18 grudnia 2020

Rozdział 37

 

Luty 1957

Davies i Lupin aportowali się na polu nieopodal niewielkiego gospodarstwa w Walii. Rey rozejrzał się, próbując zlokalizować jakikolwiek punkt orientacyjny, ale to mu się nie udało. Znajdowali się, jakby to powiedział, au milieu de nulle part. Po środku niczego.

– Po co nas tu ściągnęli? – zapytał.

Zacisnął dłoń mocniej na różdżce. Nie czuł się bezpiecznie. Merlin jeden wiedział, co mogło na nich czyhać w takiej pustce. Szybko zbeształ się w myślach. Pracował w Departamencie Kontroli, nie mógł bać się istot!

– Stary znajomy – odpowiedział tylko Davies.

Rick podszedł do niewielkiego domu, który sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał się zawalić, i cicho zapukał do drzwi.

– Proszę, oficerze Davies! – Z wnętrza domu rozległ się chrapliwy głos. – Drzwi są otwarte.

Rey wszedł za partnerem do rudery. Budynek – widząc go od środka, jeszcze ciężej było nazwać go domem – wyglądał na opuszczony. Nieliczne meble stały zakurzone, a okna zabite deskami tak, że do wnętrza nie wpadał nawet pojedynczy promień słońca.

– Henry, gdzie jesteś? – zapytał Davies, a jego głos utonął w pustce.

Rey ledwo uchwycił ruch kątem oka, gdy przed nim pojawił się mężczyzna mniej więcej w jego wieku. A przynajmniej takie sprawiał wrażenie, bo nienaturalna bladość skóry i skrajnie wychudzona sylwetka dobitnie świadczyły o tym, do jakiego gatunku należał gospodarz. Lupin ruszył uzbrojoną w różdżkę ręką, ale Davies go przytrzymał. Za późno. Bestia zauważyła to i zmrużyła czarne oczy.

– To jego pierwszy dzień – powiedział szybko oficer. – Pierwsze wyjście. Jeszcze nic nie wie.

Reya ogarnęła narastająca fala gniewu. Naprawdę musieli się tłumaczyć przed jakimś wampirem? Przecież to oni byli tu władzą! Poczuł, jak przyspiesza mu tętno. Wziął kilka oddechów, próbując się uspokoić. Widział, że nie umknęło to uwadze stojącego naprzeciw nich potwora. Zdenerwował się jeszcze bardziej.

– Wyjdź, Rey – syknął Davies i popchnął go w stronę drzwi. – Poczekaj na zewnątrz. Już!

Lupin wykonał polecenie, chociaż wszystko w nim krzyczało, żeby tak nie robić. Nie chciał odwracać się plecami do wampira. Poza tym Rick… Co by o nim nie myślał, byli partnerami. Jeden był za drugiego odpowiedzialny. Jeżeli Daviesowi coś by się stało, to on, Rey, poniósłby za to odpowiedzialność. Nie chciał zaczynać nowej pracy od takiej wtopy.

Stanął przed ruderą i wystawił twarz na światło zachodzącego słońca. Kolejna rzecz, która nie podobała mu się w Wielkiej Brytanii – dni były krótsze, a temperatura zimą ostrzejsza. Cóż, geografia robiła swoje. Rey naciągnął mocniej poły grubego płaszcza i potarł ramiona. Odkąd przyjechał na Wyspy, ciągle marzł. A może by tak namówić Angie do wyjazdu do Kanady? W Quebecku było cieplej i posługiwano się dwoma językami. Byłoby idealnie… ale nie mógł prosić żony, żeby zostawiła rodziców. Mieli tylko ją.

Rey zerkał co i raz na zegarek. Minął ponad kwadrans, zanim Rick wyszedł z rudery. Przeszedł obok Lupina, rzucając mu chłodne spojrzenie.

– Hol Ministerstwa – rzucił. – Natychmiast.

Dwaj mężczyźni okręcili się w miejscach i zniknęli. Chwilę później pojawili się w Ministerstwie Magii. Rey rzucił okiem na znajdującą się na środku korytarza fontannę. Parę czarodziejów otaczali centaur, goblin i skrzat domowy. Lupin skrzywił się. Nie widział potrzeby, by portretowano stworzenia i nawet ich pełne uwielbienia spojrzenia nie mogły poprawić sytuacji. O ile rozumiał jeszcze potrzebę istnienia zwierząt takich jak smoki czy akromantule, o tyle nie pojmował, jak ktokolwiek mógł chcieć żyć jako centaur, wampir czy wilkołak. Rozumne stworzenie powinno honorowo zakończyć swoją nędzną egzystencję. Gdyby wszyscy mieli takie poczucie przyzwoitości, problem z istotami rozwiązałby się w ciągu jednego pokolenia. Marzenie…

Pogrążony w rozmyślaniach Rey z trudem nadążał za pędzącym przed nim Daviesem. Oficer wyglądał na złego, wręcz wściekłego. Jego krok był sprężysty, ramiona napięte, a dłoń zacisnęła się na różdżce tak mocno, że drewno omal nie pękło.

– Co zrobił ten wampir? – zapytał Lupin, gdy weszli do gabinetu.

Davies obrócił się gwałtownie. Ściągnął brwi, a jego twarz pobladła z gniewu. Oczy ciskały gromami.

– Nie on. Ty! – wycedził. – Współpracuję z Henrym, odkąd tu pracuję. I nigdy nie miałem z nim najmniejszego problem. A ty od razu na niego naskoczyłeś!

– To wampir! – syknął Rey. – Istota. To on powinien pilnować się przy nas, nie odwrotnie.

Rick roześmiał się bez cienia wesołości. Nalał sobie do szklanki soku dyniowego i wypił całość. Odetchnął kilka razy, najwyraźniej próbując się uspokoić przed dalszą rozmową.

– Mnie też to się nie podoba – stwierdził w końcu. – Ale fakty są takie, że jeżeli chciałby ci coś zrobić, nie zdążyłbyś unieść różdżki. Mój brat czasem mówi, że rządzimy tylko dlatego, że oni nam na to pozwalają. Nie szedłbym tak daleko w rozważaniach, ale coś w tym faktycznie jest.

Rey zmarszczył brwi. Nie podobało mu się to. Nie tak to sobie wyobrażał. Nie po to poszedł do Departamentu Kontroli. Co działo się w tej Brytanii?! We Francji coś takiego byłoby nie do pomyślenia!

Nie zdążył odpowiedzieć partnerowi, bo drzwi się otworzyły i do gabinetu wszedł mężczyzna łudząco podobny do Riccarda. Był od niego może pięć lat starszy. Prowadził za sobą dwudziestokilkulatka, który nerwowo zaciskał palce na klapach służbowej marynarki.

– Nie żartuj – jęknął Riccard. – Merlinie, jeden nowicjusz mi wystarczy. Już z tym mam wystarczające problemy.

Przy ostatnich słowach machnął dłonią w stronę Reya, który poczuł ogarniającą go złość. Nie był jakimś gówniarzem, żeby go tak traktować. Na Hekate, był Lupinem! Odrzuconym, ale wciąż Lupinem. Nawet na tej zapomnianej przez bogów wyspie to musiało coś znaczyć. Musiało, prawda?

– Sebastian Davies – przedstawił się nowoprzybyły oficer, ignorując narzekanie, jak się zdawało, brata. – Witam na pokładzie… Chociaż raczej powinienem powiedzieć „w lochach”. A to Bernie Seymour.

– Cześć, Bernie – powiedział cicho Rey, unosząc dłoń na powitanie.

Chłopak uśmiechnął się nieśmiało i pomachał. Nie sprawiał wrażenia kogoś, kto nadawałby się do tej pracy. Był zbyt wystraszony, a po tym, co Lupin widział tego dnia, miał prawo obawiać się o kolegę z kilkunastoma nadliczbowymi kilogramami. Bernie mógł sobie nie poradzić w starciu z bestiami. Ale czy Reya powinno to interesować? Nie był od tego, żeby niańczyć nowych kolegów z pracy.

Riccard pokręcił głową z wyraźnym niezadowoleniem, ale nie odpowiedział. Postawienie się wyższemu stopniem bratu mogło się źle skończyć. W Departamencie Kontroli zbyt wiele zależało od słów i opinii.

Rey powiódł spojrzeniem między dwoma Daviesami. Przypominali mu to, co jeszcze do niedawna łączyło go z młodszym bratem. Zakłuło go w sercu. Tęsknił za Richardem. Bolało go to, że ten tak łatwo podążył za ojcem i odrzucił wszystko, co było między nimi. Kontakt urwał się z dnia na dzień.

– Niech będzie – syknął Rick. – Czujcie się jak u siebie w biurze.

Jego głos ociekał złością. Podszedł do regału i wyjął z niego kilka teczek, które rozdzielił między dwóch nowych kolegów. Rey przejrzał tytuły – procedury, przepisy, regulaminy, zalecenia i rozpiska obowiązków i uprawnień. Lektura na kilka wieczorów.

– To część pierwsza – poinformował Reynarda i Berniego Davies. – Macie czas do końca tygodnia. A teraz bądźcie tak mili i mi nie przeszkadzajcie. Mam dwa raporty do dokończenia.

Do końca zmiany siedzieli w ciszy. Rey coraz mocniej zaciskał zęby, tłumiąc złość. Miał dość traktowania go jak stażysty. Nie zasłużył na to. Jeszcze cztery miesiące temu był dyrektorem wykonawczym w firmie produkującej Spadające Gwiazdy – najszybsze francuskie miotły. To on decydował o kierunku rozwoju firmy. A teraz został z niczym… Łowca bestii od siedmiu boleści. Był o pół kroku od złożenia wypowiedzenia.

Z ulgą powitał dzwonek, zwiastujący koniec pracy. Schował teczki do torby i opuścił Ministerstwo. Ze złością zobaczył, że Bernie przeczytał znacznie więcej. Mógł się tego spodziewać. Pisany angielski był dla niego katorgą.

Catfield było niewielką miejscowością nieopodal Norwich, położoną zaledwie kilkanaście kilometrów od wschodniego wybrzeża. Dom teściów Reya znajdował się w samym centrum. Lupin wszedł do środka i rzucił się na kanapę. Zasłonił ramieniem oczy. Miał ochotę zasnąć i się nie budzić.

– Wszystko w porządku, kochany?

Z trudem pohamował nerwowe westchnięcie. Lubił swoją nową teściową, ale nie miał dzisiaj siły na jej troskę. Nie miał na nic siły. Hekate, dlaczego nie mógł po prostu ułożyć sobie życia?

– Rey? – ponagliła go Mary Brown. – Czy wszystko gra?

– Tak, tak… Trudny pierwszy dzień, to tyle. A co się w domu działo?

Usiadł i pozwolił, by Mary go objęła. Położył głowę na jej ramieniu. Brakowało mu takiego zwykłego, matczynego ciepła. Od swojej matki od dawna nie zaznawał czułości. Juliette pokładała nadzieje w starszym synu, ale czułostki miała zarezerwowane dla młodszego. Odkąd Rey poszedł do szkoły, rzadko miał okazję być przytulany.

– Nic nowego. Johnny jest w pracy, Angie też. Niedługo powinni wrócić.

Teść Reya, John, pracował nieopodal w warsztacie, który prowadził wraz ze swoim bratem. Zakład nie był duży, ale dochody z niego wystarczały na utrzymanie obu rodzin. Warsztat Brownów był jedynym w okolicy, więc bracia mieli ręce pełne roboty.

– Co się stało, Rey?

To jedno pytanie wystarczyło, żeby słowa popłynęły. Lupin mówił o wszystkim – Daviesach, Newcie Scamanderze i wampirze. Im dłużej opowiadał, tym bardziej dochodził do wniosku, że zatrudnienie się właśnie w Departamencie Kontroli to błąd. Powinien iść gdzie indziej. Może do Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów? Nadawałby się tam ze swoją znajomością języków. Albo Departament Transportu? Na Hekate, przez ostatnie dwanaście lat pracował w firmie produkującej miotły! Od biedy nadawałby się nawet do Departamentu Magicznych Wypadków i Katastrof. Tylko cóż z tego, skoro w żadnym z nich nie było wolnego etatu? Tylko Departament Kontroli prowadził stały nabór… wiadomo dlaczego. Póki co nie miał szans na inną posadę, ale obiecał sobie, że zmieni stanowisko, gdy tylko w innym departamencie zwolni się etat. Nie zamierzał zostawać „kontrolnym”.

Drzwi do domu otworzyły się i weszła przez nie Angie. Jego Angie. To dla niej to wszystko. Zerwane kontakty z rodziną, zmiana kraju, cichy ślub, tułanie się po cudzych domach, praca poniżej jego możliwości… wszystko. A mimo to, gdy patrzył na jej krągłą sylwetkę, uśmiechniętą twarz i radosne oczy, niczego nie żałował. Kochał ją. By móc z nią być, przeszedłby przez las pełen boginów, wilkołaków i innych bestii. Czy mógł chcieć od życia czegoś więcej?

~ * ~

Listopad 1981

Sturgis oparł czoło o chłodną taflę szyby, oddzielającej szpitalny korytarz od jednej z sal. Potwornie chciało mu się spać, od trzech dni nie zmrużył oka, a mimo to nie był w stanie się ruszyć. Nie potrafił. Nie chciał. Merlinie, jak to się stało, że tak wyczekiwany koniec wojny przyczynił się do tylu tragedii?

Przełknął ślinę, próbując opanować ogarniające go mdłości. Jego pusty żołądek gwałtownie protestował. Kiedy ostatnio jadł? Rano? Wczoraj? Nie pamiętał. Tyle się działo, tyle rzeczy się zmieniało. Co chwila dochodziły do niego wieści o nowych wydarzeniach. Ludzie się cieszyli, świętowali, nie patrząc na to, że tuż obok dzieją się tragedie.

Jedną z nich Sturg miał właśnie przed oczami. Frank i Alice. Jego partner zawodowy… już nie. Porwani przed tygodniem Longbottomowie zostali odnalezieni, ale ich stan nie dawał nadziei na przyszłość. Wielokrotnie rzucona na nich klątwa Cruciatus odebrała im świadomość. Nie pamiętali już, kim są. Nie rozpoznawali rodziny i przyjaciół. Sturgisowi serce się ściskało na widok człowieka, który zaledwie kilka dni wcześniej siedział obok niego w jednym biurze, a teraz był wrakiem samego siebie. Sturg zawiódł, wiedział o tym. Powinien był przewidzieć, że Longbottomowie będą następnym, po Potterach, celem. Potterowie nie żyli, ale to, co spotkało Franka i Alice, było losem gorszym od śmierci.

Pochłonięty żalem Podmore nawet nie zauważył, gdy ktoś do niego podszedł. Dopiero ciężar dłoni, która spoczęła na jego ramieniu, zwrócił jego uwagę. Podniósł oczy na Alastora Moody’ego. Jego mentor wyglądał fatalnie – utraconą przed pół roku nogę zastępowała drewniana proteza, a brak oka maskowała czarna przepaska. Auror drogo zapłacił za śmierć śmierciożercy Rosiera.

– Idź do domu – polecił Moody. – Musisz odpocząć. Im już nie pomożesz.

– Powinienem był lepiej ich szukać – szepnął Sturgis. – Powinienem był lepiej ich chronić. To moja wina…

Starszy auror szarpnął nim mocno tak, że Podmore musiał spojrzeć mu w oczy… w oko. Zniszczona twarz Moody’ego wykrzywiła się w gniewie.

– To wina Lestrange’ów, którzy ich torturowali. To wina Blacka, który zdradził Potterów. To wina Voldemorta, który ubzdurał sobie, że jest kimś lepszym od innych – wycedził Alastor, ignorując to, że Sturgis skrzywił się na dźwięk imienia czarnoksiężnika. – Jeżeli ty jesteś winny, to w takim samym stopniu ja czy Dumbledore. Żaden z nas nie zapewnił im należytej ochrony. Popełniliśmy straszliwy błąd. Ale musimy żyć dalej, musimy ich pomścić. Lonbottomów, Potterów, Prevettów, McKinnonów, Fenwicka…

– Amelię – szepnął Sturgis, myśląc o zmarłej bratowej.

– Dokładnie. Nie wrócimy im życia, ale możemy sprawić, że winni ich śmierci dostaną swoją karę. Jedyną rzeczą, którą możemy teraz zrobić, jest zapełnienie cel w Azkabanie. A do tego potrzebujemy sił. Ja się kuruję w tym okropnym szpitalu, ty idź do domu. Zjedz coś normalnego. Wyśpij się. Mamy przed sobą jeszcze dużo pracy.

Sturgis skinął głową. Wiedział, że Moody ma rację. Nie mogli cofnąć tego, co się stało. Nikt, nawet sam Dumbledore, nie miał takiej mocy. Mogli jedynie dopilnować, by wszyscy śmierciożercy ponieśli zasłużoną karę. Mogli dopilnować, by nikomu więcej nic już się nie stało.

Mimowolnie pomyślał o bracie, który ostatnio niemal nie opuszczał domu. Od zaginięcia Longbottomów ojciec kurczowo starał się trzymać Remusa przy sobie. Sturgis wcale mu się nie dziwił, a wręcz popierał te działania. Świadomość, że brat jest bezpieczny, działała na niego dziwnie uspokajająco. Sam nie wiedział dlaczego.

 Z bólem serca opuszczał szpital. Gdyby tylko mógł, zrobiłby wszystko, by pomóc Frankowi i Alice. Wszystko. Powinien leżeć tam razem z nimi, przecież to jemu powierzono ich ochronę. Uznano, że skoro jest partnerem zawodowym Franka, nie wzbudzi podejrzeń, kręcąc się w ich towarzystwie. To się udało, ale misja okazała się kompletnym niewypałem.

Zatrzymał się w holu, zastanawiając się, co ma teraz z sobą zrobić. Nie miał najmniejszej ochoty na powrót do pustego mieszkania. Doskwierała mu samotność – w ostatnich latach całkowicie poświęcił się pracy i wojnie, nie miał czasu na związki. Uważał to zresztą za zbyt niebezpieczne. Musiałby zacząć spotykać się z kimś z Zakonu, żeby nie czuć wyrzutów sumienia, a tam nie znalazł nikogo odpowiedniego. Powinien kupić sobie psa. Albo kilka psów. Przynajmniej musiałby się poruszać.

Chwycił mocniej różdżkę i okręcił się w miejscu. Chwilę później pojawił się przed domem brata. Otworzył drzwi bez pukania – w ostatnich dniach bywał tu tak często, że przestał przejmować się konwenansami. Niemal od razu wpadł w ramiona ojca.

– Jak się czujesz? – zapytał Rey. Musiał się już dowiedzieć o odnalezieniu Longbottomów.

– A jak mam się czuć? Straciłem partnera. Spotkało go coś gorszego od śmierci… – urwał i rozejrzał się, czy brat nie słyszy tych słów. Nie zobaczył go. – Remusa nie ma?

– Jest na pogrzebie… poczekaj… Potterów był wczoraj, więc dzisiaj jest Petera.

Sturgis drgnął. Pettigrew. Bardzo chciał mu współczuć, ale nie potrafił. Nie po tym, czego się dowiedział. Na brodę Merlina, ten człowiek chciał zabrać jego bratanicę. Podawał ją jako swoją! Coś takiego nie mogło zostać przemilczane. Już raz czy dwa chciał powiedzieć bratu o tym wszystkim, ale zawsze się hamował. Czy to miałoby sens? Co by to zmieniło? Jedynie zraniłby Remusa, a przecież niczego to byłoby to na nic. Ami nie żyła. Peter nie żył. Rose była bezpieczna. Nic innego nie miało znaczenia.

Przeszedł do kuchni i zaparzył herbatę. Jeszcze dwa tygodnie temu nie poczynałby sobie tak śmiało w domu Lupina. Jeszcze dwa tygodnie temu sytuacja była inna. Chociaż między nimi samymi, o dziwo, niewiele się zmieniło – byli jedynie ostrożniejsi, by nie urazić siebie nawzajem. Obaj za dużo stracili.

– Naprawdę nie ma nadziei? – zapytał cicho Rey. – Znałem wielu, którzy wychodzili z cięższych post-cruciatusów…

– Nie. To nie to. To coś poważniejszego. Zwykły post nie zrobiłby… Nie odebrałby… Tato, przeżywałem to kiedyś. Na kursie każdy z nas przeżywa to, by wiedzieć, jak sobie z tym radzić. Post-cruciatus jest paskudny, ale nie powoduje czegoś takiego. To, co się z nimi dzieje, jest efektem samych tortur. Zbyt długo to trwało, zbyt wiele wycierpieli. Przeklęci Lestrange’owie. Gdybym tylko dostał ich w swoje ręce… – Wykonał gest przypominający skręcanie karku.

Widział, że ojciec przygląda mu się ze smutkiem. Potarł skronie. Zapomniał, że Reynard też przed laty stracił przyjaciół.

Przebiegł go dreszcz, gdy przypomniał sobie, jak sam poczuł na własnej skórze smak Cruciatusa. Na drugim roku kursu, w czasie omawiania Zaklęć Niewybaczalnych, każdy z przyszłych aurorów musiał odczuć na sobie działania dwóch z nich. Imperius był obezwładniający, ale klątwa torturująca… Ból, który powodowała, faktycznie mógł przyprawić o utratę umysłu. Ale sam w sobie nie był najgorszy. Cruciatus był szokiem dla organizmu, który musiał odpowiedzieć na klątwę – temperatura ciała spadała, mięśnie drżały jak po biegu, mogły wystąpić zaburzenia widzenia lub słuchu. W skrajnych przypadkach krwotoki z nosa i uszu.

Sturgis do dzisiaj pamiętał, jak paskudnie się wtedy czuł. Gdy zdjęli z niego klątwę, pobiegł do łazienki i zwymiotował. Pół dnia spędził owinięty grubym kocem z parującym kubkiem herbaty w rękach. Nic mu nie pomagało, nic go nie rozgrzewało. Doszedł do siebie dopiero następnego ranka.

Reynard nie zdążył odpowiedzieć – drzwi do domu otworzyły się i wszedł przez nie opatulony czarnym płaszczem Remus. Sturgis zmarszczył brwi, widząc brata. Martwił się. Chyba jeszcze nigdy nie widział go tak bladego i wychudzonego. Obawiał się, jak Lupin przeżyje najbliższą pełnię.

– Nic nie mówcie – poprosił cicho Remus. – Muszę się położyć.

Wyminął Sturgisa i sięgnął do szafki po fiolkę eliksiru. Odkorkował ją i wypił zawartość. Bez słowa zaszył się w sypialni i zamknął za sobą drzwi.

– Co to było? – wymamrotał Podmore. Miał nadzieję, że brat wyciszył ściany pokoju, jak to dawniej miał w zwyczaju, gdy potrzebował się odizolować.

– Eliksir Słodkiego Snu. Pije to codzienne. Prawie nie wychodzi z pokoju, niemal wmuszam w niego jedzenie. Ignoruje Rose. Musimy coś zrobić.

Musimy… jasne… Sturgis poczuł, jak ogarnia go rozdrażnienie. Znowu to samo. Znowu schodzi na drugi plan. Bo co? Bo stracił tylko jednego przyjaciela, a nie czworo? Bo się nie załamał? Cała sympatia, jaką poczuł do brata w ciągu ostatnich dni, wyparowała. Nie, nie będzie skakał wokół Remusa, już wystarczy, że ojciec to robi.

– Zabierz go ze sobą – stwierdził. – Zmiana środowiska może pomóc, a tutaj… Podobno w DKMS-ie zaczyna się coś dziać. Złapali oddech po wojnie i chcą się porozliczać z tymi, którzy do tej pory wodzili ich za nos. Projekt ustawy przeciw istotom leży w biurze dyrektora departamentu od prawie dwóch lat i możesz być pewny, że nie ma tam nic, co ułatwi Remusowi życie.

Zastanawiał się, ile ojciec wie. Jak wiele powiedział mu Rick. Domyślał się, że niewiele, skoro Reynard do tej pory nie postawił wszystkiego na głowie. Sturg wciąż miał teczkę z projektem ustawy. Do tej pory pokazał ją tylko bratowej. Nie wiedział, komu jeszcze mógł się zwierzyć. Nikomu innemu nie mógł tak zaufać.

– Jeżeli wyjedzie i wprowadzą to prawo, może nie mieć możliwości powrotu – zauważył ojciec.

– Jeżeli nie wyjedzie, nic go tu nie czeka. Wiem, co mówię, widziałem… – urwał, uświadamiając sobie, że powiedział zbyt wiele. Ale było już za późno. Już musiał mówić dalej. – Widziałem ten projekt. Davies mi go dał prawie dwa lata temu. Tato, proszę. Wyjedźcie stąd, zanim komukolwiek przyjdzie do głowy, żeby wprowadzić to w życie.

Widział, że nie przekonał ojca. Co więcej, najwyraźniej go rozzłościł. Nie dziwił się, zdawał sobie sprawę z tego, że powinien był powiedzieć o tym wszystkim. Powinien był powiedzieć ojcu, powinien był powiedzieć bratu. Nie mógł jednak dokładać mu nerwów. Nie w czasie wojny, nie teraz, gdy zakończyła się w taki sposób. Powinien był powiedzieć choćby po to, żeby samemu nie dźwigać takiego ciężaru.

– Chcę to zobaczyć – zażądał Rey. – Natychmiast!

Sturg skulił się pod wpływem wściekłego spojrzenia ojca. Przesunął się w stronę kominka. Sięgnął po proszek Fiuu i rzucił garść w ogień, podając adres swojego mieszkania. Wszedł w płomienie, by po chwili wyjść na środku swojego salonu. Podszedł do regału, z którego wysunął zabezpieczoną odpowiednim zaklęciem szufladę. Nikt obcy nie mógł mieć do niej dostępu. Miał tam kilka dokumentów, które nie powinny ujrzeć światła dziennego. Projekt ustawy przeciw istotom leżał na samym wierzchu. Sturgis zabrał go i wrócił do domu brata.

Rey czekał na niego, siedząc przy stole. Nerwowo zaciskał i rozluźniał palce. Usta miał zaciśnięte w wąską linię. Brązowe oczy lśniły od gniewu. Mężczyzna wyciągnął dłoń w stronę syna.

– Daj mi to!

Sturgis podszedł wyłącznie na tyle blisko, by ojciec dosięgnął teczki. Wolał nie wchodzić w pole rażenia Reynarda. Jego przerażenie rosło, w miarę jak widział rosnącą wściekłość, malującą się na twarzy Lupina.

Po długich dziesięciu minutach Rey rzucił pergaminy na blat. Był równie blady jak znajdująca się za jego plecami ściana.

– Dlaczego Rick mi o tym nie powiedział?! – wycedził. – Dlaczego TY mi o tym nie powiedziałeś?! Na Hekate, co jest z wami wszystkimi?! Tamten mi nie mówi o tym, że go prawie zabili, ty o czymś tak ważnym jak ta cholerna ustawa! Czy wy jesteście normalni?!

Sturg skulił się w sobie. Spodziewał się złości, ale nie aż takiej. Nie spodziewał się, że ojciec wyleje na niego swoje żale sprzed dwóch lat. Przetarł twarz dłońmi. Nie, nie zamierzał robić za manekina do ćwiczeń. Nie on jeden zawinił i nie on jeden będzie ponosił tego konsekwencje.

  My? – zapytał cierpko. – My? Wyjechałeś. Rzuciłeś wszystko i wyjechałeś z kraju! Miałem dziewiętnaście lat, Remus – szesnaście, a ty zostawiłeś nas samych sobie. Ledwie skończyłem szkołę, robiłem kurs, nie dawałem sobie sam rady! Potrzebowałem cię. Potrzebowałem ojca! Remus cię potrzebował! A skoro obaj coś ukrywaliśmy, to dlaczego krzyczysz tylko na mnie?!

– Nie podnoś na mnie głosu – powiedział Rey, z wyraźnym trudem zachowując spokój. – Nie masz racji. Nic nie wiesz. Musiałem wyjechać. Miałem… miałem Turnera na głowie. Jakoś dowiedział się o Rémym, groził, że wszystko ujawni. To by zniszczyło nas wszystkich. Mnie, jego i ciebie. Chroniłem was, Sturg.

Sturgis cofnął się o krok. Poczuł się, jakby dostał oszałamiaczem. Wszystko nagle zaczęło mu się układać. Śmierć macochy, nagły wyjazd ojca i ucięcie kontaktów nabrały sensu. Merlinie, jak mógł się nie domyślić? Z drugiej strony, skąd mógł wiedzieć? Nie dostał żadnego sygnału.

– I ty MNIE zarzucasz przemilczanie ważnych spraw? – zapytał Podmore.

Rey już miał mu coś odpowiedzieć, ale otworzyły się drzwi pokoju Remusa. Młodszy Lupin wszedł do salonu, rozcierając skronie. Powiódł spojrzeniem zmęczonych oczu po obecnych.

– Na brodę Merlina, musicie tak krzyczeć? Raz nie wyciszyłem pokoju, a wy urządzacie awanturę. I nie przerywajcie mi! – rzucił, widząc, że ojciec chce coś powiedzieć. – A ty już w ogóle nie powinieneś się odzywać. Że nie powiedziałeś nam o Turnerze po śmierci mamy? Rozumiem. Pewnie zrobiłbym to samo. Ale że nie powiedziałeś mi o wszystkim po tym, jak mnie przesłuchiwał? Tego nie zrozumiem i nie chcę zrozumieć. A teraz dajcie mi tę ustawę. Do cholery, powinienem jako pierwszy zobaczyć ten projekt.

Wyciągnął rękę i pergaminy z ustawą same wpadły mu do dłoni. Widział, jak towarzyszący mu mężczyźni patrzą na niego ze zdziwieniem. Dotąd nie używał przy nich magii bezróżdżkowej, mało kto wiedział o tym, że w ogóle potrafił coś takiego. W takich chwilach cieszył się, że zapisał się na ten dodatkowy kurs na siódmym roku.

Przebiegł szybko wzrokiem po tekście. Z każdym kolejnym zdaniem czuł, jak krew coraz bardziej mrozi mu się w żyłach. Nie czuł jednak złości. Już nie potrafił. To było zbyt wiele. Dotąd walczył, ale teraz, bez przyjaciół, już nie miał na to sił. Dokończył czytanie i oddał projekt bratu.

– Jutro wyjeżdżamy – powiedział. – W dniu, w którym to wejdzie w życie, Margaret dopnie swego i odbierze mi Rose.

– Tak po prostu? – zapytał ze zdziwieniem Sturgis. – Tak po prostu się poddajesz?

– A co mam zrobić?! Iść na wojnę z Ministerstwem? Nie, nie mam na to siły. Niech mają swoje ustawy. Niech mają swoje prawa. Nie muszę tu zostawać. Macie rację, muszę zmienić środowisko. Wyjechać gdzieś, gdzie nie będą mnie zewsząd atakować wspomnienia. Któryś z was ma coś przeciwko?

Spojrzał najpierw na ojca, potem na brata. Nie dostrzegł ich sprzeciwu, za to wydawało mu się, że widział ulgę. Czyżby aż tak się o niego martwili? Czyżby sprawiał ostatnio aż tak upiorne wrażenie?

– Świetnie – mruknął. – To idę się spakować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz