż tak się o niego martwili? Czyżby sprawiał
ostatnio aż tak upiorne wrażenie?
–
Świetnie – mruknął. – To idę się spakować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz