Listopad 1981
Remus z
bijącym sercem patrzył, jak ojciec wychodzi z domu. Nie wierzył, że został sam.
Nie mógł. Nie wolno mu było. Na Merlina, przecież mógłby…
Usłyszał
cichutkie kwilenie córki. Serce mu zamarło. Co miał zrobić? Nie powinien się do
niej zbliżać. Ale nie mógł też zostawić jej samej. Potrzebowała, by ktoś się
nią zajął. Potrzebowała ojca.
Powoli,
nie wierząc, że to robi, ruszył do sypialni Reya. Uchylił powoli drzwi. Rose
siedziała w łóżeczku. Wpatrywała się w niego dużymi, chabrowymi oczami. Oczami
swojej matki. Nic nie powiedziała, nie wydała nawet jednego dźwięku, jakby
czując napięcie towarzyszące jej ojcu.
Remus
rozejrzał się – nie przypominał sobie, by kiedykolwiek wszedł do tego
pomieszczenia. W czasie swoich nielicznych wizyt szanował prywatność Reynarda i
nie zapuszczał się do jego samotni. Dlatego też teraz ze zdziwieniem i
wzruszeniem patrzył na zdjęcia stojące w różnych miejscach sypialni. Widział na
nich niemal całe swoje życie – od maleńkości aż po ostatni rok; patrzył na
zdjęcia rodziców jeszcze z czasów sprzed jego narodzin. Tyle wspomnień.
Podszedł
do córki i drżącymi rękami wyjął ją z łóżeczka. Objął ją. Rose uśmiechnęła się
i wyciągnęła rączki, żeby dotknąć ojcowskiej twarzy.
– Tata
– powiedziała.
– Tata
tu jest – odpowiedział. – Wybacz mi, Fleurette. Zasługujesz na kogoś
lepszego. Ale nie pozwolę, by coś ci się stało.
Poczuł,
jak po twarzy płyną mu łzy. Nienawidził tego, czym jest. Nienawidził tego, że
nie mógł dać Rose tego, co najlepsze. Gdyby mógł, nieba by jej przychylił.
Rzucił do stóp całe bogactwo goblinów.
Ucałował
czółko córki.
– Masz
głupca za ojca – szepnął. – Głupca i wygnańca. Nie wrócimy do Anglii. Nie mamy
po co. Ale nie martw się, poradzimy sobie. Twój dziadek nam pomoże. I ciocia
Régi. I wujek Sturgis. Masz dużą rodzinę, kochanie.
Wyszedł
z pokoju ojca i zamknął za sobą drzwi. Był głodny, ale nie chciał wypuszczać
córki z rąk. Tak bardzo mu jej brakowało. Tak bardzo tęsknił. Może ta
ostrożność jednak nie była konieczna? Nie potrafiłby jej skrzywdzić… Z drugiej
strony zaledwie miesiąc temu twierdził, że nie skrzywdziłby ojca. Teraz już
niczego nie mógł być pewny. Zwłaszcza samego siebie.
Pogłaskał
córkę po jasnobrązowych włosach, takich jak jego własne. Zastanawiał się, jak
mogła być do niego tak podobna, jednocześnie z każdym dniem coraz bardziej
przypominając matkę. Rose nigdy nie zastąpi mu Ami, wiedział o tym. On też
nigdy nie zastąpi jej matki. I być może nie da jej też nikogo, kto mógłby
przejąć tę rolę.
Spędził
dzień, bawiąc się z córką, czytając jej książki i szykując dom na powrót Reya.
Mimo to miał wrażenie, że był bezużyteczny. Wiedział, że u ojca się nie
przelewa, a on stał się dla niego jedynie gębą do wyżywienia. Kto mu da pracę?
Szczególnie tu, w Rouen, gdzie wszyscy drżeli przed nazwiskiem jego stryja.
Nie, musiał pojechać dalej, jeżeli chciał się usamodzielnić. Najpierw jednak
musiał stanąć na nogi, otrząsnąć się po tym, co go spotkało.
Reynard
wrócił do domu późnym wieczorem i zastał syna śpiącego na kanapie razem z
córką. Uśmiechnął się na ten widok. Poczuł rozpływające po sercu ciepło. Udało
się. O to właśnie mu chodziło.
Podszedł
do Remusa i delikatnie potrząsnął go za ramię. Chłopak zerwał się, odruchowo
sięgając po różdżkę. Uspokoił się, widząc ojca. Uśmiechnął się.
–
Jesteś z siebie zadowolony? – zapytał, a w jego oczach coś błysnęło. – Masz,
czego chciałeś. Dziękuję, tato.
–
Jeszcze mi podziękujesz – odpowiedział Rey. – Mam dla ciebie pewną propozycję.
Obiecaj tylko, że wysłuchasz mnie do końca.
Remus
zmarszczył brwi, najwyraźniej podejrzewając ojca o coś niecnego. Prawdę mówiąc,
wiele się nie pomylił. Reynard wiedział, że, by osiągnąć swój cel, musiał
złamać kilka reguł. Nie interesowało go to. Zrobił coś dobrego dla syna. Tylko
to miało dla niego znaczenie.
–
Rozmawiałem z dziekanem Verneuilem. Co prawda od rozpoczęcia roku minęło już
trochę czasu, ale zgodził się przyjąć cię warunkowo w poczet studentów.
Musiałbyś jedynie nadrobić stracone zajęcia.
– Ja?
Na czarodziejskiej Sorbonie? Na magizoologii? To się nie uda.
– Uda.
Wierzę w ciebie. Rémy, proszę. Chociaż spróbuj. Skończ pierwszy rok. Tylko o
tyle proszę.
Remus
podrapał się po skroni. Nie widział siebie w roli studenta. Jasne, lubił się
uczyć, dobrze się w tym czuł, ale nie na tyle, żeby iść na studia. Szczególnie
na studia po francusku. Nie chciał znowu znaleźć się w sytuacji, gdy
ograniczała go bariera językowa. Tak czuł się przez pierwsze miesiące w
Hogwarcie i wciąż pamiętał, jaki był wtedy zawstydzony.
– Ale…
Tato, ty widzisz, jak to wygląda? Wilkołak na magizoologii? Jak myślisz, ile im
zajmie, zanim się zorientują? Nie, to się nie uda.
–
Dziekan i tak wie, znamy się od lat. Nie masz się czym martwić. Spróbuj,
proszę.
Miał
ochotę odmówić. Odmówić i zaszyć się w pokoju. Ale przecież zaledwie kilka
godzin temu planował, że ruszy dalej ze swoim życiem. Może to jest szansa?
Jasne, dana przez ojca, ale od czegoś musiał zacząć. Może faktyczne coś z tego
wyjdzie? A nawet jeżeli nie, przecież nic go to nie będzie kosztowało. A
dostanie okazję do wyjścia z domu. Ale jeżeli wyjdą obaj…
– A co
z Rose? Kto się nią zajmie?
– Ja.
Ewentualnie Régi zawsze chętnie się nią zajmie. Albo nasza sekretarka na
wydziale. Uwielbia dzieci. Spokojnie, jest nas dwóch, damy radę. To znaczy, że
się zgadzasz?
Nadzieja
w głosie ojca była aż bolesna. Remus nie mógł odmówić. Po tym wszystkim, co
tata dla niego zrobił, nie mógł odrzucić jego pomocy. Nawet nie chciał myśleć,
co Reynard musiał zrobić i komu zaoferować przysługę, żeby wciągnąć go na listę
studentów. Nie, nie mógł tego zrobić ojcu. Był mu coś winny. Nawet jeżeli to
będzie ten rok studiów, to niech tak będzie.
– To od
kiedy mam zacząć? – zapytał, starając się wykrzesać z siebie chociaż odrobinę
entuzjazmu.
Rey
uśmiechnął się i objął mocno syna.
– Od
jutra. Poczekaj, gdzieś tu mam plan zajęć…
Remus
roześmiał się, widząc, jak ojciec z zapamiętaniem grzebie w torbie. Miał
nadzieję, że nie pożałuje swojej zgody. Z drugiej strony, warto było, choćby po
to, żeby zobaczyć tę radość na twarzy Reya.
*
Dwa
tygodnie. Dwa długie tygodnie podróży przez Anglię. Bał się pokazać, bał się
używać czarów, żeby nikt go nie wykrył. A szczurze łapki były króciutkie.
Przemieszczał się wolno, będąc zmuszonym uważać nie tylko na czarodziejów, ale
i na drapieżniki, dla których szczur był łakomym kąskiem.
W końcu
jednak dotarł. Po dwóch tygodniach, długich czternastu dniach, dotarł do
niewielkiego, dobrze sobie znanego domku. W ciemnych oknach odbijały się
światła Rockcliffe.
Było
cicho.
Za
cicho.
Peter podszedł
do domu, węsząc zapamiętale. Nie miał, co prawda, tak dobrego węchu jak Remus
albo Syriusz w swojej psiej postaci, ale to i owo potrafił wyczuć. A tu nie
wyczuwał nic. Żadnych ludzi, żadnego ognia w kominku, dymu… nic. Jakby wszystko
zostało zamknięte i nikt tu nie bywał od dłuższego czasu.
Peter
poczuł, jak serduszko zamiera mu w piersi. To było niemożliwe. Nie, nie, nie,
nie mógł jej stracić. Gdy przed dwoma tygodniami odkrył, że ktoś zabrał Rose,
jego malutką Rosie, od Mary, omal nie zmarł z rozpaczy. Przecież to dla niej
zrobił to wszystko. Dla NIEJ chciał zakończyć wojnę. I zakończył. Był
bohaterem. Jego córeczka mogła być z niego dumna… Tylko gdzie ona była? Gdzie
ją zabrali? Co z nią zrobili?
Chciał
wskoczyć na werandę, ale miał za krótkie łapki. Rozejrzał się, po czym zmienił
postać. Wbiegł po schodkach i szarpnął za klamkę. Wiedział, że nie da rady ich
otworzyć – nie płynęła w nim przecież krew Lupinów – ale rozpacz kazała mu
wierzyć, że zaklęcie może osłabło. Jednak nie. To nie było takie proste.
Cofnął
się i usiadł na schodku. Przeczesał palcami obu dłoni włosy. Na brodę Merlina,
gdzie oni mogli być? Gdzie Lupin mógł zabrać Rosie? Przecież ten dom był
najbezpieczniejszym dla nich miejscem w Anglii… W Anglii. A jeżeli… Nie… Peter
jęknął, uświadomiwszy sobie, że Rose już nie przebywa na Wyspach. Francja.
Jedyne miejsce, gdzie po tych wszystkich strasznych wydarzeniach Lupin mógł
poczuć się bezpiecznie.
Stracił
ją. Peter to wiedział. Nie miał jak podążyć za córeczką na drugą stronę Kanału
Angielskiego. Granice wciąż były strzeżone, gdyby spróbował ją przekroczyć,
nawet w nielegalny sposób, Ministerstwo by o tym wiedziało i cały jego plan by
się posypał. Zwolniliby Blacka, a jego zamknęli za śmierć Potterów i tych
mugoli. Nie mógł do tego dopuścić, wtedy już nigdy nie zobaczyłby Rose. Nie,
musiał wymyślić coś innego. Może… może Lupin wyjechał tylko na kilka dni lub
tygodni. Nie, nie może. Na pewno. Czego niby miałby szukać na kontynencie?
Niczego. Musiał w końcu wrócić i przywieźć Rosie z powrotem. I on, Peter,
będzie tu czekał.
Tak, to
był dobry plan. Przynajmniej dopóki Peter nie uświadomił sobie, że przecież do
tego czasu może umrzeć z głodu, siedząc przy pustym domu. A gdyby… A gdyby…. A
gdyby tak znaleźć sobie rodzinę, która by
go przygarnęła? Rzecz jasna magiczną, bo mugole, jak wiedział, niezbyt
dobrze reagowali na szczury. Poza tym byliby fatalnym źródłem informacji. Nie,
to musieli być czarodzieje. Najlepiej jakaś rodzina z dziećmi, najłatwiej
wkupić się w łaski dziecka.
To brzmiało jak plan. Znaleźć rodzinę czarodziejów z
małymi dziećmi. Taką, która w czasie wojny nie angażowała się po żadnej ze
stron i poczekać, aż Rose wróci albo Ministerstwo otworzy granice. Co prawda
oznaczało to spędzenie tygodni lub miesięcy w ciele szczura, ale to nie był aż
taki problem. Jeżeli miało mu to pomóc w odzyskaniu córki, był gotów na
wszystko.
~ * ~
Kwiecień 1957
Angie
zawsze była kobietą o bujnej wyobraźni. Będąc w szkole pisywała w zwykłym,
mugolskim zeszycie przygody wymyślonych bohaterów, opowiadała przyjaciółkom
baśnie i zabawiała znajomych zabawnymi historiami. Swego czasu myślała nawet o
karierze pisarskiej, ale szybko odkryła, że najwięcej kreatywności wymaga od
niej kuchnia. Zaczęła więc gotować, zachwycając tym samym swoich bliskich.
Angie
zawsze była kobietą o bujnej wyobraźni. Brała do ręki przepis, czytała go, po
czym zamieniała zwykłą potrawę w coś iście magicznego. Jej rodzice byli
zachwyceni. Profesorowie też. Była jedyną uczennicą, która zaglądała do
zamkowej kuchni i sama gotowała między skrzatami. Te początkowo były zaskoczone
i zakłopotane, ale szybko się przyzwyczaiły, zwłaszcza gdy Angie dostała zgodę
na pichcenie we własnym zakresie od profesora Dumbledore’a. Wiele się wówczas
nauczyła od hogwarckich służących.
Angie
zawsze była kobietą o bujnej wyobraźni. Ale nigdy, NIGDY, nie przyszłoby jej do
głowy, że jej mąż zaprzyjaźni się z kimś pokroju Ricka Daviesa. Jeden Los mógł
wpaść na taki pomysł. To było niewyobrażalne.
Po
tamtej pierwszej nocy nie odezwała się ani słowem, pozwalając, by Rey
odchorował pierwszą zmianę w czasie pełni i to, co robił po jej zakończeniu.
Nie była tak okrutna, by suszyć mu głowę, gdy męczyło go zmęczenie i kac.
Milczała tamtego dnia. Milczała następnego. Milczała kolejnego. Widziała, że
drażniło to jej męża, ale ten nie odważył się nic powiedzieć. Widocznie nie
chciał prowokować wyrzutów.
Do
czasu.
Tydzień
później, po powrocie z pracy, Rey ze zdenerwowaniem rzucił płaszcz na krzesło i
stanął przed żoną.
– Angélique,
na Hekate, powiesz mi, co się dzieje?
– Nie
podoba mi się to – odpowiedziała ostro, starając się ignorować drżenie serca,
które wywołało w niej francuskie brzmienie jej imienia. – Nie podoba mi się ta
nagła zażyłość z Daviesami i Moodym. Mówiłam ci, same z nimi kłopoty. Trzymaj
się od nich z daleka.
Rey
zmarszczył brwi, a na jego czole pojawiła się pionowa bruzda. Policzki, wciąż
zaczerwienione od chłodnego wiatru, ponownie pociemniały.
–
Dopiero co radziłaś mi, żebym znalazł kogoś, z kim się dogadam. Znalazłem. Tak,
są może trochę nietypowi, ale to dobre chłopaki. Walczyliśmy razem. Uratowałem
Rickowi życie! Myślałem, że może zaprosimy ich na niedzielny obiad, lepiej
byście się poznali.
– Znam
ich dostatecznie dobrze! Siedem lat w Hogwarcie mi wystarczyło. Nie zniosę tych
błaznów we własnym domu!
– W
naszym domu – poprawił ją mąż. Jego głos stwardniał. – Pracuję z nimi, razem
walczymy…
Angie
zerwała się z krzesła. Nie wierzyła w to, co słyszy. Ot tak, Rey nagle zmienił
sympatie?! Z dnia na dzień Rick z „bufona” stał się „najbliższym przyjacielem i
towarzyszem broni”. Mogła się domyślić, że tak będzie. Davies umiał każdego
owinąć sobie wokół palca. Nie myślała, że jej mąż też się temu podda.
Najwyraźniej się myliła.
–
Dobrze – wycedziła. – Zapraszaj sobie, kogo chcesz. Wszystko wam przygotuję.
Ale nie licz na to, że będę spędzać z nimi czas. Wyjadę do rodziców.
Rey
zamrugał kilkukrotnie. Tego się nie spodziewał. Na Hekate, z jego dobrej,
delikatnej Angie wychodził prawdziwy demon. Angielki… Uparte, drażliwe, nigdy
niemówiące, co naprawdę myślą. Kochał je całym sercem. Konkretnie – jedną z
nich.
– Co
oni ci zrobili? – zapytał. Ujął dłonie Angie i zaczął kciukami masować ich
wierzch. Widział, jak kobieta się odpręża. Rozluźniła się, a jej oddech się
wyrównał.
– Mnie
osobiście nic – powiedziała. – Ale wiem, co to za ludzie. Są niepoważni i nie
interesuje mnie, jakie stanowiska zajmują. Nigdy nie przejmowali się innymi,
chyba że mogli coś osiągnąć.
Rey nie
do końca zgadzał się z tym opisem, ale przecież znał mężczyzn o wiele krócej. Z
drugiej strony, Angie nie miała z nimi styczności od ponad dziesięciu lat. To
wystarczająco długi czas, by ludzie się zmienili. On sam był teraz kompletnie
inny niż przed dekadą.
– Będę
uważał – obiecał. – Ale wiesz, że muszę zacząć się dogadywać z ludźmi w
DKMS-ie, jeżeli mam tam zostać, a na to się póki co zanosi. Davies jest moim
partnerem, przynajmniej na razie, muszę z nim dobrze żyć. Jeżeli nie chcesz się
z nimi widzieć, nie zmuszę cię.
Angie
skinęła głową, ale wyraźnie dawała do rozumienia, że nie podobał jej się ten pomysł.
Zabolało to Reya. Naprawdę cieszył się, że dogadał się z Rickiem. Co prawda
Davies nadal był trochę „bufonowaty”, ale najwyraźniej taki już po prostu był. Szło
się do tego przyzwyczaić. Grunt, że atmosfera w biurze stała się bardziej
znośna.
Ku
niezmiernej uldze Angeli do wspólnego obiadu nie doszło. Ku jej przerażeniu –
Reynard został pilnie wezwany do pracy. Wyszedł krótko po południu, jeszcze
zanim Angie pojechała do rodziców. Skoro spotkanie zostało odwołane, kobieta
nie miała potrzeby wyjeżdżać. Zresztą wolała być w domu, gdy Rey wróci z pracy.
Mógł jej potrzebować. Wiedziała, że oficerowie Departamentu Kontroli często
wracają z akcji z mniej lub bardziej poważnymi urazami. Nie znała się, co
prawda, na magii leczniczej, ale zamierzała się podszkolić w tym temacie. Mogło
się to okazać bardzo przydatne.
Zdążyła
wstawić obiad, gdy usłyszała pukanie do drzwi. Spojrzała przez wizjer i
uśmiechnęła się, widząc po drugiej stronie starą przyjaciółkę. Marilyn była co
prawda dwa lata młodsza, ale trzymały się razem jeszcze od czasów Hogwartu.
Były niemal nierozłączne – nawet obie pracowały na Pokątnej, w sąsiednich
lokalach. Mar była krawcową w butiku Milady Burnham.
– Stara
kwoka znowu cuduje – żachnęła się, opadając na krzesło. Długa, barwna spódnica
zafalowała wokół jej stóp. Uniosła zadbaną dłoń i odgarnęła blond lok, który
opadł na ciemne oczy. – Wymyśliła sobie nowy krój szaty wyjściowej, który ma
„zawojować rynek”. – Przy ostatnich słowach nakreśliła cudzysłów w powietrzu i
skrzywiła się. – Nie widzi, że czarownice coraz częściej odchodzą od szat na
rzecz sukien… Zdaje się, że to francuska moda.
– Nie
mam pojęcia – przyznała Angie, udając, że nie widzi znaczącego spojrzenia
przyjaciółki.
– Cóż…
z nas dwóch to ty wyszłaś za Francuza. Powinnaś lepiej się orientować w kwestii
importu wszelkich dóbr zza kanału.
Angela
spłoniła się pod jej spojrzeniem, a Marilyn wybuchła śmiechem. Poklepała
gospodynię po odsłoniętym przedramieniu. Mimo przytyków, cieszyła się
szczęściem przyjaciółki. Sama nie miała męża ani nawet narzeczonego, odkąd
ostatni zostawił ją niedługo przed ślubem. Dobrze jej było w stanie panieńskim.
Miała wielkie plany.
–
Gdzież to się podział ten twój promyczek słońca zza morza? – zagadnęła.
– Na
służbie. Mar, sama już nie wiem, co o tym myśleć. Nie podoba mi się to
wszystko. Zaczął się prowadzać z tymi bufonami, mówi, że to mu może pomóc w
karierze. Żadne pieniądze nie są tego warte.
Sama
już nie wiedziała, czego bardziej się boi – tego, że Reyowi stanie się coś na
służbie, czy tego, że Moody i Daviesowie wpakują go w kłopoty. Najgorsze było
to, że obie te sprawy mogły być ze sobą mocno powiązane. Za tymi trzema kłopoty
szły całą chmarą.
–
Kierujesz się uprzedzeniami – stwierdziła Marilyn. – To dorośli mężczyźni.
Poradzą sobie. Miej trochę więcej wiary w męża.
–
Dziesięć lat siedział za biurkiem. Nie nadrobi tego w ciągu miesiąca. Powinni
mu zrobić porządne szkolenie, a nie wysyłać od razu do akcji!
Mar nie
skomentowała tych słów. Wiedziała, że Angie ma rację, ale wiedziała też, że
Ministerstwo bardzo nie lubi marnować funduszy na szkolenie pracowników.
Szczególnie, gdy chodziło o Departamenty z dużą rotacją pracowników, a przecież
Departament Kontroli był na samym szczycie tej listy. Nie, jeżeli Reynard Lupin
zamierzał robić tam karierę, musiał się tam podszkolić. Akurat w tym znajomość
z Daviesami bardzo mogła mu pomóc, ale Mar nie powiedziała tego Angie.
Wiedziała, że niechęć przyjaciółki do dwóch braci jest silniejsza niż logika.
Kobiety
akurat jadły obiad, gdy Rey wrócił do domu. Buty, spodnie i dół płaszcza miał
powalane błotem.
– Ja
się uganiam po bagnach za bestiami, a wy tu sobie sabat urządzacie…
– Nie!
– krzyknęła Angie, widząc, że mąż chce odwiesić płaszcz na wieszak. – Zanieś to
do łazienki. I całą resztę też. Zdejmuj to wszystko!
– Tak
przy gościu? – zapytał zdezorientowany Rey. Spojrzał nerwowo na Marilyn.
Kobieta
wzruszyła nonszalancko ramionami.
– Mną
się nie przejmuj, pracuję w sklepie z szatami, całymi dniami widzę ludzi
paradujących w samej bieliźnie. Nie krępuj się.
Kobiety
wymieniły spojrzenia i, ku rozpaczy Reya, roześmiały się. Lupin zrobił zbolałą
minę, po czym zsunął ubłocone buty ze stóp i zaczął rozpinać spodnie. Na
Hekate, jeszcze nigdy nie czuł się tak upokorzony. Przemoczony materiał
wyjątkowo ciężko się zsuwał i Rey musiał oprzeć się o ścianę, żeby móc się
rozebrać. Przez cały czas czuł, jak żona i jej przyjaciółka uważnie go
obserwują. Skóra pod ubraniem była brudna i przemarznięta.
W końcu
Angie ulitowała się i przywołała sweter i nowe spodnie dla męża.
– Nie
mogłaś tak od razu? – zapytał Rey, biorąc od niej czyste ubrania. Nie założył
ich jednak od razu; zakładanie czystych spodni na brudne nogi mijało się z
celem.
– Stój,
co ty robisz?! – krzyknęła Marilyn, zrywając się z krzesła. Małżonkowie
spojrzeli na nią ze zdziwieniem, gdy wyrwała z rąk Angie sweter. – Chcesz mu to
dać? Przecież niebieski to kompletnie nie jego kolor! Z taką cerą i ciemnymi
włosami pod żadnym pozorem nie powinien nosić niebieskiego! Czekajcie, znajdę
coś innego.
Bez
cienia skrępowania zniknęła w sypialni Lupinów.
– Czy
ona właśnie poszła grzebać w naszej szafie? – zapytał zdezorientowany Reynard.
– Na to
wychodzi – odpowiedziała Angie, wzruszając ramionami. – Cała Marilyn Malkin.
Nie przejmuj się. Idź do łazienki, zmyj z siebie to wszystko, ubraniami ja się
zajmę. Nic ci nie jest?
– Nie,
tylko jestem cały usyfiony. Nic nie znaleźliśmy.
Zniknął
w łazience, a gdy wyszedł, Marilyn rzuciła w niego ciemnobrązowym swetrem. Od
razu go założył, nie chcąc świecić gołym ciałem przed gościem. Napił się
gorącej herbaty, a ciepło przyjemnie rozlało się po jego przemarzniętym
organizmie.
– Po co
w ogóle cię wezwali? – zapytała Angie.
–
Pamiętasz sprawę z wilkołakami z ostatniej pełni? Dostaliśmy cynk, że ten, co
nam uciekł, kręci się na bagnach w Fens. Myśleliśmy, że będzie łatwo, podobno
to chłopak koło dwudziestki, ale okazał się za sprytny. Wiedział, że idziemy jego
śladem, wprowadził nas w takie błotowisko, że Sebastian omal się nie utopił. To
była pomyłka, a nie misja. Ale to nic, dorwiemy go kiedy indziej.
Posłał
kobietom pokrzepiający uśmiech, starając się nie pokazywać, jak bardzo niepokoi
się tą sprawą. Mieli przeciw sobie młodziaka, szczeniaka niemalże, który miał
jeszcze mleko pod nosem. A mimo to zostali wykiwani. Trzech oficerów
Departamentu Kontroli i czterech przedstawicieli Brygady Ścigania Wilkołaków.
Siedmiu dorosłych mężczyzn wpuszczonych w bagno przez dzieciaka. Nie mieli czym
się chwalić.
– Rey,
czy mógłbyś mi w czymś pomóc? – zapytała Mar, dziwnie dla niej nieśmiałym
tonem. – Znasz się na finansach i zdobywaniu pieniędzy, prawda?
– O
tyle o ile – przyznał. – W firmie ojca zajmowałem się raczej negocjacjami
międzynarodowymi, nie finansami. A czego potrzebujesz?
– Chyba
powoli dojrzewam do tego, żeby pójść na swoje. Chcę otworzyć własny zakład na
Pokątnej.
Angie
zaczęła zasypywać przyjaciółkę gratulacjami i okrzykami zachęty, ale Rey milczał.
Pomysł wydawał się świetny, ale nie miał pewności, czy znajdzie pokrycie w
rzeczywistości. Malkin była zdolna, ale nieznana, a konkurencja była duża. Nie
miał pojęcia, gdzie szukać w Anglii inwestorów i kontaktów. Ale… może nie
stracił jeszcze wszystkich znajomości we Francji. Musiałby to sprawdzić.
– Mam
pewien pomysł – przyznał. – Ale muszę sprawdzić, czy jest do zrealizowania.
Mar
uśmiechnęła się z wdzięcznością i uścisnęła dłoń Lupina. Jej jasne oczy
rozbłysły. Rey miał wielką nadzieję, że zdoła podołać pokładanej w niego
nadziei.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz