25 grudnia 2020

Rozdział 38

 

Listopad 1981

Remus rozejrzał się z zainteresowaniem po stacji Fiuu znajdującej się niedaleko paryskiego Montmartre. Ostatnio był tu dwa lata temu i od tamtego czasu stacja przeszła gruntowny remont. Pomalowano sufity i zrewitalizowano pomniki przedstawiające rzymskich i galijskich bogów. Wśród francuskich czarodziejów pamięć o dawnych wierzeniach i zwyczajach wciąż była silna, chociaż wielu z nich już nie kultywowano.

Dziwnie się czuł, słysząc wokół siebie tak wiele francuskiego. Nie wszystko umiał rozróżnić, nie wszystko rozumiał, podobnego wrażenia nie miał od prawie dwóch lat.

– Jeszcze tylko żabi skok do Rouen i będziemy w domu. – Usłyszał za plecami spokojny głos ojca.

Reynard wyraźnie odetchnął z ulgą, gdy znalazł się na ojczystej ziemi. Jego ramiona rozluźniły się, twarz rozjaśniła się uśmiechem. Przytulił mocniej wnuczkę, która najwyraźniej miała ochotę na zwiedzenie dworca.

– Dobrze. Chcę się położyć i odpocząć – wymamrotał Remus.

Rey zmarszczył brwi. Gdyby nie trzymał Rose, chętnie objąłby syna. Zrobiłby wszystko, by ulżyć mu w cierpieniu. Wiedział, że sama przeprowadzka nie wystarczy, ale mogła być dobrym początkiem.

Zaprowadził syna do sali z połączeniami krajowymi i zakupił dwa bilety na podróż do Rouen. Za dzieci tak małe jak Rose nie trzeba było płacić. Pół godziny później wysiedli z mugolskiej taksówki przed sporym domem na przedmieściach.

Reynard uśmiechnął się. Budynek był duży, kupił go z myślą o rodzinie, pracując jeszcze w firmie ojca. Rodzinie, której nigdy tu nie przywiózł. Wrócił po śmierci Angie i zamieszkał sam w domu, który stanowczo przerastał jego potrzeby. Bo i po cóż emerytowanemu łowcy potworów rezydencja z czterema sypialniami? Najczęściej w ogóle nie korzystał z piętra – zaadaptował na swoją sypialnię jeden z pokoi, który przed laty, jeszcze w poprzednim życiu, chciał przeznaczyć na swoje domowe biuro. Na parterze prócz jego sypialni znajdowała się również niewielka biblioteka (czuł się dziwnie arystokratycznie, mając osobne pomieszczenie na bibliotekę), sporych rozmiarów łazienka, salon i kuchnia, z której jednak rzadko korzystał. Piętra używali jedynie jego synowie, gdy przyjeżdżali z corocznymi wizytami – Sturgis na święta, a Remus na wiosnę. Teraz, gdy młodszy Lupin miał tu zamieszkać, Rey nareszcie czuł, że tak duży dom wreszcie mu się na coś przyda.

Jego radość zbladła, gdy weszli do środka. Dom, choć z zewnątrz okazały, wewnątrz świecił pustkami. Rey nigdy nie potrzebował wiele do szczęścia, a pieniądze zarobione na wykładach wolał wydawać na dalsze badania. Zazwyczaj na to nie narzekał, teraz jednak wstyd mu było zapraszać syna do pustych wnętrz.

Remus zdawał się nie zwracać na to uwagi. Zostawił jedną z walizek w salonie, a drugą zatargał na piętro. Reynard szybko usłyszał trzask zamykanych drzwi. Stłumił westchnięcie. Nie podobało mu się to wszystko. Nie podobało mu się to, że syn unika kontaktu, szczególnie z własną córką. Rose tylko spojrzała smutno za odchodzącym ojcem, ale już nie próbowała zwrócić na siebie jego uwagi.

Rey machnął różdżką, oczyszczając podłogę z kurzu, który zdążył się pojawić podczas jego nieobecności. Posadził wnuczkę na jedynym w pomieszczeniu (i prawdopodobnie w całym domu) dywanie. W pierwszej chwili zamierzał rozpakować rzeczy małej w jednym z pustych pokoi na górze, ale szybko się rozmyślił. Dopóki Remus się nie otrząśnie, wolał mieć Rosie obok siebie. Rozłożył jej meble w swojej sypialni. Dzięki temu szybciej usłyszy, że mała obudziła się w nocy. Nie mówiąc o tym, że oszczędzi mu to biegania po schodach.

Zdążył się rozpakować, zanim drzwi jego domu ponownie się otworzyły. Westchnął pod nosem, wiedząc, kogo właśnie przywiało. Dwudziestoletnia kobieta wpadła do salonu niczym huragan – płaszcz wirował wokół jej nóg, krótkie włosy tańczyły naokoło głowy, a brązowe, charakterystyczne dla Lupinów oczy skrzyły się z zainteresowaniem. Otworzyła już usta, by coś powiedzieć, ale zmilkła i zatrzymała się gwałtownie na widok Rose.

– Rémy tu jest? – zapytała szybko.

– Tak, na górze – powiedział Rey, po czym podszedł i objął bratanicę. – Dobrze, że jesteś, Régi. Może tobie uda się go trochę ożywić. Jest… nieobecny. W Anglii prawie nie wychodził z pokoju i wygląda na to, że tutaj chce robić tak samo. Od… od tamtej nocy ani razu nie zbliżył się do Rose. Zachowuje się, jakby jej nie dostrzegał.

Kobieta odetchnęła głośno i poprawiła opadające na czoło włosy. Jej entuzjazm przygasł, by po chwili ponownie rozgorzeć, gdy podeszła do Rose. Wzięła dziewczynkę na ręce.

– Cześć, słodziaku – zagruchała. – Jestem ciocia Régine. Zaraz postawię twojego tatę na nogi.

Oddała dziecko Reynardowi i ruszyła w stronę schodów.

– Nic się nie martw, stryjku. Już nauczyłam się z nim radzić.

Régine wspinała się po schodach, mimowolnie przypominając sobie, jak robiła to pięć lat temu. W wakacje, gdy po raz pierwszy uciekła z domu. Nawet nie pamiętała już, dlaczego to zrobiła. Ale na mieście usłyszała, że jej tajemniczy stryj wrócił do Francji i postanowiła go nawiedzić. Nie spodziewała się, że wejdzie w sam środek rodzinnej żałoby. Uwiodło ją ciepło, jakie okazywali sobie ojciec z synem. Było to tak zupełnie inne od tego, co miała w rodzinnym domu, gdzie rodzice przejmowali się wyłączenie karierą.

Podeszła do drzwi pokoju, który, jak dobrze wiedziała, zajmował jej kuzyn. Zapukała cicho. Gdy nie otrzymała odpowiedzi, zapukała mocniej. Odczekała dłuższą chwilę, po czym nacisnęła klamkę i weszła do środka.

Pokój był duszny, nikt od dawna nie otwierał w nim okien. Na meblach widać było warstwy kurzu, tuż obok drzwi stała walizka. Régi wzrokiem odszukała wyciągniętego na łóżku kuzyna. Zasłaniał przedramieniem oczy, zdawał się spać. A na pewno chciał ignorować to, że ktoś wszedł do pomieszczenia.

Najwyraźniej zapomniał, że Régine Lupin nie pozwoli się ignorować.

Kobieta podeszła do łóżka i pociągnęła kołdrę, jednocześnie zrzucając leżącego na niej mężczyznę. Remus z hukiem spadł na podłogę. Jęknął cicho, podnosząc się.

– Tak mnie witasz po trzech latach?

– Po trzech latach, w czasie których prawie się do mnie nie odzywałeś! Nie zaprosiłeś mnie na swój ślub. Na Hekate, nawet nie dowiedziałam się o nim od ciebie! Mam prawo być zła!

Remus potarł skronie.

– Régi… proszę… Naprawdę nie mam na to siły. Już nie. To było… jakby w innym życiu. Ami już nie ma… Jamesa już nie ma… Lily już nie ma… Petera już nie ma… A Syriusz… Zostałem sam, Régi. Całkiem sam.

Głos mu się załamał, a ramiona zaczęły drżeć. Régine dopadła do niego i mocno go objęła. Pozwoliła, by wypłakał się jej w ramię. Serce ją bolało na widok nadzwyczaj silnego dotąd kuzyna. Hekate, co oni z nim zrobili? Co życie z nim zrobiło? Régi jeszcze nigdy nie słyszała, by ktoś tak szlochał. W jej kręgach oczono, by nie pokazywać uczuć.

– Nie jesteś sam – szepnęła. – Masz rodzinę, Rémy. Masz ojca, brata, mnie… Masz córkę.

– Do której nie powinienem się zbliżać. Stanowię dla niej zagrożenie… I nie mów mi, że nie. Nie widziałaś… Ja… Straciłem nad sobą kontrolę. Nie pamiętam, co się ze mną działo, po tym, jak tata powiedział mi o… wiesz, o czym.

Zamilkł i ukrył twarz w dłoniach. Régine przyglądała mu się uważnie, zastanawiając się, jak ma wyciągnąć kuzyna z marazmu. Wiedziała, że nie będzie to łatwe – po czymś takim nikt nie podniósłby się od razu. Szczególnie, że zaledwie rok wcześniej Remus już otrzymał poważny cios. Régi nadal żałowała, że nie znalazła czasu na to, by pojechać do Anglii, gdy Amelia jeszcze żyła. Albo chociaż po jej śmierci, żeby wesprzeć kuzyna. Jednak dopiero zaczęła wtedy pracować dla ojca, który nigdy by jej nie wypuścił.

Nagle uświadomiła sobie, co należy zrobić. Nie będzie to łatwe dla nich obojga, ale to będzie dobrym pierwszym krokiem.

– Nigdzie nie idź – poleciła kuzynowi, a następnie wybiegła z pokoju.

Na parter zjechała po poręczy, czym zasłużyła sobie na pełne przygany spojrzenie Reynarda. Uśmiechnęła się do niego, usiłując wyglądać niewinnie, ale wiedziała, że na nic się to nie zdało. Stryj za dobrze ją znał, by dać się nabrać na coś takiego.

– Mam pomysł – powiedziała. – Tylko musisz mi obiecać, że nie będziesz kwestionował tego, co chcę zrobić.

– Boję się ciebie – stwierdził Rey, marszcząc brwi. – Ale będzie jak chcesz.

Régi rozśmiała się. Wycelowała różdżką w szafkę i wymamrotała zaklęcie przywołujące. Po chwili miała w dłoni dwa kieliszki i butelkę wina. Reynard spojrzał na to sceptycznie.

– Obiecałeś – przypomniała kobieta. – Tylko po to, żeby łatwiej się rozmawiało. Przecież go nie spiję.

Chociaż to mogłoby pomóc, dodała w myślach, ale nie zamierzała mówić tego na głos. Wiedziała, że stryjowi nie spodobałby się ten pomysł.

Wróciła na piętro. Podczas jej nieobecności Remus nawet nie drgnął. Ruszył się dopiero, gdy Régi podała mu kieliszek.

– Opowiedz mi o wszystkim – poprosiła. – Chcę zrozumieć.

– To znaczy o czym? – zapytał Lupin. Tępo patrzył, jak kuzynka napełnia szkło winem.

– O wszystkim. Odkąd ostatnio się widzieliśmy, wiele się wydarzyło.

– Ostatnio widzieliśmy się prawie trzy lata temu – przypomniał jej kuzyn. – To mnóstwo czasu.

Régi rozsiadła się na podłodze i skrzyżowała nogi. Upiła łyk czerwonego półsłodkiego. Poczuła na języku posmak wiśni i dojrzałych śliwek. Uwielbiała wino o aromacie owoców.

– Nie spieszy mi się – powiedziała. – Możesz mówić.

Remus zawahał się, po czym zaczął mówić. Słowa płynęły z jego ust rwącą rzeką, przerywane jedynie kolejnymi falami płaczu. Lupin niczego nie ukrywał. Nie było tajemnic. Opowiedział o wszystkim – pracy, wojnie, Ami, przyjaciołach. Próbował sobie to wszystko poukładać, usiłując jednocześnie wychwycić poszlaki, że Black zmienił stronę. Nie znalazł tego. Żadnych oznak tego, że przyjaciel został  śmierciożercą. Żadnych sygnałów, że zdradził. To było niemożliwe. Lupin wciąż nie wierzył, że to wszystko się wydarzyło.

Dzień zamienił się w wieczór. Wieczór zamienił się w noc. Noc zaczęła zamieniać się w dzień, zanim Remus skończył swoją opowieść. Pierwsze promienie słońca zaczęły prześwitywać przez ciemne zasłony.

Gdy skończył mówić, w pokoju zapanowała głucha cisza. Régine, która przez ten cały czas nie odezwała się ani słowem, długo zastanawiała się, co ma odpowiedzieć. Tego było za dużo. Nie dziwiła się, że kuzyn się poddał. Każdy inny na jego miejscu zrobiłby to już dawno temu. By zyskać na czasie uniosła kieliszek do ust i wypiła ostatni łyk wina.

– Skurwysyny – mruknęła w końcu. – Jak oni mogli cię tak potraktować?

Remus spojrzał na nią ze zdziwieniem. Uniósł brwi.

– Takie słowo w ustach mademoiselle Lupin? Twoi rodzice byliby zszokowani. A jeżeli o to chodzi… Zapominasz, że nie jestem człowiekiem. Nie obowiązuje ich coś takiego, jak „przekroczenie uprawnień”. Spytaj mojego ojca, jeżeli mi nie wierzysz. Sam to kiedyś robił.

Oczy zaszły mu mgłą, jakby wyobrażał sobie taką scenę. Régi poczuła, jak włosy stają jej dęba. Wiedziała, czym zajmował się jej stryj, chociaż on sam niechętnie i ze wstydem o tym mówił.

– Masz jeszcze jakiś komentarz? – zapytał Remus.

– Zasadniczo jeden. Na Hekate, zostałeś ojcem w wieku dwudziestu lat! JA mam dwadzieścia lat! I, do cholery, do głowy by mi nie przyszło, żeby zdecydować się na taki krok!

Remus spojrzał na nią i, po raz pierwszy od czasu opuszczenia ministerialnego aresztu, uśmiechnął się.

~ * ~

Marzec 1957

Po pierwszej partii segregatorów Rey dostał drugą. A potem trzecią. Każda kolejna była coraz bardziej szczegółowa i Lupin momentami miał naprawdę duże problemy z tym, żeby zrozumieć tekst. Pomagała mu wtedy Angie. Nawet nie wiedział, czy mógł jej to pokazać, ale bez niej w życiu by tego nie przeczytał. Już i tak zajmowało mu to więcej czasu niż Bernie’emu. Miesiąc po rozpoczęciu pracy jeszcze kończył ostatnie dokumenty.

Rick wypełniał raport z ostatniej akcji (akcji, na którą nie zabrał Reya), kompletnie ignorując siedzącego przy drugim biurku kolegę. Przez ostatnie tygodnie ich kontakty jedynie coraz bardziej się oziębiały. Momentami z trudem wytrzymywali w jednym biurze.

Drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadł przez nie mężczyzna w nietypowym, jak na ten departament, granatowym mundurze. Na jego ramionach błyszczały nowe, złote pagony.

– Rick, musimy porozmawiać! – krzyknął od progu. – To sprawa życia i śmierci!

– Co tym razem? – odparł znudzony Davies. – Al, przysięgam, jeżeli znowu się w coś wpakowałeś…

– Nie, nie, nie, to zupełnie nie to. Nie uwierzysz! Spotkałem świetną dziewczynę. Fantastyczną! Jest piękna, wygadana… Czołem, nowy… Niesamowita! Naprawdę niesamowita! Nie-sa-mo-wi-ta!

Rey wpatrywał się w nowoprzybyłego (jak się domyślał – aurora), zastanawiając się, czy ten na pewno ma odpowiednio poukładane w głowie. Zachowywał się jak kompletny szaleniec. Jednocześnie Lupin czuł tlący się pod skórą gniew. Znowu został zignorowany.

– Poznałem ją wczoraj Pod Trzema Miotłami. Zwróciła mi uwagę, że zrobiłem coś źle, nawet nie wiem, o co jej chodziło. Zaczęliśmy się sprzeczać, kłócić… A potem nagle ją pocałowałem i… Merlinie, w życiu czegoś takiego nie przeżyłem! Poszliśmy do mnie do mieszkania i…

– Al, nie muszę tego słuchać – przerwał mu Davies. Odłożył raport i nachylił się nad biurkiem. W jego oczach błysnęło zainteresowanie. – Jeszcze o żadnej dziewczynie tak nie opowiadałeś. Czyżby… Czyżby Alastor Moody, najbardziej zatwardziały kawaler Ministerstwa Magii, się zakochał?

Auror zamrugał kilkukrotnie, rozdziawiwszy usta. Po chwili zaczął kręcić gwałtownie głową.

– Ja? No coś ty! W życiu! Ja po prostu… Po prostu ona jest niesamowita! I chętnie się z nią znowu spotkam…

– Jak ma na imię? – wtrącił Rick.

W pomieszczeniu zapadła głucha cisza. Reynard odłożył ostatni segregator i zaczął z zaciekawieniem przyglądać się tej scenie. Może jednak Departament Kontroli nie był takim nudnym miejscem? Coś ewidentnie zaczynało się kroić.

– Imię – powtórzył głucho auror. – Imię… Tak, miała imię.

Davies przetarł twarz dłońmi, usiłując w ten sposób zamaskować śmiech. Rey również z trudem tłumił ogarniającą go wesołość. Moody podrapał się po nosie. Milczał przez dłuższą chwilę.

– Anne? – powiedział w końcu niepewnie. – Amelia? Aneta? Atena? Coś w tym guście… Przy następnym spotkaniu się dowiem.

– Och, Al… Obaj wiemy, że nie będzie następnego spotkania. Tak jak z poprzednimi… Ile ich było? Pięć?

Auror zmarszczył ze zdenerwowaniem brwi. Ewidentnie nie spodobała mu się taka odpowiedź kolegi. Wymamrotał coś niezrozumiałego pod nosem, po czym usiadł naprzeciw Daviesa. Dopiero wtedy uważniej przyjrzał się Reyowi.

– Ooo, nowy… Wybacz, nie przedstawiłem się. Jestem Alastor Moody.

– Reynard Lupin.

Od jakiegoś czasu Rey, przedstawiając się, próbował używać angielskiej wymowy swojego nazwiska. Nie zawsze mu to wychodziło, a za każdym czuł się wyjątkowo niekomfortowo. Był jednak uparty – skoro zdecydował się na życie w Wielkiej Brytanii, zamierzał się dostosować.

– Aaa, ten Francuz? Cieszę się, że wreszcie cię poznałem. Miałem wpaść do was wcześniej, ale miałem wyjątkowo trudne śledztwo. Panowie, musimy się przejść któregoś wieczoru do Trzech Mioteł albo Dziurawego Kotła. Lepiej się poznamy.

Moody’emu nie mógł mu umknąć fakt, że dwaj pracownicy Departamentu Kontroli starannie unikali swoich spojrzeń. Sprawiali wrażenie, że w ogóle nie dostrzegają swojej obecności. Auror westchnął ciężko. Słyszał już plotki o niechęci Daviesa i jego nowego partnera, ale dotychczas nie miał okazji, by porozmawiać o tym z przyjacielem.

– Może dzisiaj? – rzucił w przestrzeń i wbił wzrok w oficerów.

– Muszę wracać do domu – odpowiedział szybko Lupin z tym swoim obcym akcentem. – Jesteśmy z żoną w trakcie przeprowadzki, nie mogę jej z tym zostawić.

Rick wywrócił oczami, a Moody zrozumiał jego obiekcje. Z Francuza nie będzie żadnego dobrego kolegi – był zbyt sztywny. W dodatku żonaty! Co im po zaobrączkowanym w ich ekskluzywnym kawalerskim gronie?

Lupin widział, że nie jest akceptowany przez aurora. Było mu to obojętne. Nie potrzebował go. Nie potrzebował tak jaskrawego przypomnienia, że nie miał szans na pracę w Departamencie Przestrzegania Prawa. Wolał ograniczyć się do tych, którzy pracowali z nim w jednym wydziale. Gdyby to zależało od niego, nie chciałby mieć nic wspólnego nawet z pracownikami innych biur. Już miał wątpliwą przyjemność poznania pracowników Rejestru Wilkołaków i Brygady Ścigania – naprawdę wolałby, żeby nie łączyła go z nimi nie tylko praca, ale i jedna planeta.

Wyszedł z biura, gdy tylko wybiła szesnasta, zostawiając Daviesa i Moody’ego pogrążonych w rozmowie. Podejrzewał, że tamci nawet nie zauważyli jego nieobecności. Przeszedł przez Ministerstwo, starannie unikając latających we wszystkie strony sów. Prosto z Atrium deportował się do Rockcliffe.

Uśmiechnął się pod nosem na widok nowego domu. Mieszkali tu zaledwie od tygodnia, ale Rey zdążył się przyzwyczajać do mieszkania w tym zacisznym miejscu. Po gwarze małego miasteczka i tłumach Londynu to miejsce było jego odskocznią. Tutaj mógł się wyciszyć.

Powitał go smakowity zapach zapiekanej ryby. Angela miała dzisiaj wolne i najwyraźniej dobrze wykorzystała ten dzień. W domu na Reya czekał nie tylko obiad, ale też nie potykał się już o kartony z przeprowadzki, idąc korytarzem. Angie opróżniła większość z nich i poukładała rzeczy na regałach i w szafach. Reynard poczuł cień wyrzutów sumienia, że jego żona musiała robić to sama. Szybko jednak przypomniał sobie, że nawet z jego pomocą Angela osobiście chciała o wszystko zadbać. Nie znosiła bałaganu w domu i musiała dokładnie wiedzieć, gdzie co ma, szczególnie w kuchni.

Lupin zrzucił buty i wszedł do dużego pokoju, ale, ku własnemu zdziwieniu, nie zastał tam żony. Przeszedł do sypialni, gdzie wyjaśniła się tajemnica jej dziwnej nieobecności. Angela leżała na zasłanym łóżku i spała. Rey uśmiechnął się z czułością. Usiadł na krawędzi materaca i najdelikatniej jak potrafił odgarnął z policzka Angie kosmyk ciemnych włosów. Nie obudziła się.

W ostatnich dniach żyli na pełnych obrotach – oboje pracowali, jednocześnie starając się zadbać o przeprowadzkę we własnym zakresie. Nie chcieli pomocy rodziców Angie, którzy przecież i tak już wystarczająco dużo dla nich zrobili. Szczególnie, że to John był głównym wykonawcą remontu domku po babci. Potrzebowali odpoczynku.

Rey wziął luźniejsze ubrania i zniknął w łazience. Potrzebował długiej kąpieli, która zmyje z niego trudy dnia i zmęczenie pracą. To było coraz gorsze. Coraz trudniej było mu pracować z Daviesem. Miał szczerze dość zadzierania nosa oficera i jego głupich mądrości. Byle urzędniczyna myślał, że jest kimś lepszym od Reynarda Lupina. Niedoczekanie.

Gdy wyszedł, Angie wciąż spała. Na szczęście garnki z obiadem wciąż były ciepłe. Był wściekle głodny, ale sam by sobie nie poradził z gotowaniem tego wszystkiego. Dopiero na wyspach po raz pierwszy musiał gotować – we Francji miał od tego gospodynię. Z prawdziwym rozrzewnieniem wspominał Therése.

– Rey? Jesteś już?

Lupin uśmiechnął się, słysząc zaspany głos małżonki. Wszedł do sypialni i zobaczył, jak Angie powoli zbiera się z łóżka. Przeciągnęła się i poprawiła rozczochrane, krótkie włosy. Rey wiedział, że jego żona niejednokrotnie słyszała przytyki odnośnie swojej niecodziennej, jak na panią domu, fryzury, ale ona zawsze upierała się, że woli ścinać się na krótko. Szczególnie, że noszone dawniej długie włosy przeszkadzały jej w pracy.

– Dzień dobry, moja piękna – powiedział Reynard. Podszedł bliżej i pocałował żonę na powitanie. Gdy rano wychodził do pracy, Angie jeszcze spała, nie miał okazji z nią porozmawiać. – Widzę, że napracowałaś się dzisiaj.

– Wolne nie jest dla mnie, przecież wiesz. A tobie jak minął dzień?

Uśmiech spełzł z twarzy Reya. Angie codziennie go o to pytała, a on jeszcze ani razu nie miał jej dobrych wieści do przekazania. Także dziś.

– Pamiętam Moody’ego ze szkoły – powiedziała Angela, gdy Rey skończył mówić. – Już wtedy trzymał się przy Daviesach, chociaż byli w innym domu. Był okropny. Wszędzie było go pełno, wiecznie w towarzystwie dziewczyn… Ale był zdolny. Najlepszy na roku. Nikt nie miał odwagi czegokolwiek mu powiedzieć. Był prefektem, potem został naczelnym. I denerwował każdego, kto miał go w zasięgu wzroku.

– Nic się nie zmieniło – stwierdził Rey, uśmiechając się. Tak właśnie działała na niego Angie. Nawet w najgorszy dzień potrafiła sprawić, że czuł się lepiej.

Objął ją i przyciągnął bliżej do siebie. Kobieta zachichotała, gdy poczuła jego usta na swojej szyi. Położyła dłonie na jego piersi, jakby chcąc go odepchnąć, ale rozmyśliła się.

– Rey, nie to chyba nie jest najlepszy moment – szepnęła.

– Dlaczego? Angélique, jestem po pracy, ty masz wolne, jesteśmy sami… nareszcie.

Zawsze w takich sytuacjach używał francuskiej wersji jej imienia. Wiedział, że to jej się podobało. Ten jeden chwyt i była jego. To było niesprawiedliwe. Ona nic nie musiała robić, by padł przed nią na kolana. Czasami dosłownie.

Wiedział, że nigdy nie zapomni ich pierwszego spotkania. Był wtedy w Paryżu, dopiero co wyszedł z konferencji miotlarskiej. Reprezentował tam firmę swojego ojca i negocjował duży kontrakt z kanadyjską wytwórnią. Faktycznie, wypił wtedy kilka kieliszków wina za dużo. Gdy wracał paryską ulicą, świat wydawał mu się o wiele piękniejszy. Zataczał kręgi, machał rękami. Był szczęśliwy. Szedł przez Pola Marsowe, gdy zobaczył JĄ. Stała na środku chodnika z aparatem w dłoniach i fotografowała rozświetloną Wieżę Eiffla. Z pozoru niczym się nie wyróżniała – niewysoka, nieco przy kości, skromnie ubrana, nie przypominała w niczym panien, w których towarzystwie zazwyczaj obracał się Rey. Mimo to wydała mu się wtedy najpiękniejszą istotą na świecie. Była niczym anioł, który zstąpił z nieba na ziemię. I powiedział jej to, padając przed nią na kolana. Nadal nie wiedział, dlaczego Angie nie zdzieliła go torebką i nie uciekła. Wpatrywała się w niego rozszerzonymi ze zdziwienia oczami, po czym zaczęła się śmiać. Gdy usłyszał ten śmiech, już wiedział, że przepadł. Że jego serce przestało należeć wyłącznie do niego. Drżącym głosem zaczął proponować jej spotkanie, ale zorientował się, że jego anioł nie do końca go rozumiał. Dukał więc po angielsku, wywołując tym samym kolejny wybuch wesołości. Gdy już skończyła się śmiać, zgodziła się na spotkanie następnego dnia w kawiarni na Polach Elizejskich.

– Nie przejmuj się Moodym – poradziła mu Angie, gdy usiedli do kolacji. – Jest mocny w gębie, świetny w zaklęciach, ale nie jest groźny. Nie jest intrygantem.

– Nawet to nie o to chodzi. Po prostu… Źle się tam czuję. Najpierw Davies, teraz on. Nie ma tam ani jednej przyjaznej osoby. Wszędzie albo głupie żarciki, przytyki, albo ignorancja. I nie mów mi, że przesadzam. Przez ten tydzień Davies nie wypowiedział do mnie ani jednego słowa. Ani jednego, Angie. Siedzimy biurko w biurko i się do mnie nie odzywa.

Kobieta spuściła wzrok, jakby nie wiedziała, co ma na to odpowiedzieć. Pamiętała Ricka Daviesa ze szkoły. Nie był może najzdolniejszym uczniem, ale nadrabiał to urokiem osobistym. Razem z bratem należał do ulubieńców profesora Dumbledore’a, nauczyciela Transmutacji i opiekuna Gryffindoru. Dwaj Gryfoni brylowali w towarzystwie, nie zwracając uwagi na krzywe spojrzenia spokojniejszych uczniów.

– Może spróbuj poszukać czegoś innego – zaproponowała w końcu. – Nie ma sensu, żebyś się tam męczył. Widzę, jak cię to wykańcza.

– Wiesz, że, gdyby gdziekolwiek był wakat, już dawno bym się przeniósł. A nie stać nas na to, żebym robił kurs aurorski za psie pieniądze. Wytrzymam, nie martw się. Ale… może spróbuję poszukać czegoś też poza Ministerstwem. Wysłanie CV nic nie kosztuje, a może uda mi się znaleźć coś innego.

Angie uśmiechnęła się. Wyciągnęła rękę i dotknęła dłoni Reya. Miała nadzieję, że wszystko się ułoży. Już i tak czuła się źle z tym, że jej mąż stracił przez nią rodzinę. Nie chciała, żeby musiał się też męczyć w pracy, której nienawidził. Chciała, żeby był z nią szczęśliwy.

1 komentarz: