15 stycznia 2021

Rozdział 41

 

Maj 1960

            Wzgórza Dartmooru były ciche i spokojne. Za ciche. Za spokojne. Mimo licznych, kwitnących kwiatów nie dało się usłyszeć bzyczenia pszczół. Nie widać było motyli.

            Oficer Reynard Lupin przesunął dłonią po intensywnie zielonej trawie, po czym podniósł się z klęczek. Skrzywił się. Coraz bardziej zastanawiał się, co on, na Hekate, tu robi. Scamander ściągnął go z urlopu w  rzekomo pilnej sprawie, a tymczasem wylądował na patrolu na wrzosowiskach Devonu. Ani to poważne, ani pilne. Największą grozą, której mógł się tu spodziewać, były chochliki kornwalijskie. Stażysta po godzinie pracy poradziłby sobie z nimi bez większych problemów.

            Odwrócił się, szukając wzrokiem partnera zawodowego. Rick Davies znajdował się dwieście metrów na zachód i badał brzeg strumyka.

            Przypomnij mi, co my tu robimy?! – krzyknął do niego.

            Przypomnę! Przypomnę o trzech ciałach, które znaleziono wczoraj wieczorem.

            Wspaniale. Tylko że żadne z nich nie wygląda jak robota magicznego stworzenia. Aurorzy się powinni tym zająć, a nie my. Chyba że mają zbyt wiele roboty… chociaż nie słyszałem ostatnio o żadnym głośnym śledztwie.

            Śmiech Ricka rozniósł się po wrzosowisku. 

            Z tego co pamiętam, z mało czym jesteś ostatnimi czasy na bieżąco.

            Rey uśmiechnął się pod nosem. Faktycznie, niemal od roku nie brał czynnego udziału w akcjach. Gdy tylko usłyszał, że Scamander chce budować w Departamencie Kontroli areszt z prawdziwego zdarzenia, zgłosił się na ochotnika do kierowania projektem. Dla wszystkich było to idealne rozwiązanie – Newt dostał pracownika, który miał doświadczenie w zarządzaniu i negocjowaniu kosztów, Rey przez kilka miesięcy miał okazję do pracy wyjątkowo pozbawionej zbędnego niebezpieczeństwa, a w ponadto mógł „nałapać” sporo godzin nadliczbowych. Dodatkowe pieniądze niezwykle mu się wtedy przydały, bo mniej więcej w tym samym czasie Angie zaszła w ciążę. 

            W marcu, gdy ich syn był już na świecie, Rey wziął zaległy urlop, by móc wspomóc żonę w pierwszych tygodniach po porodzie. Dopiero teraz, ponad dwa miesiące po narodzinach synka, Reynard wrócił do pracy. Podobno w związku ze sprawą „niecierpiącą zwłoki”. Póki co, mieli tylko zwłoki, które w żaden sposób nie wskazywały na to, by przy całej sprawie musieli uczestniczyć pracownicy Departamentu Kontroli. 

            Al był u nie dalej jak trzy dni temu – powiedział Rey, podchodząc do Ricka. – I mówił, że się nudzi. Więc wracam do pytania. Czemu nas tu przysłali?

            Nie ten adres, stary. Pytaj Newta. Wiem, że podejrzewali, że umarli ze strachu przed boginem, ale żadnych dowodów na to nie ma.

            W tym wieku? – Lupin nie umiał ukryć zwątpienia w głosie. – Ile mieli? Trzydzieści trzy? Cztery? A dzieciak chyba sześć. To nie jest wiek, kiedy umiera się na zawał, nawet ze strachu. Nie, coś mi tu mocno śmierdzi, Rick. Sprawdzali, czy ktoś nie użył na nich niewybaczalnych?

            Davies skinął głową, a jego mina wyrażała zdziwienie, że Rey w ogóle zadał takie pytanie. I słusznie, bo w przypadkach tajemniczych śmierci była to standardowa procedura aurorska od czasu wojny z Grindelwaldem.

            Rey uniósł dłoń i podrapał się po skroni. Coś było nie tak. Bardzo nie tak.

            Jak bardzo, Lupin dowiedział się zaledwie tydzień później. Pukanie, właściwie walenie, do drzwi wyrwało go ze snu w środku nocy. Zerwał się, łapiąc po drodze różdżkę i ruszył do wyjścia, zostawiając w łóżku przestraszoną Angie. Serce mu waliło ze strachu.

            Na werandzie czekał na niego William McKenzie. Młody Szkot pracował w Departamencie Kontroli zaledwie od trzech miesięcy, ale zdążył już zdobyć kilka dobrych znajomości i zyskać przydomek „adiutanta Scamandera”. Zresztą zdaje się, że był jakimś dalekim kuzynem dyrektora Departamentu.

            Newt cię wzywa – powiedział chłopak, gdy tylko zobaczył Reya. – Na już. Mówi, że to bardzo pilne.

            Już? W środku nocy? – zapytał Reynard, tłumiąc odruch ziewania.

            Tak. Chodzi o Dartmoor… Dobry wieczór, pani Lupin, przepraszam za najście.

            Rey odwrócił się do żony, która wyłoniła się z pokoju i stanęła za nim. Poczuł na ramieniu jej dłoń. Angie skinęła głową nieoczekiwanemu gościowi i uśmiechnęła się do męża.

            Zbieraj się – poleciła. – Tylko uważaj na siebie.

            Zawsze na siebie uważam – odpowiedział, oburzony faktem, że żona w ogóle pomyślała coś innego.

            Angie wywróciła oczami i taktownie nie przypomniała mężowi o dyżurze nocnym sprzed roku, z którego wrócił ze śladami pazurów wilkołaka. Tak, tego samego wilkołaka, na którego razem z Daviesami czaili się od trzech lat. Oboje uważali, że to prawdziwe szczęście, że skończyło się jedynie na pazurach, doszło wtedy do bardzo bliskiego spotkania. Rey wolał nie myśleć, co by było, gdyby zamiast pazurów dopadły go zęby potwora. Wolałby umrzeć, niż stać się bestią.

            Dziesięć minut później Rey, już kompletnie ubrany, aportował się do Atrium Ministerstwa Magii. Poczuł ciarki na plecach. Nie lubił przebywać tu w nocy. Wszystko wydawało się ponure i wyjęte rodem z mugolskiego horroru, który kiedyś pokazał mu teść.

            Zjechał do Departamentu Kontroli i skierował się prosto do gabinetu Scamandera. Zastał tam już obu Daviesów i Bernie’ego Seymoura. Razem ze Scamanderem pochylali się nad mapą Devonu, na której pojawił się już drugi czarny znak X.

            Dobrze, że już jesteś – powiedział Newt, uśmiechając się blado. – Mamy problem, panowie. 

            Ile tym razem? – zapytał Rick. 

            Cztery osoby. Sytuacja taka jak w poprzednim przypadku – żadnych śladów na ciałach, wydawałoby się, że oni nie powinni nie żyć. Aurorzy stwierdzili, że brakuje śladów użycia magii. I zanim zapytacie mnie, czemu skierowano to do nas – zapowiedział, posyłając znaczące spojrzenie Reynardowi – chcę wam to pokazać. 

            Sięgnął do biurka i wyjął niewielkie pudełeczko i położył je na mapie. Sebastian sięgnął po nie i wyjął z niego poczerniały, zakrzywiony pazur. Obejrzał go dokładnie. Zmarszczył brwi.

            Wilkołak? – zapytał z powątpiewaniem. – Tylko one u nas mają takie pazury.

            Pełnia była tydzień temu, oni zginęli wczoraj – zaważył Rick. – To nie ma sensu. Poza tym wszyscy wiemy, jakie ślady zostawiają wilkołaki. Prędzej bym celował w wampira, też potrafią mieć niezłe pazurki.

            Rey wziął dowód z rąk Sebastiana i przyjrzał mu się. Tak, na pierwszy rzut oka mógł sprawiać wrażenie wilkołaczego pazura, ale był zbyt mały. Chyba że chodziło o naprawdę potężną bestię.

            I tylko z tego powodu skierowali sprawę do nas? – zapytał ze zdziwieniem. – Pomyślałby kto, że przy takiej sprawie aurorzy powinni łapać ją rękami i nogami. Wielka sprawa – wielka sława, czy to nie tak mówią? Co jest z nią nie tak?

            Nie dostał odpowiedzi. Koledzy spojrzeli po sobie, po czym spuścili wzrok. No tak. Anglicy nie umieli prowadzić gier. Rey wywrócił oczami.

            Ile mamy czasu, zanim prasa się dowie? – spytał. – Newt, konkrety. 

            Trzy, może cztery dni. Jeżeli nie będzie w tym czasie kolejnego ataku. Aurorzy nie są głupi, nie biorą spraw, za które na ich głowy posypią się gromy. A z tą tak będzie. My, w przeciwieństwie do nich, nie możemy odmówić. Rick, Rey, załatwcie mi to. Albo chcę mieć to stworzenie, albo niezbity dowód, że to nie jest sprawa dla naszego Departamentu. Sebastian, Bernie, jesteście ich wsparciem. Wiecie, co to oznacza. – Odczekał, aż mężczyźni skiną głową. – Świetnie. Macie wolne ręce w tej sprawie, możecie robić, co chcecie. Podpiszę każde zezwolenie, każdy nakaz. W razie potrzeby bierzcie na akcje czy zwiady kogo chcecie. Tylko nie utopcie mi w tej sprawie Departamentu. O to jedynie proszę. Jesteście wolni. Powodzenia, panowie.

            Rey pierwszy wypadł z gabinetu Scamandera. Nie wierzył w to, co się właśnie wydarzyło. Mieli prowadzić beznadziejną sprawę tylko dlatego, że aurorzy nie mieli na to ochoty? Zrzucono to na nich, żeby żaden z prominentnych Departamentów nie oberwał w mediach. Niedoczekanie. Był Lupinem, nie zamierzał zostawać kozłem ofiarnym. 

            Wpadł do biura i rzucił się do akt, które już na niego czekały. Znalazł w nich dokładne profile ofiar i wszystko to, co znaleziono na miejscach zbrodni – czyli nic. 

            Co o tym myślisz, Rey? – zapytał Rick, wchodząc do pomieszczenia. 

            Że przy najbliższej okazji zamknę Newta w jego własnej cholernej walizce. 

            Davies roześmiał się i przyjął od przyjaciela część akt. Schował je do torby.

            Daj spokój, przeczytasz to rano. Zmarli nie uciekną. Wracaj do Angie, pewnie się martwi. I ucałuj małego od wujka Ricka.

            Przyjdź i sam go ucałuj – odpowiedział z uśmiechem Rey. – A jak następnym razem zacznie płakać w nocy, to nawet mogę ci go oddać. 

            Pożegnał go szczery śmiech przyjaciela. Rick miał rację – nie było sensu czytać teraz akt. Nic to nie da. W środku nocy fatalnie się myśli, nawet oficerowi Departamentu Kontroli. A pośpiech nie wróci ofiarom życia. 

            Wracając do domu, układał sobie w głowie plan działania. Po przeczytaniu akt musiał udać się do szpitala świętego Munga, żeby przyjrzeć się zwłokom. Wątpił, że dostrzeże coś, czego dotąd nie zauważyli uzdrowiciele. Z drugiej strony, wiedział, czego szukać. Wiedział, jakie ślady zostawiają magiczne istoty… niemagiczne zresztą też. Po wizycie w kostnicy będzie musiał pojechać do domów obu zabitych rodzin. Dopiero po zbadaniu śladów (lub, jeżeli wierzyć raportom autorów, ich braku) mógł zaplanować dalsze kroki. 

            Bał się tego, co go czeka. Czuł, że cała sprawa może zaważyć na jego karierze – niestety raczej negatywnie. Jedno potknięcie wystarczyło, by prasa rozerwała go na strzępy. I co wtedy? Aurorzy wejdą cali w bieli i rozwiążą sprawę, pokazując jednocześnie, że w Departamencie Kontroli pracują bezmózgie osiłki? Nie, Newt by się na to nie zgodził, a był zbyt znany, by ktoś przymusił go do czegoś takiego. Musiało za tym stać coś więcej. Tylko co? Nie wiedział, ale obiecał sobie, że się dowie. Tylko to mogło teraz uratować jego i Ricka. 

~*~

Grudzień 1981

            Euforia opadła. Wyspy Brytyjskie odetchnęły z ulgą. Czarodzieje powoli wracali do codzienności, ucząc się, jak żyć w czasie pokoju. Nieliczne jeszcze incydenty z ostatnimi pozostającymi na wolności śmierciożercami nie mogły zburzyć niczyjego spokoju. 

            W jednym tylko miejscu nie odczuwało się rozprężenia – Biuro Aurorów nadal pracowało na pełnych obrotach, jakby nie dostrzegało spokoju pozostałej części społeczeństwa. Aurorzy nawet na chwilę nie odetchnęli z ulgą. Było ich zbyt mało. 

            Sturgis Podmore pracował bodaj najciężej z nich wszystkich. Niemal nie odstępował na krok Alastora Moody’ego, będąc jego cichym, dyskretnym pomocnikiem. Jednocześnie brał swoje własne sprawy, kategorycznie odmawiając propozycjom połączenia go z kimś w parę. Nie czuł się gotowy na to, by kimkolwiek zastąpić Franka. 

            Wiedział, że Longbottom już nie wróci. Już nigdy nie opuści Świętego Munga. Już nigdy nie odzyska samego siebie. 

            Mimo tego tlił się w nim jeszcze słaby promyk nadziei. Może uzdrowiciele się pomylili. Może jednak Frank dojdzie do siebie. Sturg nie potrafił wyobrazić sobie pracy z kimkolwiek innym. Jasne, na pojedyncze akcje już niejednokrotnie się zdarzało, ale na stałe? Nie. Już wolał pracować sam. Wiedział, że to było niemożliwe, ale ta myśl podtrzymywała go odrobinę na duchu. Póki co przed przydziałem do nowego partnera chronił go Moody. Starszy auror zdawał się go rozumieć lepiej niż ktokolwiek inny.

            Protekcja Moody’ego miała też swoje ciemne strony. Gdy większość śmierciożerców zamknięto (a inni znaleźli lub sfabrykowali dowody swojej niewinności), zaczęto mówić o rozliczeniu aurorów z urlopów, których to prawie nie wykorzystywali przez ostatnie lata. Alastor jedną rozmową przesunął Sturgisa na czoło kolejki. Gdy dział kadr podliczył dni urlopowe Podmore’a, okazało się, że ten ma do wykorzystania prawie półtora miesiąca. 

            – Na Merlina, to ma być urlop czy kara?! – krzyknął sam do siebie, gdy pierwszego dnia wolnego od pracy dostał od ojca list z zaproszeniem do Rouen. 

            Nie miałby nic przeciwko spędzeniu czasu z ojcem, ale wizja mieszkania w jednym domu z bratem nie była już tak zachęcająca. Odkąd Sturgis skończył szkołę, nie spędzili ani jednej nocy pod tym samym dachem. Nie żeby którykolwiek z nich miał coś przeciwko temu. Łatwiej było im przebywać z dala od siebie. Ale czy nie musieli się do tego przyzwyczaić? Teraz, gdy Remus zamieszkał u ojca, będą musieli przynajmniej raz do roku godzić się na swoje towarzystwo. Sturg był pewny, że nie będzie to łatwe, ale żaden z nich nie zamierzał sprawiać ojcu dodatkowego bólu. Na gacie Merlina, byli w końcu dorośli! 

            Ku niezmiernej uldze po przyjeździe do domu Reya nie zastał w nim brata. Za to powitała go bratanica, która zerwała się z podłogi i podbiegła do niego na krótkich, pulchnych nóżkach. 

            – Wujo! – krzyknęła radośnie, wyciągając rączki do góry. 

            – Moje ty słoneczko – powiedział radośnie Sturg i podniósł Rose. Przytulił ją mocno i głośno ucałował w policzek, czym wywołał głośny śmiech dziewczynki.

            – Schudłeś – zauważył Rey. 

            Sturgis skinął ojcu głową na powitanie, nie chcąc komentować jego stwierdzenia. Wiedział, że stracił na wadze – ostatnie tygodnie nie przysporzyły mu wielu okazji do regularnych posiłków i odpowiedniej ilości snu. 

            – A ty wręcz przeciwnie – powiedział w końcu, wymownie spoglądając na lekko zaokrąglony brzuch ojca. – Widać, że wreszcie mieszkasz z kimś, kto umie gotować. 

            – Tak, akurat na to nie narzekam. Chodź, zostaw bagaże w swoim pokoju. 

            Sturgis spełnił prośbę, nie wypuszczając Rosie z rąk. Merlinie, aż do teraz nie wiedział, jak tęsknił za tym dzieciakiem. A jak się zmieniła! Nie widział jej zaledwie półtora miesiąca, a dziewczynka wyglądała jak nie ona. Urosła, długie włosy miała związane w kitkę, zaróżowione z policzków emocji wydawały się bardziej krągłe. Widać było, że ktoś (Sturgis podejrzewał, że był to Rey) ostatnio bardzo ją rozpieszczał. 

            – Doszedł do siebie? – zapytał ojca Podmore. 

            – Powoli dochodzi. 

            Rey szybko streścił pierworodnemu ostatnie wydarzenia. Sturgis mógł tylko pokręcić z niedowierzaniem głową. Zgadzał się z bratem – magizoologia mogła okazać się zbyt newralgiczna, zbyt łatwo tam było o dekonspirację. Ale sam pomysł wydawał się dobry. Jemu samemu kursy aurorskie bardzo pomogły poukładać sobie kilka rzeczy w życiu. 

            Remus wrócił do domu zaledwie dwie godziny po przyjeździe brata. Sturg przyglądał mu się z zainteresowaniem. Aż nadto dobrze pamiętał, jak Lupin wyglądał w dniu wyjazdu. Różnica była subtelna, ale zauważalna – wciąż blady (i nie mogło to być związane z jego chorobą, do pełni było jeszcze zbyt wiele czasu), nabrał nieco ciała i już nie wyglądał na chorego. W brązowych oczach pojawił się nieśmiały błysk pasji. Sturgis bardzo dobrze go znał. Taki sam widział w odbiciu własnych źrenic w czasie kursu i pierwszych miesiącach pracy.

            – Co się dzieje na Wyspach? – zapytał Remus, gdy bracia już się przywitali. 

            – Zależy gdzie. Życie wraca do normalności, ludzie żyją, pracują, już nie tańczą na ulicach, grożąc ujawnieniem naszego świata. – Sturg nie umiał ukryć niechęci w głosie przy ostatnich słowach, co wywołało delikatny uśmiech na twarzy brata. – W Ministerstwie też się powoli uspokaja, chociaż Moody chodzi coraz bardziej rozdrażniony. Najchętniej powsadzałby wszystkich podejrzanych do Azkabanu, ale niektórzy, na przykład Malfoyowie, wkradli się w łaski ministra. Lucjusz wszem i wobec rozgłasza, że był pod działaniem Imperiusa. Jest kilku takich ptaszków. A tak bardziej prywatnie, to kilka osób jest dosyć niezadowolonych z faktu, że wyjechałeś. 

            Remus skinął głową, machinalnie przesuwając dłonią po podłokietniku fotela. Tak, mógł się tego domyślić. Mimo młodego wieku udało mu się znaleźć kilku wiernych antyfanów.

            – Turner?– zapytał podejrzliwie Rey.

            – Między innymi. Mam wrażenie, że miał ochotę na przesłuchanie bądź dwa, a Remus mu nieszczęśliwie zniknął. Davies mówił, że nawet poszło pismo do francuskiego odpowiednika DKMS-u, ale, jak się pewnie domyślacie, odpowiedź była odmowna. 

            Sturgis uważnie obserwował reakcje rozmówców. Remus, jak można było przewidzieć, pobladł. Podmore mógł się jedynie domyślać, jakie emocje wywołały w nim te słowa. Jedynie z opowieści ojca wiedział o tym, w jakim stanie Remus wyszedł z aresztu Departamentu Kontroli. O wiele bardziej ciekawiła go reakcja Reya, który jedynie przymknął oczy, a na jego twarzy pojawiło się poczucie winy. Był jak dziecko, które ktoś przyłapał na kradzieży cukierków.

            – Wiedziałeś? – rzucił młodszy Lupin.

            – Tak, mam znajomego magistracie. Niezbyt bliskiego, ale na tyle, żeby mnie poczuł się w obowiązku poinformować mnie, że niejaki Stephen Turner domaga się „wydania podejrzanego wilkołaka”. Oczywiście go wyśmiali. Stwierdzili, że skoro Anglicy nie umieją cię upilnować, oni nie zamierzają pracować za nich. Jest Francuzem, Rémy. Francja nie wydaje swoich. 

            Remus przełknął głośno ślinę, a jego nagle drżąca dłoń sięgnęła po bawiącą się na dywanie Rose. Dziewczynka uśmiechnęła się do ojca, ale jej uśmiech zgasł, gdy mała wyczuła zdenerwowanie rodzica.

            – Skoro już jesteśmy przy obywatelstwie – zaczął ostrożnie Sturgis, zerkając na bratanicę, która próbowała zwrócić na siebie uwagę ojca, dotykając rączkami jego policzków. – Co z Rose?

            – Czekamy na decyzję – powiedział Rey. – Dwa tygodnie temu Rémy złożył dokumenty. A jest to potrzebne na już?

            – Nie, nie. Pytam na wszelki wypadek. Dobrze zrobiliście, tak będzie bezpieczniej. 

            Nie powiedział, że Margaret Roberts już trzykrotnie próbowała zgłosić w Ministerstwie porwanie wnuczki. Była z tym u Turnera, ale gdy ten dostał z Francji odpowiedź odmowną, skierowała się wyżej – do Biura Aurorów. Pech (dla Roberts, dla Lupinów z pewnością szczęście) chciał, że sprawy niezwiązane ze śmierciożercami były przyjmowane przez kursantów, a Margaret trafiła na Hestię Jones. Ta, usłyszawszy nazwisko dziecka, którego przed prawie dwoma miesiącami szukała, natychmiast udała się do Moody’ego. Moody w krótkich, iście żołnierskich słowach poinformował matkę Ami, że żaden z aurorów nie przyjmie jej zgłoszenia i ostrzegł ją, że jeszcze jedna wizyta, a to ona zostanie oskarżona o nękanie. Sturgis, obecny przy całej rozmowie, nigdy wcześniej nie widział takiej zimnej furii u Alastora Moody’ego. Gdyby spojrzenia mogły zabijać, Margaret Roberts padłaby martwa na podłogę biura aurora. Odeszła, odgrażając się aurorom, że sama załatwi sprawę, skoro oni nie potrafią. Na oczach połowy Biura oskarżyła Moody’ego o sprzyjanie bestiom, co ten skwitował wzruszeniem ramion. Miał zbyt wysoką pozycję, by słowa kobiety mogły mu zaszkodzić. 

            Mężczyźni zjedli kolację, a Sturg spędził wieczór, całkowicie poświęcając swój czas bratanicy. Rosie była tym zachwycona. Prowadzała stryja po całym parterze, pokazywała ulubione zabawki i próbowała bawić się w chowanego. Rey z rozbawieniem obserwował, jak jego starszy syn udaje, że nie widzi skulonej pod stołem Rose i zagląda za zasłony. Dopiero po kilku minutach „znalazł” bratanicę, która zareagowała na to głośnym śmiechem. Porwał ją na ręce i podrzucił.

            – Na Merlina, krzywdę jej zrobisz! 

            Sturgis obejrzał się na brata, który akurat zszedł ze schodów. Co prawda ten nie wyglądał na zdenerwowanego, ale Podmore i tak poczuł dreszcze na plecach.

            – Rémy, bez nerwów – powiedział Rey. – Nic się nie stanie. 

            Remus nic nie odpowiedział. Zmierzył tylko brata spojrzeniem, od którego Sturgisowi zrobiło się zimno, po czym poszedł do kuchni.

            – Zrób nam herbatę, skoro już tam jesteś – krzyknął za nim ojciec. – Jak dzisiejsze wykłady?

            – Znośnie. Ciągniemy dalej klasyfikacje. Teraz jakiegoś Lombargiego czy innego Włocha…

            – Lombarga – poprawił go odruchowo Rey.

            – Tak, właśnie. Jak dla mnie, to ma więcej sensu niż podział Scamandera. Znaczy… inaczej – uzupełnił, widząc pełne dezaprobaty spojrzenie ojca. – Podział Scamandera nie jest zły, ale nie jest obiektywny. Dzieli stworzenia pod względem tego, jakie stanowią zagrożenie, a, umówmy się, i gumochłon może być groźny, jeżeli nie umiemy się z nim obejść. A Lombarg klasyfikuje stworzenia na podstawie cech wewnętrznych i zewnętrznych. Trochę tak, jak robią to mugole. 

            Remus spojrzał na Reya, oczekując jego opinii. Pamiętał, że ojciec przez wiele lat pracował z Newtem Scamanderem i nadal żywił do niego wielki szacunek. Szacunek, który wpoił też swoim synom.

            – Klasyfikacja Newta jest dobra dla Departamentu Kontroli. Między innymi wobec niej dokonano podziału obowiązków między wydziałami. Ewentualnie przydaje się przy układaniu programu nauczania… Ale faktycznie, do nauki nie bardzo się przydaje. Pamiętaj o tym, że Newt nie jest stricte naukowcem.

            Sturgis przesuwa spojrzenie między ojcem i bratem, potem w drugą stronę. Kompletnie nie rozumiał, o czym mówili. Dwóch magizoologów i laik w jednym domu oznaczało, że jedna osoba często mogła czuć się wyłączona z rozmów. Zbytnio mu to nie przeszkadzało – gdy ojciec i brat toczyli dyskusje na temat klasyfikacji stworzeń, on mógł poświęcić się całkowicie opiece nad bratanicą. Rose powoli zasypiała mu w ramionach

            – Rose śpi u mnie – powiedział Rey.

            Sturg spojrzał na ojca ze zdziwieniem. Czy oni oczekiwali, że położy małą sam? Robił to, co prawda, gdy Remus siedział w areszcie, ale minęło pół roku, Rosie podrosła, była bardziej ruchliwa, a on nie miał pojęcia, jak ma się nią teraz zająć. 

            Z opresji wybawił go brat, który szczerze się roześmiał i przejął córkę. Odgarnął brązowe włoski z czoła Rose. Dziewczynka poruszyła się, ale nie obudziła. Przekręciła tylko głowę i wtuliła ją w ojcowski sweter.

            – Aż ciężko uwierzyć, że właśnie skończyła rok – westchnął Sturgis.

            – Rzeczywiście. Ciężko uwierzyć – przyznał Remus, a jego uśmiech zgasł.

            Podmore zaklął w duchu. Nie pomyślał. Urodziny Rose wiązały się z rocznicą śmierci Ami. Nawet jego na myśl o tym zakłuło serce, a co dopiero miał powiedzieć owdowiały mąż? Wspaniale. Był w Rouen dopiero od kilku godzin, a już palnął głupotę. Nijak to się miało do jego planów, żeby nie wchodzić w konflikt z bratem.

            Wieczorem długo nie mógł zasnąć. Zawsze tak miał, gdy jechał gdzieś dalej. To, że już kilkukrotnie gościł u ojca w Rouen, nie miało znaczenia. Może nawet było to jeszcze gorsze. Może i był w połowie Francuzem, ale francuskie powietrze go dusiło. Czuł się, jakby ktoś zamknął go w klatce, której ściany napierały na niego ze wszystkich stron.

            Wstał w końcu i wyszedł z pokoju w poszukiwaniu czegoś do picia. Wracając z kuchni, wpadł u szczytu schodów na brata. Dwaj mężczyźni stanęli tak, żeby dzieliła ich możliwie największa odległość.

            – W szafce na dole jest eliksir nasenny, jeżeli potrzebujesz czegoś, co pomoże ci zasnąć – powiedział Remus.

            – A ty potrzebujesz?

            Na schodach zapadła cisza. Remus odwrócił wzrok, a Sturg zrozumiał, jak trudne pytanie zadał. Głupi, przecież wiedział, że brat od miesięcy ma problemy ze snem.

            – Staram się nie pić. Nie zawsze się udaje, ale… cóż, muszę sobie jakoś radzić, prawda?

            – A jak… jak minęła pełnia?

            – Raczej zapytaj o to tatę. Ale zasadniczo dobrze nie było. Niby wiedziałem, że tak będzie, ale i tak… wiesz, zawsze po trudnej przemianie dziwię się, że było tak źle.

            Sturgis przygryzł nerwowo wargę. Nie wiedział, o co miałby zapytać. Nigdy nie rozmawiał z bratem o jego chorobie. Nigdy nie umiał o to pytać, nie wiedział, jakich ma użyć słów. W domu, rzadko się o tym rozmawiało. Reynard i Angeline starali się wyciszać temat, a jeżeli już go poruszali, to z Remusem lub między sobą. Ze Sturgisem nigdy nie omówiono nowej sytuacji rodziny. Raz tylko, zaraz po tamtej feralnej nocy. Angela próbowała z nim porozmawiać, ale nie umiał i nie chciał się przed nią otworzyć. Wolałby już porozmawiać o tym z ojcem, ale ten nie wykazywał do tego chęci. 

            – Ale mam pewną satysfakcję ze świadomości, że wiem coś, czego naukowcy się nie domyślają – powiedział po chwili Remus. – Wszędzie znajdziesz informacje, że na agresję wilkołaka ma wpływ zamknięcie i izolacja. Mają znaczenie, ale o wiele bardziej działają emocje. Im bardziej kotłują się we mnie emocje, tym jest gorzej. 

            – Przed wszystkimi możesz się kryć, ale przed sobą samym nie dasz rady – domyślił się Sturgis.

            – Trochę tak to wygląda. Właściwie nie trochę, tylko dokładnie tak to wygląda. Kilka najbliższych miesięcy będzie trudnych, ale przeżyję.

            Sturgowi cisnęło się na usta pytanie, co w takim razie działo się przez ostatni rok, ale powstrzymał się. To by było zbyt duże wchodzenie z butami w życie Remusa. 

            Wyminął brata i ruszył do swojego pokoju. Merlinie, nie był gotowy na taką rozmowę. Nie teraz, nie z Remusem. Nie, mając w głowie to, co miał do powiedzenia, a bał się powiedzieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz