8 stycznia 2021

Rozdział 40

 

Listopad 1981

Remus z bijącym sercem patrzył, jak ojciec wychodzi z domu. Nie wierzył, że został sam. Nie mógł. Nie wolno mu było. Na Merlina, przecież mógłby…

Usłyszał cichutkie kwilenie córki. Serce mu zamarło. Co miał zrobić? Nie powinien się do niej zbliżać. Ale nie mógł też zostawić jej samej. Potrzebowała, by ktoś się nią zajął. Potrzebowała ojca.

Powoli, nie wierząc, że to robi, ruszył do sypialni Reya. Uchylił powoli drzwi. Rose siedziała w łóżeczku. Wpatrywała się w niego dużymi, chabrowymi oczami. Oczami swojej matki. Nic nie powiedziała, nie wydała nawet jednego dźwięku, jakby czując napięcie towarzyszące jej ojcu.

Remus rozejrzał się – nie przypominał sobie, by kiedykolwiek wszedł do tego pomieszczenia. W czasie swoich nielicznych wizyt szanował prywatność Reynarda i nie zapuszczał się do jego samotni. Dlatego też teraz ze zdziwieniem i wzruszeniem patrzył na zdjęcia stojące w różnych miejscach sypialni. Widział na nich niemal całe swoje życie – od maleńkości aż po ostatni rok; patrzył na zdjęcia rodziców jeszcze z czasów sprzed jego narodzin. Tyle wspomnień.

Podszedł do córki i drżącymi rękami wyjął ją z łóżeczka. Objął ją. Rose uśmiechnęła się i wyciągnęła rączki, żeby dotknąć ojcowskiej twarzy.

– Tata – powiedziała.

– Tata tu jest – odpowiedział. – Wybacz mi, Fleurette. Zasługujesz na kogoś lepszego. Ale nie pozwolę, by coś ci się stało.

Poczuł, jak po twarzy płyną mu łzy. Nienawidził tego, czym jest. Nienawidził tego, że nie mógł dać Rose tego, co najlepsze. Gdyby mógł, nieba by jej przychylił. Rzucił do stóp całe bogactwo goblinów.

Ucałował czółko córki.

– Masz głupca za ojca – szepnął. – Głupca i wygnańca. Nie wrócimy do Anglii. Nie mamy po co. Ale nie martw się, poradzimy sobie. Twój dziadek nam pomoże. I ciocia Régi. I wujek Sturgis. Masz dużą rodzinę, kochanie.

Wyszedł z pokoju ojca i zamknął za sobą drzwi. Był głodny, ale nie chciał wypuszczać córki z rąk. Tak bardzo mu jej brakowało. Tak bardzo tęsknił. Może ta ostrożność jednak nie była konieczna? Nie potrafiłby jej skrzywdzić… Z drugiej strony zaledwie miesiąc temu twierdził, że nie skrzywdziłby ojca. Teraz już niczego nie mógł być pewny. Zwłaszcza samego siebie.

Pogłaskał córkę po jasnobrązowych włosach, takich jak jego własne. Zastanawiał się, jak mogła być do niego tak podobna, jednocześnie z każdym dniem coraz bardziej przypominając matkę. Rose nigdy nie zastąpi mu Ami, wiedział o tym. On też nigdy nie zastąpi jej matki. I być może nie da jej też nikogo, kto mógłby przejąć tę rolę.

Spędził dzień, bawiąc się z córką, czytając jej książki i szykując dom na powrót Reya. Mimo to miał wrażenie, że był bezużyteczny. Wiedział, że u ojca się nie przelewa, a on stał się dla niego jedynie gębą do wyżywienia. Kto mu da pracę? Szczególnie tu, w Rouen, gdzie wszyscy drżeli przed nazwiskiem jego stryja. Nie, musiał pojechać dalej, jeżeli chciał się usamodzielnić. Najpierw jednak musiał stanąć na nogi, otrząsnąć się po tym, co go spotkało.

Reynard wrócił do domu późnym wieczorem i zastał syna śpiącego na kanapie razem z córką. Uśmiechnął się na ten widok. Poczuł rozpływające po sercu ciepło. Udało się. O to właśnie mu chodziło.

Podszedł do Remusa i delikatnie potrząsnął go za ramię. Chłopak zerwał się, odruchowo sięgając po różdżkę. Uspokoił się, widząc ojca. Uśmiechnął się.

– Jesteś z siebie zadowolony? – zapytał, a w jego oczach coś błysnęło. – Masz, czego chciałeś. Dziękuję, tato.

– Jeszcze mi podziękujesz – odpowiedział Rey. – Mam dla ciebie pewną propozycję. Obiecaj tylko, że wysłuchasz mnie do końca.

Remus zmarszczył brwi, najwyraźniej podejrzewając ojca o coś niecnego. Prawdę mówiąc, wiele się nie pomylił. Reynard wiedział, że, by osiągnąć swój cel, musiał złamać kilka reguł. Nie interesowało go to. Zrobił coś dobrego dla syna. Tylko to miało dla niego znaczenie.

– Rozmawiałem z dziekanem Verneuilem. Co prawda od rozpoczęcia roku minęło już trochę czasu, ale zgodził się przyjąć cię warunkowo w poczet studentów. Musiałbyś jedynie nadrobić stracone zajęcia.

– Ja? Na czarodziejskiej Sorbonie? Na magizoologii? To się nie uda.

– Uda. Wierzę w ciebie. Rémy, proszę. Chociaż spróbuj. Skończ pierwszy rok. Tylko o tyle proszę.

Remus podrapał się po skroni. Nie widział siebie w roli studenta. Jasne, lubił się uczyć, dobrze się w tym czuł, ale nie na tyle, żeby iść na studia. Szczególnie na studia po francusku. Nie chciał znowu znaleźć się w sytuacji, gdy ograniczała go bariera językowa. Tak czuł się przez pierwsze miesiące w Hogwarcie i wciąż pamiętał, jaki był wtedy zawstydzony.

– Ale… Tato, ty widzisz, jak to wygląda? Wilkołak na magizoologii? Jak myślisz, ile im zajmie, zanim się zorientują? Nie, to się nie uda.

– Dziekan i tak wie, znamy się od lat. Nie masz się czym martwić. Spróbuj, proszę.

Miał ochotę odmówić. Odmówić i zaszyć się w pokoju. Ale przecież zaledwie kilka godzin temu planował, że ruszy dalej ze swoim życiem. Może to jest szansa? Jasne, dana przez ojca, ale od czegoś musiał zacząć. Może faktyczne coś z tego wyjdzie? A nawet jeżeli nie, przecież nic go to nie będzie kosztowało. A dostanie okazję do wyjścia z domu. Ale jeżeli wyjdą obaj…

– A co z Rose? Kto się nią zajmie?

– Ja. Ewentualnie Régi zawsze chętnie się nią zajmie. Albo nasza sekretarka na wydziale. Uwielbia dzieci. Spokojnie, jest nas dwóch, damy radę. To znaczy, że się zgadzasz?

Nadzieja w głosie ojca była aż bolesna. Remus nie mógł odmówić. Po tym wszystkim, co tata dla niego zrobił, nie mógł odrzucić jego pomocy. Nawet nie chciał myśleć, co Reynard musiał zrobić i komu zaoferować przysługę, żeby wciągnąć go na listę studentów. Nie, nie mógł tego zrobić ojcu. Był mu coś winny. Nawet jeżeli to będzie ten rok studiów, to niech tak będzie.

– To od kiedy mam zacząć? – zapytał, starając się wykrzesać z siebie chociaż odrobinę entuzjazmu.

Rey uśmiechnął się i objął mocno syna.

– Od jutra. Poczekaj, gdzieś tu mam plan zajęć…

Remus roześmiał się, widząc, jak ojciec z zapamiętaniem grzebie w torbie. Miał nadzieję, że nie pożałuje swojej zgody. Z drugiej strony, warto było, choćby po to, żeby zobaczyć tę radość na twarzy Reya.

*

Dwa tygodnie. Dwa długie tygodnie podróży przez Anglię. Bał się pokazać, bał się używać czarów, żeby nikt go nie wykrył. A szczurze łapki były króciutkie. Przemieszczał się wolno, będąc zmuszonym uważać nie tylko na czarodziejów, ale i na drapieżniki, dla których szczur był łakomym kąskiem.

W końcu jednak dotarł. Po dwóch tygodniach, długich czternastu dniach, dotarł do niewielkiego, dobrze sobie znanego domku. W ciemnych oknach odbijały się światła Rockcliffe.

Było cicho.

Za cicho.

Peter podszedł do domu, węsząc zapamiętale. Nie miał, co prawda, tak dobrego węchu jak Remus albo Syriusz w swojej psiej postaci, ale to i owo potrafił wyczuć. A tu nie wyczuwał nic. Żadnych ludzi, żadnego ognia w kominku, dymu… nic. Jakby wszystko zostało zamknięte i nikt tu nie bywał od dłuższego czasu.

Peter poczuł, jak serduszko zamiera mu w piersi. To było niemożliwe. Nie, nie, nie, nie mógł jej stracić. Gdy przed dwoma tygodniami odkrył, że ktoś zabrał Rose, jego malutką Rosie, od Mary, omal nie zmarł z rozpaczy. Przecież to dla niej zrobił to wszystko. Dla NIEJ chciał zakończyć wojnę. I zakończył. Był bohaterem. Jego córeczka mogła być z niego dumna… Tylko gdzie ona była? Gdzie ją zabrali? Co z nią zrobili?

Chciał wskoczyć na werandę, ale miał za krótkie łapki. Rozejrzał się, po czym zmienił postać. Wbiegł po schodkach i szarpnął za klamkę. Wiedział, że nie da rady ich otworzyć – nie płynęła w nim przecież krew Lupinów – ale rozpacz kazała mu wierzyć, że zaklęcie może osłabło. Jednak nie. To nie było takie proste.

Cofnął się i usiadł na schodku. Przeczesał palcami obu dłoni włosy. Na brodę Merlina, gdzie oni mogli być? Gdzie Lupin mógł zabrać Rosie? Przecież ten dom był najbezpieczniejszym dla nich miejscem w Anglii… W Anglii. A jeżeli… Nie… Peter jęknął, uświadomiwszy sobie, że Rose już nie przebywa na Wyspach. Francja. Jedyne miejsce, gdzie po tych wszystkich strasznych wydarzeniach Lupin mógł poczuć się bezpiecznie.

Stracił ją. Peter to wiedział. Nie miał jak podążyć za córeczką na drugą stronę Kanału Angielskiego. Granice wciąż były strzeżone, gdyby spróbował ją przekroczyć, nawet w nielegalny sposób, Ministerstwo by o tym wiedziało i cały jego plan by się posypał. Zwolniliby Blacka, a jego zamknęli za śmierć Potterów i tych mugoli. Nie mógł do tego dopuścić, wtedy już nigdy nie zobaczyłby Rose. Nie, musiał wymyślić coś innego. Może… może Lupin wyjechał tylko na kilka dni lub tygodni. Nie, nie może. Na pewno. Czego niby miałby szukać na kontynencie? Niczego. Musiał w końcu wrócić i przywieźć Rosie z powrotem. I on, Peter, będzie tu czekał.

Tak, to był dobry plan. Przynajmniej dopóki Peter nie uświadomił sobie, że przecież do tego czasu może umrzeć z głodu, siedząc przy pustym domu. A gdyby… A gdyby…. A gdyby tak znaleźć sobie rodzinę, która by  go przygarnęła? Rzecz jasna magiczną, bo mugole, jak wiedział, niezbyt dobrze reagowali na szczury. Poza tym byliby fatalnym źródłem informacji. Nie, to musieli być czarodzieje. Najlepiej jakaś rodzina z dziećmi, najłatwiej wkupić się w łaski dziecka.

To brzmiało jak plan. Znaleźć rodzinę czarodziejów z małymi dziećmi. Taką, która w czasie wojny nie angażowała się po żadnej ze stron i poczekać, aż Rose wróci albo Ministerstwo otworzy granice. Co prawda oznaczało to spędzenie tygodni lub miesięcy w ciele szczura, ale to nie był aż taki problem. Jeżeli miało mu to pomóc w odzyskaniu córki, był gotów na wszystko.

~ * ~

Kwiecień 1957

Angie zawsze była kobietą o bujnej wyobraźni. Będąc w szkole pisywała w zwykłym, mugolskim zeszycie przygody wymyślonych bohaterów, opowiadała przyjaciółkom baśnie i zabawiała znajomych zabawnymi historiami. Swego czasu myślała nawet o karierze pisarskiej, ale szybko odkryła, że najwięcej kreatywności wymaga od niej kuchnia. Zaczęła więc gotować, zachwycając tym samym swoich bliskich.

Angie zawsze była kobietą o bujnej wyobraźni. Brała do ręki przepis, czytała go, po czym zamieniała zwykłą potrawę w coś iście magicznego. Jej rodzice byli zachwyceni. Profesorowie też. Była jedyną uczennicą, która zaglądała do zamkowej kuchni i sama gotowała między skrzatami. Te początkowo były zaskoczone i zakłopotane, ale szybko się przyzwyczaiły, zwłaszcza gdy Angie dostała zgodę na pichcenie we własnym zakresie od profesora Dumbledore’a. Wiele się wówczas nauczyła od hogwarckich służących.

Angie zawsze była kobietą o bujnej wyobraźni. Ale nigdy, NIGDY, nie przyszłoby jej do głowy, że jej mąż zaprzyjaźni się z kimś pokroju Ricka Daviesa. Jeden Los mógł wpaść na taki pomysł. To było niewyobrażalne.

Po tamtej pierwszej nocy nie odezwała się ani słowem, pozwalając, by Rey odchorował pierwszą zmianę w czasie pełni i to, co robił po jej zakończeniu. Nie była tak okrutna, by suszyć mu głowę, gdy męczyło go zmęczenie i kac. Milczała tamtego dnia. Milczała następnego. Milczała kolejnego. Widziała, że drażniło to jej męża, ale ten nie odważył się nic powiedzieć. Widocznie nie chciał prowokować wyrzutów.

Do czasu.

Tydzień później, po powrocie z pracy, Rey ze zdenerwowaniem rzucił płaszcz na krzesło i stanął przed żoną.

Angélique, na Hekate, powiesz mi, co się dzieje?

– Nie podoba mi się to – odpowiedziała ostro, starając się ignorować drżenie serca, które wywołało w niej francuskie brzmienie jej imienia. – Nie podoba mi się ta nagła zażyłość z Daviesami i Moodym. Mówiłam ci, same z nimi kłopoty. Trzymaj się od nich z daleka.

Rey zmarszczył brwi, a na jego czole pojawiła się pionowa bruzda. Policzki, wciąż zaczerwienione od chłodnego wiatru, ponownie pociemniały.

– Dopiero co radziłaś mi, żebym znalazł kogoś, z kim się dogadam. Znalazłem. Tak, są może trochę nietypowi, ale to dobre chłopaki. Walczyliśmy razem. Uratowałem Rickowi życie! Myślałem, że może zaprosimy ich na niedzielny obiad, lepiej byście się poznali.

– Znam ich dostatecznie dobrze! Siedem lat w Hogwarcie mi wystarczyło. Nie zniosę tych błaznów we własnym domu!

– W naszym domu – poprawił ją mąż. Jego głos stwardniał. – Pracuję z nimi, razem walczymy…

Angie zerwała się z krzesła. Nie wierzyła w to, co słyszy. Ot tak, Rey nagle zmienił sympatie?! Z dnia na dzień Rick z „bufona” stał się „najbliższym przyjacielem i towarzyszem broni”. Mogła się domyślić, że tak będzie. Davies umiał każdego owinąć sobie wokół palca. Nie myślała, że jej mąż też się temu podda. Najwyraźniej się myliła.

– Dobrze – wycedziła. – Zapraszaj sobie, kogo chcesz. Wszystko wam przygotuję. Ale nie licz na to, że będę spędzać z nimi czas. Wyjadę do rodziców.

Rey zamrugał kilkukrotnie. Tego się nie spodziewał. Na Hekate, z jego dobrej, delikatnej Angie wychodził prawdziwy demon. Angielki… Uparte, drażliwe, nigdy niemówiące, co naprawdę myślą. Kochał je całym sercem. Konkretnie – jedną z nich.

– Co oni ci zrobili? – zapytał. Ujął dłonie Angie i zaczął kciukami masować ich wierzch. Widział, jak kobieta się odpręża. Rozluźniła się, a jej oddech się wyrównał.

– Mnie osobiście nic – powiedziała. – Ale wiem, co to za ludzie. Są niepoważni i nie interesuje mnie, jakie stanowiska zajmują. Nigdy nie przejmowali się innymi, chyba że mogli coś osiągnąć.

Rey nie do końca zgadzał się z tym opisem, ale przecież znał mężczyzn o wiele krócej. Z drugiej strony, Angie nie miała z nimi styczności od ponad dziesięciu lat. To wystarczająco długi czas, by ludzie się zmienili. On sam był teraz kompletnie inny niż przed dekadą.

– Będę uważał – obiecał. – Ale wiesz, że muszę zacząć się dogadywać z ludźmi w DKMS-ie, jeżeli mam tam zostać, a na to się póki co zanosi. Davies jest moim partnerem, przynajmniej na razie, muszę z nim dobrze żyć. Jeżeli nie chcesz się z nimi widzieć, nie zmuszę cię.

Angie skinęła głową, ale wyraźnie dawała do rozumienia, że nie podobał jej się ten pomysł. Zabolało to Reya. Naprawdę cieszył się, że dogadał się z Rickiem. Co prawda Davies nadal był trochę „bufonowaty”, ale najwyraźniej taki już po prostu był. Szło się do tego przyzwyczaić. Grunt, że atmosfera w biurze stała się bardziej znośna.

Ku niezmiernej uldze Angeli do wspólnego obiadu nie doszło. Ku jej przerażeniu – Reynard został pilnie wezwany do pracy. Wyszedł krótko po południu, jeszcze zanim Angie pojechała do rodziców. Skoro spotkanie zostało odwołane, kobieta nie miała potrzeby wyjeżdżać. Zresztą wolała być w domu, gdy Rey wróci z pracy. Mógł jej potrzebować. Wiedziała, że oficerowie Departamentu Kontroli często wracają z akcji z mniej lub bardziej poważnymi urazami. Nie znała się, co prawda, na magii leczniczej, ale zamierzała się podszkolić w tym temacie. Mogło się to okazać bardzo przydatne.

Zdążyła wstawić obiad, gdy usłyszała pukanie do drzwi. Spojrzała przez wizjer i uśmiechnęła się, widząc po drugiej stronie starą przyjaciółkę. Marilyn była co prawda dwa lata młodsza, ale trzymały się razem jeszcze od czasów Hogwartu. Były niemal nierozłączne – nawet obie pracowały na Pokątnej, w sąsiednich lokalach. Mar była krawcową w butiku Milady Burnham.

– Stara kwoka znowu cuduje – żachnęła się, opadając na krzesło. Długa, barwna spódnica zafalowała wokół jej stóp. Uniosła zadbaną dłoń i odgarnęła blond lok, który opadł na ciemne oczy. – Wymyśliła sobie nowy krój szaty wyjściowej, który ma „zawojować rynek”. – Przy ostatnich słowach nakreśliła cudzysłów w powietrzu i skrzywiła się. – Nie widzi, że czarownice coraz częściej odchodzą od szat na rzecz sukien… Zdaje się, że to francuska moda.

– Nie mam pojęcia – przyznała Angie, udając, że nie widzi znaczącego spojrzenia przyjaciółki.

– Cóż… z nas dwóch to ty wyszłaś za Francuza. Powinnaś lepiej się orientować w kwestii importu wszelkich dóbr zza kanału.

Angela spłoniła się pod jej spojrzeniem, a Marilyn wybuchła śmiechem. Poklepała gospodynię po odsłoniętym przedramieniu. Mimo przytyków, cieszyła się szczęściem przyjaciółki. Sama nie miała męża ani nawet narzeczonego, odkąd ostatni zostawił ją niedługo przed ślubem. Dobrze jej było w stanie panieńskim. Miała wielkie plany.

– Gdzież to się podział ten twój promyczek słońca zza morza? – zagadnęła.

– Na służbie. Mar, sama już nie wiem, co o tym myśleć. Nie podoba mi się to wszystko. Zaczął się prowadzać z tymi bufonami, mówi, że to mu może pomóc w karierze. Żadne pieniądze nie są tego warte.

Sama już nie wiedziała, czego bardziej się boi – tego, że Reyowi stanie się coś na służbie, czy tego, że Moody i Daviesowie wpakują go w kłopoty. Najgorsze było to, że obie te sprawy mogły być ze sobą mocno powiązane. Za tymi trzema kłopoty szły całą chmarą.

– Kierujesz się uprzedzeniami – stwierdziła Marilyn. – To dorośli mężczyźni. Poradzą sobie. Miej trochę więcej wiary w męża.

– Dziesięć lat siedział za biurkiem. Nie nadrobi tego w ciągu miesiąca. Powinni mu zrobić porządne szkolenie, a nie wysyłać od razu do akcji!

Mar nie skomentowała tych słów. Wiedziała, że Angie ma rację, ale wiedziała też, że Ministerstwo bardzo nie lubi marnować funduszy na szkolenie pracowników. Szczególnie, gdy chodziło o Departamenty z dużą rotacją pracowników, a przecież Departament Kontroli był na samym szczycie tej listy. Nie, jeżeli Reynard Lupin zamierzał robić tam karierę, musiał się tam podszkolić. Akurat w tym znajomość z Daviesami bardzo mogła mu pomóc, ale Mar nie powiedziała tego Angie. Wiedziała, że niechęć przyjaciółki do dwóch braci jest silniejsza niż logika.

Kobiety akurat jadły obiad, gdy Rey wrócił do domu. Buty, spodnie i dół płaszcza miał powalane błotem.

– Ja się uganiam po bagnach za bestiami, a wy tu sobie sabat urządzacie…

– Nie! – krzyknęła Angie, widząc, że mąż chce odwiesić płaszcz na wieszak. – Zanieś to do łazienki. I całą resztę też. Zdejmuj to wszystko!

– Tak przy gościu? – zapytał zdezorientowany Rey. Spojrzał nerwowo na Marilyn.

Kobieta wzruszyła nonszalancko ramionami.

– Mną się nie przejmuj, pracuję w sklepie z szatami, całymi dniami widzę ludzi paradujących w samej bieliźnie. Nie krępuj się.

Kobiety wymieniły spojrzenia i, ku rozpaczy Reya, roześmiały się. Lupin zrobił zbolałą minę, po czym zsunął ubłocone buty ze stóp i zaczął rozpinać spodnie. Na Hekate, jeszcze nigdy nie czuł się tak upokorzony. Przemoczony materiał wyjątkowo ciężko się zsuwał i Rey musiał oprzeć się o ścianę, żeby móc się rozebrać. Przez cały czas czuł, jak żona i jej przyjaciółka uważnie go obserwują. Skóra pod ubraniem była brudna i przemarznięta.

W końcu Angie ulitowała się i przywołała sweter i nowe spodnie dla męża.

– Nie mogłaś tak od razu? – zapytał Rey, biorąc od niej czyste ubrania. Nie założył ich jednak od razu; zakładanie czystych spodni na brudne nogi mijało się z celem.

– Stój, co ty robisz?! – krzyknęła Marilyn, zrywając się z krzesła. Małżonkowie spojrzeli na nią ze zdziwieniem, gdy wyrwała z rąk Angie sweter. – Chcesz mu to dać? Przecież niebieski to kompletnie nie jego kolor! Z taką cerą i ciemnymi włosami pod żadnym pozorem nie powinien nosić niebieskiego! Czekajcie, znajdę coś innego.

Bez cienia skrępowania zniknęła w sypialni Lupinów.

– Czy ona właśnie poszła grzebać w naszej szafie? – zapytał zdezorientowany Reynard.

– Na to wychodzi – odpowiedziała Angie, wzruszając ramionami. – Cała Marilyn Malkin. Nie przejmuj się. Idź do łazienki, zmyj z siebie to wszystko, ubraniami ja się zajmę. Nic ci nie jest?

– Nie, tylko jestem cały usyfiony. Nic nie znaleźliśmy.

Zniknął w łazience, a gdy wyszedł, Marilyn rzuciła w niego ciemnobrązowym swetrem. Od razu go założył, nie chcąc świecić gołym ciałem przed gościem. Napił się gorącej herbaty, a ciepło przyjemnie rozlało się po jego przemarzniętym organizmie.

– Po co w ogóle cię wezwali? – zapytała Angie.

– Pamiętasz sprawę z wilkołakami z ostatniej pełni? Dostaliśmy cynk, że ten, co nam uciekł, kręci się na bagnach w Fens. Myśleliśmy, że będzie łatwo, podobno to chłopak koło dwudziestki, ale okazał się za sprytny. Wiedział, że idziemy jego śladem, wprowadził nas w takie błotowisko, że Sebastian omal się nie utopił. To była pomyłka, a nie misja. Ale to nic, dorwiemy go kiedy indziej.

Posłał kobietom pokrzepiający uśmiech, starając się nie pokazywać, jak bardzo niepokoi się tą sprawą. Mieli przeciw sobie młodziaka, szczeniaka niemalże, który miał jeszcze mleko pod nosem. A mimo to zostali wykiwani. Trzech oficerów Departamentu Kontroli i czterech przedstawicieli Brygady Ścigania Wilkołaków. Siedmiu dorosłych mężczyzn wpuszczonych w bagno przez dzieciaka. Nie mieli czym się chwalić.

– Rey, czy mógłbyś mi w czymś pomóc? – zapytała Mar, dziwnie dla niej nieśmiałym tonem. – Znasz się na finansach i zdobywaniu pieniędzy, prawda?

– O tyle o ile – przyznał. – W firmie ojca zajmowałem się raczej negocjacjami międzynarodowymi, nie finansami. A czego potrzebujesz?

– Chyba powoli dojrzewam do tego, żeby pójść na swoje. Chcę otworzyć własny zakład na Pokątnej.

Angie zaczęła zasypywać przyjaciółkę gratulacjami i okrzykami zachęty, ale Rey milczał. Pomysł wydawał się świetny, ale nie miał pewności, czy znajdzie pokrycie w rzeczywistości. Malkin była zdolna, ale nieznana, a konkurencja była duża. Nie miał pojęcia, gdzie szukać w Anglii inwestorów i kontaktów. Ale… może nie stracił jeszcze wszystkich znajomości we Francji. Musiałby to sprawdzić.

– Mam pewien pomysł – przyznał. – Ale muszę sprawdzić, czy jest do zrealizowania.

Mar uśmiechnęła się z wdzięcznością i uścisnęła dłoń Lupina. Jej jasne oczy rozbłysły. Rey miał wielką nadzieję, że zdoła podołać pokładanej w niego nadziei.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz