Marzec 1957
Cisza.
W niewielkim gabinecie w Wydziale Istot panowała cisza. Tym razem była inna –
brakowało w niej napięcia, które panowało w pomieszczeniu przez ostatnie
tygodnie. Powód był prosty. Rey był sam. Chociaż minęło już południe, Davies
nadal nie pojawił się w pracy. Nie, żeby Reynard na to narzekał. Wręcz
przeciwnie. Bez aroganckiego partnera pracowało mu się o wiele lepiej.
Uzupełnił już raport z ostatniej misji (i jedynej, na którą Davies go zabrał do
czasu tamtej wpadki z wampirem), doczytał do końca najnowsze rozporządzenie,
które poprzedniego dnia trafiło na jego biurko, a nawet zaczął się nudzić. Na
Hekate, musiał przyznać, że nawet brakowało mu tego nadętego dupka. Chyba
zaczynał chorować.
Drzwi
otworzyły się bez pukania i zajrzał przez nie Sebastian. Starszy oficer
rozejrzał się uważnie po pomieszczeniu.
– Ricka
nie ma? – zapytał, stwierdzając oczywistość.
– Non.
Jeszcze dzisiaj go nie widziałem. Coś przekazać?
Sebastian
nie sprawiał wrażenia, jakby wierzył w szczere intencje Lupina (czemu ten wcale
się nie dziwił). Milczał przez dłuższą chwilę, ale w końcu odetchnął ciężko i
wyciągnął w stronę Reynarda teczkę.
– Macie
jutro dyżur w nocy. Mam nadzieję, że nie miałeś innych planów.
Rey
spojrzał ze zdziwieniem na teczkę, w której, jak się okazało, znajdował się grafik
rozpisanych dyżurów nocnych. Trzy noce w miesiącu rozpisano na różne pary do
końca roku. Z rozpiski wynikało, że razem z młodszym Daviesem pełnił nocną
służbę raz na kwartał.
– W
nocy? – zdziwił się. – Z jakiej to okazji?
– Jutro
jest pełnia – odpowiedział mu Sebastian tonem, który sugerował, że to
najbardziej oczywista rzecz na świecie. – Ktoś musi tu być, żeby
zainterweniować w razie jakiegoś ataku.
Pełnia.
Wilkołaki. Rey poczuł, jak włosy na rękach stają mu dęba. Przed oczami stanęła
mu noc sprzed lat, gdy razem z bratem stanęli oko w oko z tymi potworami. Nie
chciał znowu spotkać się z jednym z nich, a już na pewno nie podczas przemiany.
Richard prawie wtedy zginął. Rey bał się pomyśleć, co może wydarzyć się następnym
razem.
–
Wszystko w porządku? – spytał Sebastian, podchodząc do biurka.
– Tak.
Będę na czas.
Wolał
nie mówić nikomu o tym, co się wydarzyło. Nie chciał, by tamto wydarzenie i
strach, który odczuwał, w jakikolwiek sposób wpłynęło na jego obecną pracę.
Musiał zapomnieć o strachu przed wilkołakami. Musiał zamienić strach na
nienawiść.
Sebastian
już wychodził, gdy do gabinetu wpadł jego młodszy brat. Rick usiadł za swoim
biurkiem i dopiero wtedy zdecydował się odpowiedzieć na karcące spojrzenie.
– Newt
trzymał mnie u siebie. Chciał, żebym napisał mu opinię dla Dippeta. Idiotyczna
sprawa, mówię wam. Pamiętacie, jak w czasie świąt jakaś uczennica została
pogryziona przez wilkołaka? Jej matka napisała do Dippeta z pytaniem, czy jej
córka może kontynuować naukę. Dacie wiarę? Chce wpuścić wilkołaka do Hogwartu!
Kompletnie zwariowała! Dippet spławił ją i zasłonił się tym, że musi mieć naszą
opinię. Więc wypisałem. Jednoznaczną.
Mężczyźni
spojrzeli po sobie. Dla Reya to było nie do pomyślenia. Jak komukolwiek mogło
przyjść do głowy, że wilkołak zostanie wpuszczony do szkoły? Przecież to
bestia, zagrażająca wszystkim wokół. Współczuł rodzicom dziewczyny, ale nie
rozumiał, dlaczego jej matka dalej trzymała ją w domu. Jej córka nie żyła,
została tylko zmiennokształtna bestia. Bestia, którą należałoby jak najszybciej
zgładzić.
–
Kretynka – skwitował Sebastian. – No nic, jeszcze zmądrzeje. Skoro już jesteśmy
przy temacie wilkołaków, pamiętaj o dyżurze jutro w nocy.
–
Ciężko byłoby zapomnieć. Ostatnio miałem szczęście i nic się nie działo. Mam
dobrą passę.
Odchylił
się na krześle, a jego usta wykrzywiły się w pełnym dumy uśmieszku.
– Coś
jeszcze? – zapytał niby od niechcenia.
Sebastian
pokręcił głową z rozbawieniem, po czym opuścił gabinet. Razem z nim wyszła cała
radość z pracy Reya.
Angie
nie była zachwycona, gdy usłyszała od męża, że ten ma nocną zmianę. W milczeniu
wysłuchała tego, co miał do powiedzenia, po czym zaszyła się w pokoju i pogrążyła
w lekturze jednego z kryminałów Agathy Christie. Do końca wieczoru nie
powiedziała ani słowa – ani w czasie kolacji, ani po, gdy już kładli się spać.
Rano nie odpowiedziała na mężowskie „dzień dobry”. Wyszła do pracy, zostawiając
tylko śniadanie dla Reya.
Lupin
zamknął za nią drzwi, po czym przetarł twarz dłońmi. Nie spodziewał się, że
Angela tak zareaguje. Nie spodziewał się, że Angie potrafi prowadzić milczącą
wojnę. Nie spodziewał się, że to potrafi być tak męczące. Minął zaledwie jeden
wieczór, a już miał dość. Jakby to była jego wina! Dostał przydział, nie mógł odmówić.
W
związku z nocną zmianą miał tego dnia wolne, więc w Ministerstwie stawił się
dopiero na osiemnastą. Zaczynało już zmierzchać. Co by nie powiedzieć o
Daviesie, Rey miał nadzieję, że udzieli mu się jego szumnie reklamowane
szczęście i nie będzie musiał tej nocy widzieć na oczy żadnego wilkołaka.
Nie
zdążył nawet usiąść przy swoim biurku, gdy rozległ się alarm. Zobaczył tylko,
jak Davies ze zdziwieniem podnosi oczy znad dokumentów, po czym usłyszał
wiązankę przekleństw.
–
Przynosisz mi pecha, Lupin – warknął oficer, wybiegając z gabinetu.
Rey
ruszył za nim do Atrium, skąd obaj teleportowali się do Szkocji. Rey rozejrzał
się, szukając wzrokiem bestii. Nie zobaczył ich, ale dobiegło go przerażające
wycie. Serce mu na chwilę zamarło, ale Davies szturchnął go w ramię, by
przywołać go do porządku.
– Mamy
robotę do wykonania!
Rey nie
mógł się z nim nie zgodzić. Pobiegli razem w stronę, skąd dobiegło ich wycie
wilkołaków. Z każdym krokiem Reynard czuł coraz większą obawę. Nie chciał tam
iść. Nie chciał widzieć tych obrzydliwych istot. Nie chciał tu być. Chciał
wrócić do domu, do żony. Przysięgał w duchu, że z samego rana złoży
wypowiedzenie. Z każdym krokiem wybijającym rytm na twardej ziemi układał treść
podania.
Nawet
się nie zorientował, gdy dobiegli na miejsce. Dopiero błysk zaklęcia Daviesa
przywrócił go do rzeczywistości.
– Conjuctivitis!
– krzyknął, celując różdżką w najbliższą bestię.
Spudłował.
Wilkołak
odwrócił się w jego stronę. Bestia obnażyła ociekające krwią zęby i wydała z
siebie gardłowe warknięcie. Złote oczy patrzyły na Reya w nadzwyczaj ludzki
sposób. Lupin cofnął się o pół kroku. Od razu uświadomił sobie, że popełnił
błąd. Wilkołak wygiął wargi, jakby śmiał się z reakcji młodszego oficera.
Pochylił przednią część ciała, szykując się do skoku. Oczom Reynarda ukazał się
wyraźnie odcinający się od ciemnego futra srebrzysty grzbiet.
– Petrificus
Totalus! – zawołał.
Grot
zaklęcia uderzył tuż obok skradającej się bestii, która nic sobie z tego nie
zrobiła. Potężne mięśnie spięły się.
– Depulso!
Tym
razem Rey trafił prosto w pierś wilkołaka. Siła rażenia odrzuciła bestię na
kilkanaście metrów. Bezwładne ciało uderzyło o ścianę budynku.
Reynard
odwrócił się, szukając wzrokiem partnera. Szybko go znalazł, ale widok zmroził
mu krew w żyłach. Davies radził sobie gorzej, otoczony przez dwa wilkołaki.
Były mniejsze niż ten, z którym walczył Rey, ale dzięki temu były też szybsze i
bardziej zwinne. Davies ledwo nadążał z rzucaniem zaklęć na prawo i lewo.
Jeżeli atakował jednego potwora, drugi zachodził go od drugiej strony.
– Drętwota!
Zaklęcie
Reynarda dosięgło celu, ale było zbyt słabe, by zrobić wilkołakowi krzywdę.
Dało jednak Daviesowi czas na odepchnięcie od siebie drugiej bestii. Następnym
zaklęciem spętał stojącego teraz do niego tyłem potwora.
– Dobra
robota, Lupin! – krzyknął, uśmiechając się szczerze do Reya. Wyciągnął w jego
stronę uniesiony do góry kciuk.
Reynard
nie miał czasu na odczuwanie dumy. Kątem oka zobaczył, jak stojąca za oficerem
bestia spina się do ataku. Zadziałał odruchowo.
–
DAVIES, PADNIJ! – wrzasnął. – CONJUCTIVITIS!
Promień
zaklęcia ominął głowę oficera zaledwie o cal, a następnie sięgnęła wilkołaka,
oślepiając go. Bestia runęła na ziemię, skowycząc i przecierając oczy potężnymi
łapami. Davies wycelował w nią różdżką i spętał.
Obaj
mężczyźni obrócili się, rozglądając za trzecim wilkołakiem, ale nie dostrzegli
go. Zniknął. W miejscu, w którym uderzył o bok domu, widać było wgniecenie w
murze, ale bestia przepadła. Uciekła, nawet nie próbując atakować na nowo dwóch
oficerów.
Davies
odetchnął głęboko kilka razy, jak po ciężkim biegu. Jego twarz pozieleniała.
Spojrzał na Reya, a ten dostrzegł coś dziwnego w jego oczach.
–
Uratowałeś mnie – wydukał w końcu. – Mogłem zginąć… albo gorzej.
–
Zrobiłbyś dla mnie to samo – odpowiedział Rey. Nie patrzył na Daviesa. Zerkał
jedynie nerwowo na dwa związane wilkołaki.
Oficer
dostrzegł to spojrzenie. Wyciągnął różdżkę i wymówił zaklęcie alarmujące. W
ciąg kilku minut pojawiła się druga dyżurująca para.
– Co
tak długo?! – warknął na nich Davies. – To już drugi alarm…
– Zaraz
po waszym wyjściu musieliśmy lecieć do Walii – wtrącił oficer Wallis. –
Mieliśmy mniej szczęścia niż wy tutaj, jak przyszliśmy, już było po wszystkim.
Żadnych wilkołaków, jedynie dwa ciała. Wyglądało to tak, jakby puściły zaklęcia
ochronne. Kiedy ludzie wreszcie się nauczą, że wilkołak to nie dobry członek
rodziny czy zwierzątko domowe?! No nic… Dobrze, że chociaż wam się udało.
Zabieramy ich.
–
Gdzie? – zapytał Rey.
Oficerowie
spojrzeli na niego, jakby zapytał wyjątkowo głupie pytanie. Jedynie Bernie
Seymour, towarzyszący Wallisowi, nie sprawiał wrażenia zaskoczonego. Wręcz
przeciwnie – spojrzał na Reya z wdzięcznością, jakby sam chciał zadać to
pytanie, ale się obawiał.
– Do
Azkabanu – odpowiedział Davies. – Nie mamy w biurze odpowiedniego aresztu, ta
nora nie nadaje się do utrzymania w miejscu wilkołaka. W Azkabanie dementorzy
utrzymają ich w ryzach, dopóki Komisja Likwidacyjna nie wyda wyroku.
Wallis
i Seymour zabrali spętany i półprzytomne wilkołaki do więzienia, a Lupin i
Davies wrócili do Ministerstwa. Noc była jeszcze młoda, mogło się okazać, że
mogli byś gdzieś potrzebni. Usiedli w biurze. Davies przywołał dwa potężne
kubki parującej kawy.
– Weź,
przyda ci się – powiedział oficer. – Prędko się nie prześpimy.
Rey
przyjął napój. Nie wierzył, że kawa na niego zadziała, swego czasu pił jej zbyt
wiele. Miał za to przygotowany w szufladzie eliksir pobudzający. Chwilowo jednak
nie potrzebował ani jednego, ani drugiego. Wciąż czuł adrenalinę buzującą mu w
żyłach po starciu. Jak już poczuł się bezpieczniej, uczucie stało się
wspaniale.
Zrobił
to. Pokonał swój największy lęk. Pokonał wilkołaka. Pokonał bestię, która przez
tyle lat budziła w nim dogłębny strach. Marzył o tym, by pójść do brata i
opowiedzieć mu o wszystkim. Richard byłby zachwycony… wtedy Rey uświadomił
sobie, że nie może udać się do brata. Nie wpuściłby go. Nie po tym, co się
stało.
–
Wszystko w porządku? – Dobiegł do zaniepokojony głos Daviesa. – Nawet nie zapytałem,
czy nie zostałeś ranny.
– Nie,
nie, nic mi nie jest. Po prostu… – zawahał się, niepewny, ile może powiedzieć.
– Myślałem o moim bracie. Byłby pod wrażeniem, gdybym mu powiedział o tym, co
się stało. Ale został we Francji… To skomplikowana sytuacja.
Davies
skinął głową, jakby doskonale rozumiał problemy braterskie, chociaż Rey
podejrzewał, że jego partner nie ma o nich najmniejszego pojęcia. Co prawda
widział, jak bracia rywalizują między sobą na polu zawodowym, ale prywatnie
trzymali się blisko. Angie też powtarzała, że w czasach szkolnych Daviesowie
byli nierozłączni.
Do rana
nie mieli już żadnego alarmu. Druga dyżurująca para wróciła wkrótce po północy
i dosiadła się do nich. We czterech popijali kawę i grali w karty. Davies
postawił sobie za punkt honoru nauczenie Reynarda gry w brydża. Skończyło się
na tym, że ich dwójka ani razu nie wygrała.
Rankiem
wychodzili z Ministerstwa półprzytomni ze zmęczenia, mijając wchodzących na
weekendowe zmiany aurorów i oficerów Departamentu Kontroli.
–
Lupin, co byś powiedział na poranne piwo? – zapytał Davies, gdy przechodzili
przez Atrium. – Ja stawiam. Uratowałeś mnie.
Rey
uśmiechnął się pod nosem, po czym skinął twierdząco głową. Jeszcze nie miał
okazji do picia prawdziwego angielskiego piwa. A skoro nadęty Davies sam
zaproponował, że zapłaci za trunki, nie zamierzał rezygnować.
Oficer
złapał go za ramię i deportował się, przenosząc ich obu do niewielkiego pubu.
– Witaj
w Dziurawym Kotle! – powiedział uroczyście Davies, rozkładając ręce i obejmując
nimi obskurny lokal. Odwrócił się do barmanki. – Doris, dwa piwa!
– Nie
za wcześnie na to, kochaneczku? – zapytała czarownica, ale napełniła dwa kufle.
– Za
wcześnie? Za późno! Dopiero z pracy wyszliśmy, przyda nam się coś na dobry sen.
Zapłacił
za napoje, po czym obaj usiedli przy jednym z pustych o tej porze dnia
stolików. Niemal od razu opróżnili kufle do połowy.
– To
była dobra akcja – stwierdził Davies. – Powiem ci szczerze, Lupin, że chyba
zaczynam cię doceniać.
–
Powiem ci szczerze, Davies, że ja ciebie chyba nie – odparował Rey.
Oficer
zmarszczył brwi. Wyglądało na to, że nie spodziewał się takiej odpowiedzi.
Zamilkł i sączył dalej piwo. Zdawał się żałować tego, że zaprosił partnera do
baru. Drugą kolejkę wypili w całkowitej ciszy. Reynard tylko czuł na sobie
coraz bardziej wrogie spojrzenia oficera.
–
Davies, może po prostu powiedz, co ci leży na żołądku – powiedział w końcu, pod
koniec trzeciej kolejki. – Będzie łatwiej.
–
Chcesz wiedzieć?! – wycedził oficer. – Dostałem KOLEJNEGO żółtodzioba, który
uważa się za wielce pokrzywdzonego, bo wylądował w Departamencie Kontroli. Masz
się za nie wiadomo kogo, bo twój tatuś jest kimś tam we Francji. Wiadomość z
ostatniej chwili, Lupin. To. Nie. Jest. Francja. Witaj na Wyspach. Więc, jaśnie
paniczu, przestań wreszcie zadzierać nosa!
–
Słucham?! Ja zadzieram nosa? Po tamtej akcji z wampirem suszyłeś mi głowę,
jakby wydarzyła się jakaś tragedia. Od miesiąca się do mnie nie odezwałeś ani
słowem, chociaż, do cholery, siedzimy w jednym biurze. Pół departamentu
plotkuje tylko o tym!
Rey
oddychał ciężko, usiłując się uspokoić. Alkohol krążący mu w żyłach
zdecydowanie mu w tym nie pomagał. Jednocześnie czuł cień dumy, że mimo emocji
ani na chwilę nie zmienił języka na francuski, a nawet udało mu się wpleść w
wypowiedź niedawno poznane angielskie przekleństwo. Tak,
zdecydowanie miał powód to tego, by być z siebie dumnym. Davies nie miał
zielonego pojęcia, o czym mówi.
–
Zachowujesz się, jakbyś był alfą i omegą – ciągnął. – Jakbyś był cholernym guru
tego Departamentu, bo twój brat jest starszym oficerem. A tak nie jest! Może i
jesteś wyższy stopniem, ale wykonujemy tę samą pracę, korzystamy z tych samych
zaklęć. Nie jesteś wyjątkowy.
Nie
zauważył, gdy Davies nachylił się nad stołem, a jego pięść wystrzeliła i
trafiła Reynarda w szczękę. Lupin odchylił się na krześle. Niewiele myśląc,
odwinął się i oddał cios. Obaj wstali i zaczęli się szarpać. Zatoczyli się,
przewracając krzesła i stolik. Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła.
Lupin i
Davies runęli na podłogę i potoczyli się po niej, zbierając na mundurach cały
bród. Okładali się na przemian pięściami, póki nie zderzyli się ze ścianą. To
ich otrzeźwiło. Spojrzeli po sobie – dwóch zmęczonych, niewyspanych, mocno
podchmielonych i brudnych mężczyzn.
Reynarda
wciąż bolały słowa partnera. Jak Davies mógł tak o nim myśleć? Jak ktokolwiek
mógł pomyśleć sobie o nim coś takiego! Przecież on tylko… On tylko… On tylko
zachowywał się jak skończony dupek. Skrzywdzone dziecko, wyrzucone, by zaczęło
radzić sobie same. Na Hekate, co się z nim działo?!
Pierwszy
roześmiał się Rey. Przez krótką chwilę Davies patrzył się a niego, jak na
wariata, po czym sam wybuchł śmiechem. Uniósł dłoń i starł cieknącą mu z nosa
krew.
–
Jesteś w porządku, Lupin, jesteś w porządku – powiedział.
– Mów
mi Rey – zaproponował Reynard, wyciągając rękę w stronę partnera. Ten ją
uścisnął.
– Rick.
Wybacz, rzeczywiście byłem ostatnim chamem.
Wtedy
drzwi do baru gwałtownie się otworzyły i wmaszerował przez nie auror. Skinął głową
zdenerwowanej właścicielce i podszedł do dwóch, wciąż siedzących na podłodze,
oficerów. Pokręcił nad nimi głową.
– Skąd
wiedziałem, że chodzi o was, gdy doszło do nas zgłoszenie, że dwóch kontrolnych
urządza sobie bójki w barze? – zagrzmiał Moody. – Do reszty was pogięło?
– Nie
przesadzaj, Al, tylko sobie dyskutowaliśmy – powiedział Rick ze śmiechem. –
Wyjaśniliśmy sobie kilka spraw. Okazało się, że Rey nie jest takim nadętym
bufonem.
Lupin
już chciał się obruszyć, ale doszedł do wniosku, że Davies miał rację. BYŁ
nadętym bufonem.
Auror
ponownie pokręcił głową, po czym pomógł oficerom wstać. Z rozbawieniem patrzył,
jak Davies i Lupin niezgrabnie otrzepują się z kurzu i brudu. Odwrócił się i
położył na barze kilka sykli.
–
Przepraszam za tych kretynów, Doris – rzucił, posyłając barmance jeden ze
swoich najbardziej olśniewających uśmiechów. – To się więcej nie powtórzy.
– Z
wami zawsze się powtarza – odpowiedziała Doris, ale nie wydawała się już zła.
Kilkoma
machnięciami różdżki postawił meble na miejscu i naprawił zepsute kufle. W
końcu złapał dwóch oficerów za kołnierze i wyprowadził ich z Dziurawego Kotła.
–
Dobra, zapijaczone gumochłony, Ricka wiem, gdzie odstawić, a co z tobą, Lupin?
– Rey –
poprawił go Davies. – To jest Rey. I jest jednym z nas.
Reynard
uśmiechnął się, mimo bólu opuchniętej szczęki. Został zaakceptowany. Nareszcie.
Nareszcie znalazł miejsce dla siebie i jeżeli to Departament Kontroli ma być
tym miejscem, nie zamierzał narzekać. Wyglądało na to, że zyskał przyjaciela.
Pierwszego na angielskiej ziemi.
– Niech
będzie, panie Rey „jeden z nas”. Gdzie cię podrzucić?
–
Rockcliffe…
Nie
zdążył dokończyć, bo poczuł ucisk w okolicy pępka i Londyn zniknął mu sprzed
oczu. Zastąpił go znajomy widok niewielkiego miasteczka i własnego domu. Domu, w
którym, jak podejrzewał, czekała na niego żona. Najprawdopodobniej wściekła
żona.
Coś
trzasnęło obok jego ramienia i zorientował się, że został sam. Sam przeciw
Angelice. Chyba już wolał stanąć przeciw wilkołakom.
Ostrożnie
– na tyle, na ile był w stanie, gdy nogi mu się plątały, a w głowie
szumiało – wszedł po stopniach na werandę i sięgnął do klamki. Udało mu się ją
złapać przy trzeciej próbie. Wpadł do środka wprost na Angie.
Stała
przed nim, opierając dłonie na biodrach. Ciemne oczy błyszczały ze złości, a
twarz poczerwieniała.
–
Reynardzie Lupin! Gdzieś ty, na brodę Merlina, był?! Gdy nie wróciłeś rano,
byłam pewna, że leżysz gdzieś zagryziony przez wilkołaka! A ty wracasz grubo po
południu, spity, brudny, pobity… W coś ty się wpakował?!
– Nie
krzycz tak, s’il te plaît. Wszystko jest w porządku. Poszliśmy z
Daviesem na piwo, porozmawialiśmy, wyznaliśmy, co nas boli…
– I
daliście sobie po mordach – podsumowała Angie. – Mężczyźni. Idź się umyj.
Natychmiast! Potem cię wyleczę. Ciesz się, że moich rodziców nie ma. Jakby
zobaczyli cię w tym stanie, prysłby wizerunek idealnego zięcia.
Rey
pokiwał głową i chwiejnym krokiem ruszył w stronę łazienki. W drzwiach jeszcze
obrócił się do żony.
– Rick
powiedział, że jestem jednym z nich. Chyba… chyba się polubiliśmy.
Angela
nie skomentowała tego. Nie podobał jej się ten pomysł. Wolałaby, żeby jej mąż
trzymał się z daleka od tercetu Davies-Davies-Moody. Tak by było dla niego
lepiej. Dla nich obojga. Nie potrzebowała tych oszołomów w pobliżu swojej
rodziny.
Z drugiej
strony, cieszyła się, że Rey wreszcie zaczął się z kimś dogadywać. Może
wreszcie przestanie mówić o pracy wyłącznie z niechęcią i zrezygnowaniem.
~ * ~
Listopad 1981
Rey nie
mógł wyjść z podziwu, gdy następnego dnia wrócił do domu z wykładu. Dom był
wysprzątany, a w kuchni czekał gotowy obiad.
–
Zdziałałaś cuda, Régi – powiedział do bratanicy, ona jednak pokręciła głową.
– To
tylko pierwszy krok, stryjku. Pierwszy z wielu.
Rey
spojrzał na posprzątaną kuchnię i uświadomił sobie, że nie może wymagać od
syna, by ten spędzał cały czas w domu. Wręcz przeciwnie – powinien dać mu powód
do wyjścia. Nawet przyszedł mu do głowy jeden pomysł, ale nie mógł go wyjawić,
dopóki nie skonsultuje się z kilkoma osobami. Zresztą, była wcześniej jeszcze
jedna, najważniejsza sprawa do ułagodzenia.
Rose.
Jego
wnuczka siedziała na dywanie i tarmosiła pluszowego pieska. Już
zaaklimatyzowała się w nowym miejscu. Zajmowała się sobą, co i raz zaczepiając
siedzącą obok na fotelu ciotkę.
– Ani
razu do niej nie podszedł – powiedział Régi, widząc pytające spojrzenie stryja.
– Boi się.
– Wiem.
Po tym, co przeżył, wcale mu się nie dziwię – odpowiedział ponuro Rey,
nieświadomie pocierając ślady po pazurach. Rany jeszcze nie zagoiły się
całkowicie. – Ale nie może jej ciągle ignorować. Na żadne z nich to dobrze nie
działa.
Przez
następny tydzień Rey zachodził w głowę, jak nakłonić syna, by ten znowu zaczął
opiekować się córką. Jednocześnie pracował nad tym, by znaleźć mu powód do
wychodzenia z domu. Pierwsze rozmowy miał już za sobą i efekty były obiecujące.
Bardzo go to cieszyło. Miło było mieć znajomych, którzy w kryzysowej sytuacji
nie mieli problemu z nagięciem kilku zasad.
– Rémy,
zejdziesz na dół?! – krzyknął na schody, gdy szykował się do wyjścia na sobotni
wykład.
Usłyszał
trzask zamykanych drzwi, a potem kroki na schodach. Krytycznym okiem spojrzał
na syna. Odkąd przyjechali do Francji, Remus wyglądał o wiele lepiej – jego
twarz nabrała kolorów, zaczynał też przybierać na wadze.
– Lecę
do Paryża, mam wykład – powiedział Rey, zakładając płaszcz.
– Régi
nie ma?
– Nie.
Ma jakieś spotkanie biznesowe. Jesteś duży, Rémy, poradzisz sobie sam.
Widział,
jak syn blednie na jego oczach. Jego przerażone spojrzenie pobiegło w stronę
pokoju Reya, gdzie spała Rose.
– Nie –
szepnął. – Nie, ja nie mogę. Ja… Nie zostawiaj mnie z nią. Nie mogę…
Rey
podszedł do syna i położył dłonie na jego ramionach. Potarł ręce syna. Rozumiał
go. Wiedział, że to, co wydarzyło się na początku miesiąca było spełnieniem
najgorszych koszmarów Remusa. Nie mógł jednak pozwolić, by to wydarzenie
postawiło na głowie całe ich życie.
–
Możesz – powiedział, starając się zachować jak najspokojniejszy ton głosu. – To
tylko kilka godzin, poradzisz sobie.
Remus
nie wyglądał na przekonanego, ale Rey nie zamierzał zmieniać zdania. Jasne, że
mógłby zabrać Rose ze sobą na uniwersytet, nie stanowiłoby to żadnego problemu.
Posiedziałaby u niego pod katedrą lub w sekretariacie. Yvonne uwielbiała dzieci
i nigdy nie odmówiła żadnemu profesorowi albo doktorantowi pomocy w opiece. Na
pewno chętnie zaopiekowałaby się Rosie. Rey wolał jednak, żeby jego wnuczka
została z ojcem.
– A… A
jeżeli znowu stracę kontrolę? Jeżeli coś jej zrobię? – wydukał przerażony
Remus. Zaczął się lekko trząść.
– Rémy,
spójrz mi w oczy. Ale spójrz, nie uciekaj wzrokiem. To był jednorazowy
incydent. Byłeś tuż po przemianie, spadł na ciebie taki ciężar… To się nie
powtórzy, zaufaj mi.
–
Jeżeli to było jednorazowe, to dlaczego wciąż go czuję? Wciąż! Dopiero był nów,
a ja wciąż go czuję.
Rey
zmarszczył brwi. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał. Dotąd był pewny, że ten
etap mieli za sobą. Już raz się bał, że jego syn całkowicie pogrąży się w
wilczym umyśle. Nie chciał do tego wracać. Nie chciał znów tak się bać.
Uniósł
dłoń do twarzy syna i pogłaskał gładko ogolony policzek. Remus przymknął oczy.
– Rose
jest z tobą bezpieczna – powiedział. – Wiem to. A tamto… coś wymyślimy.
Obiecuję. Popytam na uniwersytecie, może ktoś coś będzie wiedział.
–
Cieszę się, że będę obiektem badań naukowców – odparł cierpko Remus, ale
uśmiechnął się. Znowu spojrzał w kierunku pomieszczenia, gdzie spała jego
córka. – Ja… Ja się postaram.
Rey
objął go jeszcze raz, po czym ruszył do drzwi. Nie bał się, w przeciwieństwie
do młodszego syna. Wiedział, że Rose nigdzie nie będzie tak bezpieczna, jak z
własnym ojcem. Wierzył w to, że nie okłamał Remusa – to, co wydarzyło się w
piwnicy domu w Rockcliffe nie mogło się powtórzyć i się nie powtórzy.
Życzę Wam dużo, dużo dobrego w nowym roku. Mam nadzieję, że 2021 będzie spokojniejszy i, że uda Wam się wypełnić swoje plany.
Tylko dam znać, że czytam i to z wielką chęcią, bo na konstruktywny komentarz chyba mnie na razie nie stać ;). Bardzo lubię twoich bohaterów, z niecierpliwością czekam na każdy kolejny rozdział.
OdpowiedzUsuńMorrigan, tobie też życzę dużo dobrego w tym nowym roku, jak i wszystkim innym czytającym!
Czytelnik
Bardzo Ci dziękuję za ten komentarz. Każdy feedback jest dla mnie bardzo cenny.
UsuńWszystkiego dobrego.
Ściskam,
Morri