Listopad 1981
Remus
rozejrzał się z zainteresowaniem po stacji Fiuu znajdującej się niedaleko
paryskiego Montmartre. Ostatnio był tu dwa lata temu i od tamtego czasu stacja przeszła
gruntowny remont. Pomalowano sufity i zrewitalizowano pomniki przedstawiające
rzymskich i galijskich bogów. Wśród francuskich czarodziejów pamięć o dawnych
wierzeniach i zwyczajach wciąż była silna, chociaż wielu z nich już nie
kultywowano.
Dziwnie
się czuł, słysząc wokół siebie tak wiele francuskiego. Nie wszystko umiał
rozróżnić, nie wszystko rozumiał, podobnego wrażenia nie miał od prawie dwóch
lat.
–
Jeszcze tylko żabi skok do Rouen i będziemy w domu. – Usłyszał za plecami
spokojny głos ojca.
Reynard
wyraźnie odetchnął z ulgą, gdy znalazł się na ojczystej ziemi. Jego ramiona
rozluźniły się, twarz rozjaśniła się uśmiechem. Przytulił mocniej wnuczkę,
która najwyraźniej miała ochotę na zwiedzenie dworca.
–
Dobrze. Chcę się położyć i odpocząć – wymamrotał Remus.
Rey
zmarszczył brwi. Gdyby nie trzymał Rose, chętnie objąłby syna. Zrobiłby
wszystko, by ulżyć mu w cierpieniu. Wiedział, że sama przeprowadzka nie
wystarczy, ale mogła być dobrym początkiem.
Zaprowadził
syna do sali z połączeniami krajowymi i zakupił dwa bilety na podróż do Rouen.
Za dzieci tak małe jak Rose nie trzeba było płacić. Pół godziny później
wysiedli z mugolskiej taksówki przed sporym domem na przedmieściach.
Reynard
uśmiechnął się. Budynek był duży, kupił go z myślą o rodzinie, pracując jeszcze
w firmie ojca. Rodzinie, której nigdy tu nie przywiózł. Wrócił po śmierci Angie
i zamieszkał sam w domu, który stanowczo przerastał jego potrzeby. Bo i po cóż
emerytowanemu łowcy potworów rezydencja z czterema sypialniami? Najczęściej w
ogóle nie korzystał z piętra – zaadaptował na swoją sypialnię jeden z pokoi,
który przed laty, jeszcze w poprzednim życiu, chciał przeznaczyć na swoje
domowe biuro. Na parterze prócz jego sypialni znajdowała się również niewielka
biblioteka (czuł się dziwnie arystokratycznie, mając osobne pomieszczenie na
bibliotekę), sporych rozmiarów łazienka, salon i kuchnia, z której jednak
rzadko korzystał. Piętra używali jedynie jego synowie, gdy przyjeżdżali z
corocznymi wizytami – Sturgis na święta, a Remus na wiosnę. Teraz, gdy młodszy
Lupin miał tu zamieszkać, Rey nareszcie czuł, że tak duży dom wreszcie mu się
na coś przyda.
Jego
radość zbladła, gdy weszli do środka. Dom, choć z zewnątrz okazały, wewnątrz
świecił pustkami. Rey nigdy nie potrzebował wiele do szczęścia, a pieniądze
zarobione na wykładach wolał wydawać na dalsze badania. Zazwyczaj na to nie
narzekał, teraz jednak wstyd mu było zapraszać syna do pustych wnętrz.
Remus
zdawał się nie zwracać na to uwagi. Zostawił jedną z walizek w salonie, a drugą
zatargał na piętro. Reynard szybko usłyszał trzask zamykanych drzwi. Stłumił
westchnięcie. Nie podobało mu się to wszystko. Nie podobało mu się to, że syn unika
kontaktu, szczególnie z własną córką. Rose tylko spojrzała smutno za
odchodzącym ojcem, ale już nie próbowała zwrócić na siebie jego uwagi.
Rey
machnął różdżką, oczyszczając podłogę z kurzu, który zdążył się pojawić podczas
jego nieobecności. Posadził wnuczkę na jedynym w pomieszczeniu (i
prawdopodobnie w całym domu) dywanie. W pierwszej chwili zamierzał rozpakować
rzeczy małej w jednym z pustych pokoi na górze, ale szybko się rozmyślił.
Dopóki Remus się nie otrząśnie, wolał mieć Rosie obok siebie. Rozłożył jej
meble w swojej sypialni. Dzięki temu szybciej usłyszy, że mała obudziła się w
nocy. Nie mówiąc o tym, że oszczędzi mu to biegania po schodach.
Zdążył
się rozpakować, zanim drzwi jego domu ponownie się otworzyły. Westchnął pod
nosem, wiedząc, kogo właśnie przywiało. Dwudziestoletnia kobieta wpadła do
salonu niczym huragan – płaszcz wirował wokół jej nóg, krótkie włosy tańczyły naokoło
głowy, a brązowe, charakterystyczne dla Lupinów oczy skrzyły się z
zainteresowaniem. Otworzyła już usta, by coś powiedzieć, ale zmilkła i
zatrzymała się gwałtownie na widok Rose.
– Rémy
tu jest? – zapytała szybko.
– Tak,
na górze – powiedział Rey, po czym podszedł i objął bratanicę. – Dobrze, że
jesteś, Régi. Może tobie uda się go trochę ożywić. Jest… nieobecny. W Anglii
prawie nie wychodził z pokoju i wygląda na to, że tutaj chce robić tak samo.
Od… od tamtej nocy ani razu nie zbliżył się do Rose. Zachowuje się, jakby jej
nie dostrzegał.
Kobieta
odetchnęła głośno i poprawiła opadające na czoło włosy. Jej entuzjazm przygasł,
by po chwili ponownie rozgorzeć, gdy podeszła do Rose. Wzięła dziewczynkę na
ręce.
–
Cześć, słodziaku – zagruchała. – Jestem ciocia Régine. Zaraz postawię twojego
tatę na nogi.
Oddała
dziecko Reynardowi i ruszyła w stronę schodów.
– Nic
się nie martw, stryjku. Już nauczyłam się z nim radzić.
Régine
wspinała się po schodach, mimowolnie przypominając sobie, jak robiła to pięć
lat temu. W wakacje, gdy po raz pierwszy uciekła z domu. Nawet nie pamiętała
już, dlaczego to zrobiła. Ale na mieście usłyszała, że jej tajemniczy stryj
wrócił do Francji i postanowiła go nawiedzić. Nie spodziewała się, że wejdzie w
sam środek rodzinnej żałoby. Uwiodło ją ciepło, jakie okazywali sobie ojciec z
synem. Było to tak zupełnie inne od tego, co miała w rodzinnym domu, gdzie
rodzice przejmowali się wyłączenie karierą.
Podeszła
do drzwi pokoju, który, jak dobrze wiedziała, zajmował jej kuzyn. Zapukała
cicho. Gdy nie otrzymała odpowiedzi, zapukała mocniej. Odczekała dłuższą
chwilę, po czym nacisnęła klamkę i weszła do środka.
Pokój
był duszny, nikt od dawna nie otwierał w nim okien. Na meblach widać było
warstwy kurzu, tuż obok drzwi stała walizka. Régi wzrokiem odszukała
wyciągniętego na łóżku kuzyna. Zasłaniał przedramieniem oczy, zdawał się spać.
A na pewno chciał ignorować to, że ktoś wszedł do pomieszczenia.
Najwyraźniej
zapomniał, że Régine Lupin nie pozwoli się ignorować.
Kobieta
podeszła do łóżka i pociągnęła kołdrę, jednocześnie zrzucając leżącego na niej
mężczyznę. Remus z hukiem spadł na podłogę. Jęknął cicho, podnosząc się.
– Tak
mnie witasz po trzech latach?
– Po
trzech latach, w czasie których prawie się do mnie nie odzywałeś! Nie
zaprosiłeś mnie na swój ślub. Na Hekate, nawet nie dowiedziałam się o nim od
ciebie! Mam prawo być zła!
Remus
potarł skronie.
– Régi…
proszę… Naprawdę nie mam na to siły. Już nie. To było… jakby w innym życiu. Ami
już nie ma… Jamesa już nie ma… Lily już nie ma… Petera już nie ma… A Syriusz…
Zostałem sam, Régi. Całkiem sam.
Głos mu
się załamał, a ramiona zaczęły drżeć. Régine dopadła do niego i mocno go
objęła. Pozwoliła, by wypłakał się jej w ramię. Serce ją bolało na widok
nadzwyczaj silnego dotąd kuzyna. Hekate, co oni z nim zrobili? Co życie z nim
zrobiło? Régi jeszcze nigdy nie słyszała, by ktoś tak szlochał. W jej kręgach
oczono, by nie pokazywać uczuć.
– Nie
jesteś sam – szepnęła. – Masz rodzinę, Rémy. Masz ojca, brata, mnie… Masz
córkę.
– Do
której nie powinienem się zbliżać. Stanowię dla niej zagrożenie… I nie mów mi,
że nie. Nie widziałaś… Ja… Straciłem nad sobą kontrolę. Nie pamiętam, co się ze
mną działo, po tym, jak tata powiedział mi o… wiesz, o czym.
Zamilkł
i ukrył twarz w dłoniach. Régine przyglądała mu się uważnie, zastanawiając się,
jak ma wyciągnąć kuzyna z marazmu. Wiedziała, że nie będzie to łatwe – po czymś
takim nikt nie podniósłby się od razu. Szczególnie, że zaledwie rok wcześniej
Remus już otrzymał poważny cios. Régi nadal żałowała, że nie znalazła czasu na
to, by pojechać do Anglii, gdy Amelia jeszcze żyła. Albo chociaż po jej
śmierci, żeby wesprzeć kuzyna. Jednak dopiero zaczęła wtedy pracować dla ojca,
który nigdy by jej nie wypuścił.
Nagle
uświadomiła sobie, co należy zrobić. Nie będzie to łatwe dla nich obojga, ale
to będzie dobrym pierwszym krokiem.
–
Nigdzie nie idź – poleciła kuzynowi, a następnie wybiegła z pokoju.
Na
parter zjechała po poręczy, czym zasłużyła sobie na pełne przygany spojrzenie
Reynarda. Uśmiechnęła się do niego, usiłując wyglądać niewinnie, ale wiedziała,
że na nic się to nie zdało. Stryj za dobrze ją znał, by dać się nabrać na coś takiego.
– Mam
pomysł – powiedziała. – Tylko musisz mi obiecać, że nie będziesz kwestionował
tego, co chcę zrobić.
– Boję
się ciebie – stwierdził Rey, marszcząc brwi. – Ale będzie jak chcesz.
Régi
rozśmiała się. Wycelowała różdżką w szafkę i wymamrotała zaklęcie przywołujące.
Po chwili miała w dłoni dwa kieliszki i butelkę wina. Reynard spojrzał na to
sceptycznie.
–
Obiecałeś – przypomniała kobieta. – Tylko po to, żeby łatwiej się rozmawiało.
Przecież go nie spiję.
Chociaż
to mogłoby pomóc, dodała w myślach, ale nie zamierzała mówić tego na głos.
Wiedziała, że stryjowi nie spodobałby się ten pomysł.
Wróciła
na piętro. Podczas jej nieobecności Remus nawet nie drgnął. Ruszył się dopiero,
gdy Régi podała mu kieliszek.
–
Opowiedz mi o wszystkim – poprosiła. – Chcę zrozumieć.
– To
znaczy o czym? – zapytał Lupin. Tępo patrzył, jak kuzynka napełnia szkło winem.
– O
wszystkim. Odkąd ostatnio się widzieliśmy, wiele się wydarzyło.
–
Ostatnio widzieliśmy się prawie trzy lata temu – przypomniał jej kuzyn. – To
mnóstwo czasu.
Régi
rozsiadła się na podłodze i skrzyżowała nogi. Upiła łyk czerwonego
półsłodkiego. Poczuła na języku posmak wiśni i dojrzałych śliwek. Uwielbiała
wino o aromacie owoców.
– Nie
spieszy mi się – powiedziała. – Możesz mówić.
Remus
zawahał się, po czym zaczął mówić. Słowa płynęły z jego ust rwącą rzeką,
przerywane jedynie kolejnymi falami płaczu. Lupin niczego nie ukrywał. Nie było
tajemnic. Opowiedział o wszystkim – pracy, wojnie, Ami, przyjaciołach. Próbował
sobie to wszystko poukładać, usiłując jednocześnie wychwycić poszlaki, że Black
zmienił stronę. Nie znalazł tego. Żadnych oznak tego, że przyjaciel został śmierciożercą. Żadnych sygnałów, że zdradził.
To było niemożliwe. Lupin wciąż nie wierzył, że to wszystko się wydarzyło.
Dzień zamienił
się w wieczór. Wieczór zamienił się w noc. Noc zaczęła zamieniać się w dzień,
zanim Remus skończył swoją opowieść. Pierwsze promienie słońca zaczęły
prześwitywać przez ciemne zasłony.
Gdy
skończył mówić, w pokoju zapanowała głucha cisza. Régine, która przez ten cały
czas nie odezwała się ani słowem, długo zastanawiała się, co ma odpowiedzieć.
Tego było za dużo. Nie dziwiła się, że kuzyn się poddał. Każdy inny na jego
miejscu zrobiłby to już dawno temu. By zyskać na czasie uniosła kieliszek do
ust i wypiła ostatni łyk wina.
–
Skurwysyny – mruknęła w końcu. – Jak oni mogli cię tak potraktować?
Remus
spojrzał na nią ze zdziwieniem. Uniósł brwi.
– Takie
słowo w ustach mademoiselle Lupin? Twoi rodzice byliby zszokowani. A
jeżeli o to chodzi… Zapominasz, że nie jestem człowiekiem. Nie obowiązuje ich
coś takiego, jak „przekroczenie uprawnień”. Spytaj mojego ojca, jeżeli mi nie
wierzysz. Sam to kiedyś robił.
Oczy
zaszły mu mgłą, jakby wyobrażał sobie taką scenę. Régi poczuła, jak włosy stają
jej dęba. Wiedziała, czym zajmował się jej stryj, chociaż on sam niechętnie i
ze wstydem o tym mówił.
– Masz
jeszcze jakiś komentarz? – zapytał Remus.
–
Zasadniczo jeden. Na Hekate, zostałeś ojcem w wieku dwudziestu lat! JA mam
dwadzieścia lat! I, do cholery, do głowy by mi nie przyszło, żeby zdecydować
się na taki krok!
Remus
spojrzał na nią i, po raz pierwszy od czasu opuszczenia ministerialnego
aresztu, uśmiechnął się.
~ * ~
Marzec 1957
Po
pierwszej partii segregatorów Rey dostał drugą. A potem trzecią. Każda kolejna
była coraz bardziej szczegółowa i Lupin momentami miał naprawdę duże problemy z
tym, żeby zrozumieć tekst. Pomagała mu wtedy Angie. Nawet nie wiedział, czy
mógł jej to pokazać, ale bez niej w życiu by tego nie przeczytał. Już i tak zajmowało
mu to więcej czasu niż Bernie’emu. Miesiąc po rozpoczęciu pracy jeszcze kończył
ostatnie dokumenty.
Rick
wypełniał raport z ostatniej akcji (akcji, na którą nie zabrał Reya),
kompletnie ignorując siedzącego przy drugim biurku kolegę. Przez ostatnie
tygodnie ich kontakty jedynie coraz bardziej się oziębiały. Momentami z trudem
wytrzymywali w jednym biurze.
Drzwi
otworzyły się gwałtownie i wpadł przez nie mężczyzna w nietypowym, jak na ten
departament, granatowym mundurze. Na jego ramionach błyszczały nowe, złote
pagony.
– Rick,
musimy porozmawiać! – krzyknął od progu. – To sprawa życia i śmierci!
– Co
tym razem? – odparł znudzony Davies. – Al, przysięgam, jeżeli znowu się w coś
wpakowałeś…
– Nie,
nie, nie, to zupełnie nie to. Nie uwierzysz! Spotkałem świetną dziewczynę.
Fantastyczną! Jest piękna, wygadana… Czołem, nowy… Niesamowita! Naprawdę
niesamowita! Nie-sa-mo-wi-ta!
Rey
wpatrywał się w nowoprzybyłego (jak się domyślał – aurora), zastanawiając się,
czy ten na pewno ma odpowiednio poukładane w głowie. Zachowywał się jak
kompletny szaleniec. Jednocześnie Lupin czuł tlący się pod skórą gniew. Znowu
został zignorowany.
–
Poznałem ją wczoraj Pod Trzema Miotłami. Zwróciła mi uwagę, że zrobiłem coś
źle, nawet nie wiem, o co jej chodziło. Zaczęliśmy się sprzeczać, kłócić… A
potem nagle ją pocałowałem i… Merlinie, w życiu czegoś takiego nie przeżyłem!
Poszliśmy do mnie do mieszkania i…
– Al,
nie muszę tego słuchać – przerwał mu Davies. Odłożył raport i nachylił się nad
biurkiem. W jego oczach błysnęło zainteresowanie. – Jeszcze o żadnej
dziewczynie tak nie opowiadałeś. Czyżby… Czyżby Alastor Moody, najbardziej
zatwardziały kawaler Ministerstwa Magii, się zakochał?
Auror
zamrugał kilkukrotnie, rozdziawiwszy usta. Po chwili zaczął kręcić gwałtownie
głową.
– Ja?
No coś ty! W życiu! Ja po prostu… Po prostu ona jest niesamowita! I chętnie się
z nią znowu spotkam…
– Jak
ma na imię? – wtrącił Rick.
W
pomieszczeniu zapadła głucha cisza. Reynard odłożył ostatni segregator i zaczął
z zaciekawieniem przyglądać się tej scenie. Może jednak Departament Kontroli
nie był takim nudnym miejscem? Coś ewidentnie zaczynało się kroić.
– Imię
– powtórzył głucho auror. – Imię… Tak, miała imię.
Davies
przetarł twarz dłońmi, usiłując w ten sposób zamaskować śmiech. Rey również z
trudem tłumił ogarniającą go wesołość. Moody podrapał się po nosie. Milczał
przez dłuższą chwilę.
– Anne?
– powiedział w końcu niepewnie. – Amelia? Aneta? Atena? Coś w tym guście… Przy
następnym spotkaniu się dowiem.
– Och,
Al… Obaj wiemy, że nie będzie następnego spotkania. Tak jak z poprzednimi… Ile
ich było? Pięć?
Auror
zmarszczył ze zdenerwowaniem brwi. Ewidentnie nie spodobała mu się taka
odpowiedź kolegi. Wymamrotał coś niezrozumiałego pod nosem, po czym usiadł
naprzeciw Daviesa. Dopiero wtedy uważniej przyjrzał się Reyowi.
– Ooo,
nowy… Wybacz, nie przedstawiłem się. Jestem Alastor Moody.
–
Reynard Lupin.
Od
jakiegoś czasu Rey, przedstawiając się, próbował używać angielskiej wymowy swojego
nazwiska. Nie zawsze mu to wychodziło, a za każdym czuł się wyjątkowo
niekomfortowo. Był jednak uparty – skoro zdecydował się na życie w Wielkiej
Brytanii, zamierzał się dostosować.
– Aaa,
ten Francuz? Cieszę się, że wreszcie cię poznałem. Miałem wpaść do was
wcześniej, ale miałem wyjątkowo trudne śledztwo. Panowie, musimy się przejść
któregoś wieczoru do Trzech Mioteł albo Dziurawego Kotła. Lepiej się poznamy.
Moody’emu
nie mógł mu umknąć fakt, że dwaj pracownicy Departamentu Kontroli starannie
unikali swoich spojrzeń. Sprawiali wrażenie, że w ogóle nie dostrzegają swojej
obecności. Auror westchnął ciężko. Słyszał już plotki o niechęci Daviesa i jego
nowego partnera, ale dotychczas nie miał okazji, by porozmawiać o tym z
przyjacielem.
– Może
dzisiaj? – rzucił w przestrzeń i wbił wzrok w oficerów.
– Muszę
wracać do domu – odpowiedział szybko Lupin z tym swoim obcym akcentem. –
Jesteśmy z żoną w trakcie przeprowadzki, nie mogę jej z tym zostawić.
Rick
wywrócił oczami, a Moody zrozumiał jego obiekcje. Z Francuza nie będzie żadnego
dobrego kolegi – był zbyt sztywny. W dodatku żonaty! Co im po zaobrączkowanym w
ich ekskluzywnym kawalerskim gronie?
Lupin
widział, że nie jest akceptowany przez aurora. Było mu to obojętne. Nie
potrzebował go. Nie potrzebował tak jaskrawego przypomnienia, że nie miał szans
na pracę w Departamencie Przestrzegania Prawa. Wolał ograniczyć się do tych,
którzy pracowali z nim w jednym wydziale. Gdyby to zależało od niego, nie
chciałby mieć nic wspólnego nawet z pracownikami innych biur. Już miał wątpliwą
przyjemność poznania pracowników Rejestru Wilkołaków i Brygady Ścigania – naprawdę
wolałby, żeby nie łączyła go z nimi nie tylko praca, ale i jedna planeta.
Wyszedł
z biura, gdy tylko wybiła szesnasta, zostawiając Daviesa i Moody’ego
pogrążonych w rozmowie. Podejrzewał, że tamci nawet nie zauważyli jego
nieobecności. Przeszedł przez Ministerstwo, starannie unikając latających we
wszystkie strony sów. Prosto z Atrium deportował się do Rockcliffe.
Uśmiechnął
się pod nosem na widok nowego domu. Mieszkali tu zaledwie od tygodnia, ale Rey
zdążył się przyzwyczajać do mieszkania w tym zacisznym miejscu. Po gwarze
małego miasteczka i tłumach Londynu to miejsce było jego odskocznią. Tutaj mógł
się wyciszyć.
Powitał
go smakowity zapach zapiekanej ryby. Angela miała dzisiaj wolne i najwyraźniej
dobrze wykorzystała ten dzień. W domu na Reya czekał nie tylko obiad, ale też
nie potykał się już o kartony z przeprowadzki, idąc korytarzem. Angie opróżniła
większość z nich i poukładała rzeczy na regałach i w szafach. Reynard poczuł cień
wyrzutów sumienia, że jego żona musiała robić to sama. Szybko jednak
przypomniał sobie, że nawet z jego pomocą Angela osobiście chciała o wszystko
zadbać. Nie znosiła bałaganu w domu i musiała dokładnie wiedzieć, gdzie co ma,
szczególnie w kuchni.
Lupin
zrzucił buty i wszedł do dużego pokoju, ale, ku własnemu zdziwieniu, nie zastał
tam żony. Przeszedł do sypialni, gdzie wyjaśniła się tajemnica jej dziwnej
nieobecności. Angela leżała na zasłanym łóżku i spała. Rey uśmiechnął się z
czułością. Usiadł na krawędzi materaca i najdelikatniej jak potrafił odgarnął z
policzka Angie kosmyk ciemnych włosów. Nie obudziła się.
W
ostatnich dniach żyli na pełnych obrotach – oboje pracowali, jednocześnie
starając się zadbać o przeprowadzkę we własnym zakresie. Nie chcieli pomocy
rodziców Angie, którzy przecież i tak już wystarczająco dużo dla nich zrobili.
Szczególnie, że to John był głównym wykonawcą remontu domku po babci.
Potrzebowali odpoczynku.
Rey
wziął luźniejsze ubrania i zniknął w łazience. Potrzebował długiej kąpieli,
która zmyje z niego trudy dnia i zmęczenie pracą. To było coraz gorsze. Coraz
trudniej było mu pracować z Daviesem. Miał szczerze dość zadzierania nosa
oficera i jego głupich mądrości. Byle urzędniczyna myślał, że jest kimś lepszym
od Reynarda Lupina. Niedoczekanie.
Gdy
wyszedł, Angie wciąż spała. Na szczęście garnki z obiadem wciąż były ciepłe.
Był wściekle głodny, ale sam by sobie nie poradził z gotowaniem tego
wszystkiego. Dopiero na wyspach po raz pierwszy musiał gotować – we Francji
miał od tego gospodynię. Z prawdziwym rozrzewnieniem wspominał Therése.
– Rey?
Jesteś już?
Lupin
uśmiechnął się, słysząc zaspany głos małżonki. Wszedł do sypialni i zobaczył,
jak Angie powoli zbiera się z łóżka. Przeciągnęła się i poprawiła rozczochrane,
krótkie włosy. Rey wiedział, że jego żona niejednokrotnie słyszała przytyki
odnośnie swojej niecodziennej, jak na panią domu, fryzury, ale ona zawsze
upierała się, że woli ścinać się na krótko. Szczególnie, że noszone dawniej
długie włosy przeszkadzały jej w pracy.
– Dzień
dobry, moja piękna – powiedział Reynard. Podszedł bliżej i pocałował żonę na
powitanie. Gdy rano wychodził do pracy, Angie jeszcze spała, nie miał okazji z
nią porozmawiać. – Widzę, że napracowałaś się dzisiaj.
– Wolne
nie jest dla mnie, przecież wiesz. A tobie jak minął dzień?
Uśmiech
spełzł z twarzy Reya. Angie codziennie go o to pytała, a on jeszcze ani razu
nie miał jej dobrych wieści do przekazania. Także dziś.
–
Pamiętam Moody’ego ze szkoły – powiedziała Angela, gdy Rey skończył mówić. –
Już wtedy trzymał się przy Daviesach, chociaż byli w innym domu. Był okropny.
Wszędzie było go pełno, wiecznie w towarzystwie dziewczyn… Ale był zdolny.
Najlepszy na roku. Nikt nie miał odwagi czegokolwiek mu powiedzieć. Był
prefektem, potem został naczelnym. I denerwował każdego, kto miał go w zasięgu
wzroku.
– Nic
się nie zmieniło – stwierdził Rey, uśmiechając się. Tak właśnie działała na
niego Angie. Nawet w najgorszy dzień potrafiła sprawić, że czuł się lepiej.
Objął
ją i przyciągnął bliżej do siebie. Kobieta zachichotała, gdy poczuła jego usta
na swojej szyi. Położyła dłonie na jego piersi, jakby chcąc go odepchnąć, ale
rozmyśliła się.
– Rey,
nie to chyba nie jest najlepszy moment – szepnęła.
–
Dlaczego? Angélique, jestem po pracy, ty masz wolne, jesteśmy sami… nareszcie.
Zawsze
w takich sytuacjach używał francuskiej wersji jej imienia. Wiedział, że to jej
się podobało. Ten jeden chwyt i była jego. To było niesprawiedliwe. Ona nic nie
musiała robić, by padł przed nią na kolana. Czasami dosłownie.
Wiedział,
że nigdy nie zapomni ich pierwszego spotkania. Był wtedy w Paryżu, dopiero co
wyszedł z konferencji miotlarskiej. Reprezentował tam firmę swojego ojca i
negocjował duży kontrakt z kanadyjską wytwórnią. Faktycznie, wypił wtedy kilka
kieliszków wina za dużo. Gdy wracał paryską ulicą, świat wydawał mu się o wiele
piękniejszy. Zataczał kręgi, machał rękami. Był szczęśliwy. Szedł przez Pola
Marsowe, gdy zobaczył JĄ. Stała na środku chodnika z aparatem w dłoniach i
fotografowała rozświetloną Wieżę Eiffla. Z pozoru niczym się nie wyróżniała –
niewysoka, nieco przy kości, skromnie ubrana, nie przypominała w niczym panien,
w których towarzystwie zazwyczaj obracał się Rey. Mimo to wydała mu się wtedy
najpiękniejszą istotą na świecie. Była niczym anioł, który zstąpił z nieba na
ziemię. I powiedział jej to, padając przed nią na kolana. Nadal nie wiedział,
dlaczego Angie nie zdzieliła go torebką i nie uciekła. Wpatrywała się w niego
rozszerzonymi ze zdziwienia oczami, po czym zaczęła się śmiać. Gdy usłyszał ten
śmiech, już wiedział, że przepadł. Że jego serce przestało należeć wyłącznie do
niego. Drżącym głosem zaczął proponować jej spotkanie, ale zorientował się, że
jego anioł nie do końca go rozumiał. Dukał więc po angielsku, wywołując tym
samym kolejny wybuch wesołości. Gdy już skończyła się śmiać, zgodziła się na
spotkanie następnego dnia w kawiarni na Polach Elizejskich.
– Nie
przejmuj się Moodym – poradziła mu Angie, gdy usiedli do kolacji. – Jest mocny
w gębie, świetny w zaklęciach, ale nie jest groźny. Nie jest intrygantem.
– Nawet
to nie o to chodzi. Po prostu… Źle się tam czuję. Najpierw Davies, teraz on.
Nie ma tam ani jednej przyjaznej osoby. Wszędzie albo głupie żarciki, przytyki,
albo ignorancja. I nie mów mi, że przesadzam. Przez ten tydzień Davies nie
wypowiedział do mnie ani jednego słowa. Ani jednego, Angie. Siedzimy biurko w
biurko i się do mnie nie odzywa.
Kobieta
spuściła wzrok, jakby nie wiedziała, co ma na to odpowiedzieć. Pamiętała Ricka
Daviesa ze szkoły. Nie był może najzdolniejszym uczniem, ale nadrabiał to
urokiem osobistym. Razem z bratem należał do ulubieńców profesora Dumbledore’a,
nauczyciela Transmutacji i opiekuna Gryffindoru. Dwaj Gryfoni brylowali w
towarzystwie, nie zwracając uwagi na krzywe spojrzenia spokojniejszych uczniów.
– Może
spróbuj poszukać czegoś innego – zaproponowała w końcu. – Nie ma sensu, żebyś
się tam męczył. Widzę, jak cię to wykańcza.
–
Wiesz, że, gdyby gdziekolwiek był wakat, już dawno bym się przeniósł. A nie
stać nas na to, żebym robił kurs aurorski za psie pieniądze. Wytrzymam, nie
martw się. Ale… może spróbuję poszukać czegoś też poza Ministerstwem. Wysłanie
CV nic nie kosztuje, a może uda mi się znaleźć coś innego.
Angie
uśmiechnęła się. Wyciągnęła rękę i dotknęła dłoni Reya. Miała nadzieję, że
wszystko się ułoży. Już i tak czuła się źle z tym, że jej mąż stracił przez nią
rodzinę. Nie chciała, żeby musiał się też męczyć w pracy, której nienawidził.
Chciała, żeby był z nią szczęśliwy.
❤
OdpowiedzUsuń