Maj 1960
Wzgórza
Dartmooru były ciche i spokojne. Za ciche. Za spokojne. Mimo licznych,
kwitnących kwiatów nie dało się usłyszeć bzyczenia pszczół. Nie widać było
motyli.
Oficer
Reynard Lupin przesunął dłonią po intensywnie zielonej trawie, po czym podniósł
się z klęczek. Skrzywił się. Coraz bardziej zastanawiał się, co on, na Hekate,
tu robi. Scamander ściągnął go z urlopu w
rzekomo pilnej sprawie, a tymczasem wylądował na patrolu na
wrzosowiskach Devonu. Ani to poważne, ani pilne. Największą grozą, której mógł
się tu spodziewać, były chochliki kornwalijskie. Stażysta po godzinie pracy
poradziłby sobie z nimi bez większych problemów.
Odwrócił
się, szukając wzrokiem partnera zawodowego. Rick Davies znajdował się dwieście
metrów na zachód i badał brzeg strumyka.
– Przypomnij mi,
co my tu robimy?! – krzyknął do niego.
– Przypomnę!
Przypomnę o trzech ciałach, które znaleziono wczoraj wieczorem.
– Wspaniale.
Tylko że żadne z nich nie wygląda jak robota magicznego stworzenia. Aurorzy się
powinni tym zająć, a nie my. Chyba że mają zbyt wiele roboty… chociaż nie
słyszałem ostatnio o żadnym głośnym śledztwie.
Śmiech
Ricka rozniósł się po wrzosowisku.
– Z tego co
pamiętam, z mało czym jesteś ostatnimi czasy na bieżąco.
Rey
uśmiechnął się pod nosem. Faktycznie, niemal od roku nie brał czynnego udziału
w akcjach. Gdy tylko usłyszał, że Scamander chce budować w Departamencie
Kontroli areszt z prawdziwego zdarzenia, zgłosił się na ochotnika do kierowania
projektem. Dla wszystkich było to idealne rozwiązanie – Newt dostał pracownika,
który miał doświadczenie w zarządzaniu i negocjowaniu kosztów, Rey przez kilka
miesięcy miał okazję do pracy wyjątkowo pozbawionej zbędnego niebezpieczeństwa,
a w ponadto mógł „nałapać” sporo godzin
nadliczbowych. Dodatkowe pieniądze niezwykle
mu się wtedy przydały, bo mniej więcej w tym samym czasie Angie zaszła w
ciążę.
W
marcu, gdy ich syn był już na świecie, Rey wziął zaległy urlop, by móc wspomóc
żonę w pierwszych tygodniach po porodzie. Dopiero teraz, ponad dwa miesiące po
narodzinach synka, Reynard wrócił do pracy. Podobno w związku ze sprawą „niecierpiącą
zwłoki”. Póki co, mieli tylko zwłoki, które w żaden sposób nie wskazywały na
to, by przy całej sprawie musieli uczestniczyć pracownicy Departamentu Kontroli.
– Al był u nie
dalej jak trzy dni temu – powiedział Rey, podchodząc do Ricka. – I mówił, że
się nudzi. Więc wracam do pytania. Czemu nas tu przysłali?
– Nie ten adres,
stary. Pytaj Newta. Wiem, że podejrzewali, że umarli ze strachu przed boginem,
ale żadnych dowodów na to nie ma.
– W tym wieku? –
Lupin nie umiał ukryć zwątpienia w głosie. – Ile mieli? Trzydzieści trzy?
Cztery? A dzieciak chyba sześć. To nie jest wiek, kiedy umiera się na zawał,
nawet ze strachu. Nie, coś mi tu mocno śmierdzi, Rick. Sprawdzali, czy ktoś nie
użył na nich niewybaczalnych?
Davies
skinął głową, a jego mina wyrażała zdziwienie, że Rey w ogóle zadał takie
pytanie. I słusznie, bo w przypadkach tajemniczych śmierci była to standardowa
procedura aurorska od czasu wojny z Grindelwaldem.
Rey
uniósł dłoń i podrapał się po skroni. Coś było nie tak. Bardzo nie tak.
Jak
bardzo, Lupin dowiedział się zaledwie tydzień później. Pukanie, właściwie
walenie, do drzwi wyrwało go ze snu w środku nocy. Zerwał się, łapiąc po drodze
różdżkę i ruszył do wyjścia, zostawiając w łóżku przestraszoną Angie. Serce mu
waliło ze strachu.
Na
werandzie czekał na niego William McKenzie. Młody Szkot pracował w
Departamencie Kontroli zaledwie od trzech miesięcy, ale zdążył już zdobyć kilka
dobrych znajomości i zyskać przydomek „adiutanta Scamandera”. Zresztą zdaje
się, że był jakimś dalekim kuzynem dyrektora Departamentu.
– Newt cię wzywa
– powiedział chłopak, gdy tylko zobaczył Reya. – Na już. Mówi, że to bardzo
pilne.
– Już? W środku
nocy? – zapytał Reynard, tłumiąc odruch ziewania.
– Tak. Chodzi o
Dartmoor… Dobry wieczór, pani Lupin, przepraszam za najście.
Rey
odwrócił się do żony, która wyłoniła się z pokoju i stanęła za nim. Poczuł na
ramieniu jej dłoń. Angie skinęła głową nieoczekiwanemu gościowi i uśmiechnęła
się do męża.
– Zbieraj się –
poleciła. – Tylko uważaj na siebie.
– Zawsze na
siebie uważam – odpowiedział, oburzony faktem, że żona w ogóle pomyślała coś
innego.
Angie
wywróciła oczami i taktownie nie przypomniała mężowi o dyżurze nocnym sprzed
roku, z którego wrócił ze śladami pazurów wilkołaka. Tak, tego samego
wilkołaka, na którego razem z Daviesami czaili się od trzech lat. Oboje
uważali, że to prawdziwe szczęście, że skończyło się jedynie na pazurach,
doszło wtedy do bardzo bliskiego spotkania. Rey wolał nie myśleć, co by było,
gdyby zamiast pazurów dopadły go zęby potwora. Wolałby umrzeć, niż stać się
bestią.
Dziesięć
minut później Rey, już kompletnie ubrany, aportował się do Atrium Ministerstwa
Magii. Poczuł ciarki na plecach. Nie lubił przebywać tu w nocy. Wszystko
wydawało się ponure i wyjęte rodem z mugolskiego horroru, który kiedyś pokazał
mu teść.
Zjechał
do Departamentu Kontroli i skierował się prosto do gabinetu Scamandera. Zastał
tam już obu Daviesów i Bernie’ego Seymoura. Razem ze Scamanderem pochylali się
nad mapą Devonu, na której pojawił się już drugi czarny znak X.
– Dobrze, że już
jesteś – powiedział Newt, uśmiechając się blado. – Mamy problem, panowie.
– Ile tym razem?
– zapytał Rick.
– Cztery osoby.
Sytuacja taka jak w poprzednim przypadku – żadnych śladów na ciałach,
wydawałoby się, że oni nie powinni nie żyć. Aurorzy stwierdzili, że brakuje
śladów użycia magii. I zanim zapytacie mnie, czemu skierowano to do nas –
zapowiedział, posyłając znaczące spojrzenie Reynardowi – chcę wam to
pokazać.
Sięgnął
do biurka i wyjął niewielkie pudełeczko i położył je na mapie. Sebastian
sięgnął po nie i wyjął z niego poczerniały, zakrzywiony pazur. Obejrzał go
dokładnie. Zmarszczył brwi.
– Wilkołak? –
zapytał z powątpiewaniem. – Tylko one u nas mają takie pazury.
– Pełnia była
tydzień temu, oni zginęli wczoraj – zaważył Rick. – To nie ma sensu. Poza tym
wszyscy wiemy, jakie ślady zostawiają wilkołaki. Prędzej bym celował w wampira,
też potrafią mieć niezłe pazurki.
Rey
wziął dowód z rąk Sebastiana i przyjrzał mu się. Tak, na pierwszy rzut oka mógł
sprawiać wrażenie wilkołaczego pazura, ale był zbyt mały. Chyba że chodziło o
naprawdę potężną bestię.
– I tylko z tego
powodu skierowali sprawę do nas? – zapytał ze zdziwieniem. – Pomyślałby kto, że
przy takiej sprawie aurorzy powinni łapać ją rękami i nogami. Wielka sprawa – wielka
sława, czy to nie tak mówią? Co jest z nią nie tak?
Nie
dostał odpowiedzi. Koledzy spojrzeli po sobie, po czym spuścili wzrok. No tak.
Anglicy nie umieli prowadzić gier. Rey wywrócił oczami.
– Ile mamy
czasu, zanim prasa się dowie? – spytał. – Newt, konkrety.
– Trzy, może
cztery dni. Jeżeli nie będzie w tym czasie kolejnego ataku. Aurorzy nie są
głupi, nie biorą spraw, za które na ich głowy posypią się gromy. A z tą tak
będzie. My, w przeciwieństwie do nich, nie możemy odmówić. Rick, Rey, załatwcie
mi to. Albo chcę mieć to stworzenie, albo niezbity dowód, że to nie jest sprawa
dla naszego Departamentu. Sebastian, Bernie, jesteście ich wsparciem. Wiecie,
co to oznacza. – Odczekał, aż mężczyźni skiną głową. – Świetnie. Macie wolne
ręce w tej sprawie, możecie robić, co chcecie. Podpiszę każde zezwolenie, każdy
nakaz. W razie potrzeby bierzcie na akcje czy zwiady kogo chcecie. Tylko nie
utopcie mi w tej sprawie Departamentu. O to jedynie proszę. Jesteście wolni.
Powodzenia, panowie.
Rey
pierwszy wypadł z gabinetu Scamandera. Nie wierzył w to, co się właśnie
wydarzyło. Mieli prowadzić beznadziejną sprawę tylko dlatego, że aurorzy nie
mieli na to ochoty? Zrzucono to na nich, żeby żaden z prominentnych
Departamentów nie oberwał w mediach. Niedoczekanie. Był Lupinem, nie zamierzał
zostawać kozłem ofiarnym.
Wpadł
do biura i rzucił się do akt, które już na niego czekały. Znalazł w nich dokładne
profile ofiar i wszystko to, co znaleziono na miejscach zbrodni – czyli
nic.
– Co o tym
myślisz, Rey? – zapytał Rick, wchodząc do pomieszczenia.
– Że przy
najbliższej okazji zamknę Newta w jego własnej cholernej walizce.
Davies
roześmiał się i przyjął od przyjaciela część akt. Schował je do torby.
– Daj spokój,
przeczytasz to rano. Zmarli nie uciekną. Wracaj do Angie, pewnie się martwi. I
ucałuj małego od wujka Ricka.
– Przyjdź i sam
go ucałuj – odpowiedział z uśmiechem Rey. – A jak następnym razem zacznie
płakać w nocy, to nawet mogę ci go oddać.
Pożegnał
go szczery śmiech przyjaciela. Rick miał rację – nie było sensu czytać teraz
akt. Nic to nie da. W środku nocy fatalnie się myśli, nawet oficerowi
Departamentu Kontroli. A pośpiech nie wróci ofiarom życia.
Wracając
do domu, układał sobie w głowie plan działania. Po przeczytaniu akt musiał udać
się do szpitala świętego Munga, żeby przyjrzeć się zwłokom. Wątpił, że
dostrzeże coś, czego dotąd nie zauważyli uzdrowiciele. Z drugiej strony,
wiedział, czego szukać. Wiedział, jakie ślady zostawiają magiczne istoty…
niemagiczne zresztą też. Po wizycie w kostnicy będzie musiał pojechać do domów
obu zabitych rodzin. Dopiero po zbadaniu śladów (lub, jeżeli wierzyć raportom
autorów, ich braku) mógł zaplanować dalsze kroki.
Bał się tego, co go czeka. Czuł, że cała sprawa może zaważyć na jego karierze – niestety raczej negatywnie. Jedno potknięcie wystarczyło, by prasa rozerwała go na strzępy. I co wtedy? Aurorzy wejdą cali w bieli i rozwiążą sprawę, pokazując jednocześnie, że w Departamencie Kontroli pracują bezmózgie osiłki? Nie, Newt by się na to nie zgodził, a był zbyt znany, by ktoś przymusił go do czegoś takiego. Musiało za tym stać coś więcej. Tylko co? Nie wiedział, ale obiecał sobie, że się dowie. Tylko to mogło teraz uratować jego i Ricka.
~*~
Grudzień 1981
Euforia
opadła. Wyspy Brytyjskie odetchnęły z ulgą. Czarodzieje powoli wracali do
codzienności, ucząc się, jak żyć w czasie pokoju. Nieliczne jeszcze incydenty z
ostatnimi pozostającymi na wolności śmierciożercami nie mogły zburzyć niczyjego
spokoju.
W
jednym tylko miejscu nie odczuwało się rozprężenia – Biuro Aurorów nadal
pracowało na pełnych obrotach, jakby nie dostrzegało spokoju pozostałej części
społeczeństwa. Aurorzy nawet na chwilę nie odetchnęli z ulgą. Było ich zbyt
mało.
Sturgis
Podmore pracował bodaj najciężej z nich wszystkich. Niemal nie odstępował na
krok Alastora Moody’ego, będąc jego cichym, dyskretnym pomocnikiem.
Jednocześnie brał swoje własne sprawy, kategorycznie odmawiając propozycjom
połączenia go z kimś w parę. Nie czuł się gotowy na to, by kimkolwiek zastąpić
Franka.
Wiedział,
że Longbottom już nie wróci. Już nigdy nie opuści Świętego Munga. Już nigdy nie
odzyska samego siebie.
Mimo
tego tlił się w nim jeszcze słaby promyk nadziei. Może uzdrowiciele się
pomylili. Może jednak Frank dojdzie do siebie. Sturg nie potrafił wyobrazić
sobie pracy z kimkolwiek innym. Jasne, na pojedyncze akcje już niejednokrotnie
się zdarzało, ale na stałe? Nie. Już wolał pracować sam. Wiedział, że to było
niemożliwe, ale ta myśl podtrzymywała go odrobinę na duchu. Póki co przed
przydziałem do nowego partnera chronił go Moody. Starszy auror zdawał się go
rozumieć lepiej niż ktokolwiek inny.
Protekcja
Moody’ego miała też swoje ciemne strony. Gdy większość śmierciożerców zamknięto
(a inni znaleźli lub sfabrykowali dowody swojej niewinności), zaczęto mówić o
rozliczeniu aurorów z urlopów, których to prawie nie wykorzystywali przez
ostatnie lata. Alastor jedną rozmową przesunął Sturgisa na czoło kolejki. Gdy
dział kadr podliczył dni urlopowe Podmore’a, okazało się, że ten ma do
wykorzystania prawie półtora miesiąca.
–
Na Merlina, to ma być urlop czy kara?! – krzyknął sam do siebie, gdy pierwszego
dnia wolnego od pracy dostał od ojca list z zaproszeniem do Rouen.
Nie
miałby nic przeciwko spędzeniu czasu z ojcem, ale wizja mieszkania w jednym
domu z bratem nie była już tak zachęcająca. Odkąd Sturgis skończył szkołę, nie
spędzili ani jednej nocy pod tym samym dachem. Nie żeby którykolwiek z nich
miał coś przeciwko temu. Łatwiej było im przebywać z dala od siebie. Ale czy
nie musieli się do tego przyzwyczaić? Teraz, gdy Remus zamieszkał u ojca, będą
musieli przynajmniej raz do roku godzić się na swoje towarzystwo. Sturg był
pewny, że nie będzie to łatwe, ale żaden z nich nie zamierzał sprawiać ojcu
dodatkowego bólu. Na gacie Merlina, byli w końcu dorośli!
Ku
niezmiernej uldze po przyjeździe do domu Reya nie zastał w nim brata. Za to
powitała go bratanica, która zerwała się z podłogi i podbiegła do niego na
krótkich, pulchnych nóżkach.
–
Wujo! – krzyknęła radośnie, wyciągając rączki do góry.
–
Moje ty słoneczko – powiedział radośnie Sturg i podniósł Rose. Przytulił ją
mocno i głośno ucałował w policzek, czym wywołał głośny śmiech dziewczynki.
–
Schudłeś – zauważył Rey.
Sturgis
skinął ojcu głową na powitanie, nie chcąc komentować jego stwierdzenia.
Wiedział, że stracił na wadze – ostatnie tygodnie nie przysporzyły mu wielu
okazji do regularnych posiłków i odpowiedniej ilości snu.
–
A ty wręcz przeciwnie – powiedział w końcu, wymownie spoglądając na lekko
zaokrąglony brzuch ojca. – Widać, że wreszcie mieszkasz z kimś, kto umie
gotować.
–
Tak, akurat na to nie narzekam. Chodź, zostaw bagaże w swoim pokoju.
Sturgis
spełnił prośbę, nie wypuszczając Rosie z rąk. Merlinie, aż do teraz nie
wiedział, jak tęsknił za tym dzieciakiem. A jak się zmieniła! Nie widział jej
zaledwie półtora miesiąca, a dziewczynka wyglądała jak nie ona. Urosła, długie
włosy miała związane w kitkę, zaróżowione z policzków emocji wydawały się
bardziej krągłe. Widać było, że ktoś (Sturgis podejrzewał, że był to Rey)
ostatnio bardzo ją rozpieszczał.
–
Doszedł do siebie? – zapytał ojca Podmore.
–
Powoli dochodzi.
Rey
szybko streścił pierworodnemu ostatnie wydarzenia. Sturgis mógł tylko pokręcić
z niedowierzaniem głową. Zgadzał się z bratem – magizoologia mogła okazać się
zbyt newralgiczna, zbyt łatwo tam było o dekonspirację. Ale sam pomysł wydawał
się dobry. Jemu samemu kursy aurorskie bardzo pomogły poukładać sobie kilka
rzeczy w życiu.
Remus
wrócił do domu zaledwie dwie godziny po przyjeździe brata. Sturg przyglądał mu
się z zainteresowaniem. Aż nadto dobrze pamiętał, jak Lupin wyglądał w dniu
wyjazdu. Różnica była subtelna, ale zauważalna – wciąż blady (i nie mogło to
być związane z jego chorobą, do pełni było jeszcze zbyt wiele czasu), nabrał
nieco ciała i już nie wyglądał na chorego. W brązowych oczach pojawił się
nieśmiały błysk pasji. Sturgis bardzo dobrze go znał. Taki sam widział w
odbiciu własnych źrenic w czasie kursu i pierwszych miesiącach pracy.
–
Co się dzieje na Wyspach? – zapytał Remus, gdy bracia już się przywitali.
–
Zależy gdzie. Życie wraca do normalności, ludzie żyją, pracują, już nie tańczą
na ulicach, grożąc ujawnieniem naszego świata. – Sturg nie umiał ukryć niechęci
w głosie przy ostatnich słowach, co wywołało delikatny uśmiech na twarzy brata.
– W Ministerstwie też się powoli uspokaja, chociaż Moody chodzi coraz bardziej
rozdrażniony. Najchętniej powsadzałby wszystkich podejrzanych do Azkabanu, ale
niektórzy, na przykład Malfoyowie, wkradli się w łaski ministra. Lucjusz wszem
i wobec rozgłasza, że był pod działaniem Imperiusa. Jest kilku takich ptaszków.
A tak bardziej prywatnie, to kilka osób jest dosyć niezadowolonych z faktu, że
wyjechałeś.
Remus
skinął głową, machinalnie przesuwając dłonią po podłokietniku fotela. Tak, mógł
się tego domyślić. Mimo młodego wieku udało mu się znaleźć kilku wiernych
antyfanów.
–
Turner?– zapytał podejrzliwie Rey.
–
Między innymi. Mam wrażenie, że miał ochotę na przesłuchanie bądź dwa, a Remus
mu nieszczęśliwie zniknął. Davies mówił, że nawet poszło pismo do francuskiego
odpowiednika DKMS-u, ale, jak się pewnie domyślacie, odpowiedź była
odmowna.
Sturgis
uważnie obserwował reakcje rozmówców. Remus, jak można było przewidzieć,
pobladł. Podmore mógł się jedynie domyślać, jakie emocje wywołały w
nim te słowa. Jedynie z opowieści ojca wiedział o tym, w jakim stanie Remus
wyszedł z aresztu Departamentu Kontroli. O wiele bardziej ciekawiła go reakcja
Reya, który jedynie przymknął oczy, a na jego twarzy pojawiło się poczucie
winy. Był jak dziecko, które ktoś przyłapał na kradzieży cukierków.
–
Wiedziałeś? – rzucił młodszy Lupin.
–
Tak, mam znajomego magistracie. Niezbyt bliskiego, ale na tyle, żeby mnie
poczuł się w obowiązku poinformować mnie, że niejaki Stephen Turner domaga się
„wydania podejrzanego wilkołaka”. Oczywiście go wyśmiali. Stwierdzili, że skoro
Anglicy nie umieją cię upilnować, oni nie zamierzają pracować za nich. Jest
Francuzem, Rémy. Francja nie wydaje swoich.
Remus
przełknął głośno ślinę, a jego nagle drżąca dłoń sięgnęła po bawiącą się na
dywanie Rose. Dziewczynka uśmiechnęła się do ojca, ale jej uśmiech zgasł, gdy
mała wyczuła zdenerwowanie rodzica.
–
Skoro już jesteśmy przy obywatelstwie – zaczął ostrożnie Sturgis, zerkając na
bratanicę, która próbowała zwrócić na siebie uwagę ojca, dotykając rączkami
jego policzków. – Co z Rose?
–
Czekamy na decyzję – powiedział Rey. – Dwa tygodnie temu Rémy złożył dokumenty.
A jest to potrzebne na już?
–
Nie, nie. Pytam na wszelki wypadek. Dobrze zrobiliście, tak będzie
bezpieczniej.
Nie
powiedział, że Margaret Roberts już trzykrotnie próbowała zgłosić w
Ministerstwie porwanie wnuczki. Była z tym u Turnera, ale gdy ten dostał z
Francji odpowiedź odmowną, skierowała się wyżej – do Biura Aurorów. Pech (dla
Roberts, dla Lupinów z pewnością szczęście) chciał, że sprawy niezwiązane ze
śmierciożercami były przyjmowane przez kursantów, a Margaret trafiła na Hestię
Jones. Ta, usłyszawszy nazwisko dziecka, którego przed prawie dwoma miesiącami
szukała, natychmiast udała się do Moody’ego. Moody w krótkich, iście
żołnierskich słowach poinformował matkę Ami, że żaden z aurorów nie przyjmie
jej zgłoszenia i ostrzegł ją, że jeszcze jedna wizyta, a to ona zostanie
oskarżona o nękanie. Sturgis, obecny przy całej rozmowie, nigdy wcześniej nie
widział takiej zimnej furii u Alastora Moody’ego. Gdyby spojrzenia mogły
zabijać, Margaret Roberts padłaby martwa na podłogę biura aurora. Odeszła,
odgrażając się aurorom, że sama załatwi sprawę, skoro oni nie potrafią. Na
oczach połowy Biura oskarżyła Moody’ego o sprzyjanie bestiom, co ten skwitował
wzruszeniem ramion. Miał zbyt wysoką pozycję, by słowa kobiety mogły mu
zaszkodzić.
Mężczyźni
zjedli kolację, a Sturg spędził wieczór, całkowicie poświęcając swój czas
bratanicy. Rosie była tym zachwycona. Prowadzała stryja po całym parterze,
pokazywała ulubione zabawki i próbowała bawić się w chowanego. Rey z
rozbawieniem obserwował, jak jego starszy syn udaje, że nie widzi skulonej pod
stołem Rose i zagląda za zasłony. Dopiero po kilku minutach „znalazł”
bratanicę, która zareagowała na to głośnym śmiechem. Porwał ją na ręce i
podrzucił.
–
Na Merlina, krzywdę jej zrobisz!
Sturgis
obejrzał się na brata, który akurat zszedł ze schodów. Co prawda ten nie
wyglądał na zdenerwowanego, ale Podmore i tak poczuł dreszcze na plecach.
–
Rémy, bez nerwów – powiedział Rey. – Nic się nie stanie.
Remus
nic nie odpowiedział. Zmierzył tylko brata spojrzeniem, od którego Sturgisowi
zrobiło się zimno, po czym poszedł do kuchni.
–
Zrób nam herbatę, skoro już tam jesteś – krzyknął za nim ojciec. – Jak
dzisiejsze wykłady?
–
Znośnie. Ciągniemy dalej klasyfikacje. Teraz jakiegoś Lombargiego czy innego
Włocha…
–
Lombarga – poprawił go odruchowo Rey.
–
Tak, właśnie. Jak dla mnie, to ma więcej sensu niż podział Scamandera. Znaczy…
inaczej – uzupełnił, widząc pełne dezaprobaty spojrzenie ojca. – Podział
Scamandera nie jest zły, ale nie jest obiektywny. Dzieli stworzenia pod
względem tego, jakie stanowią zagrożenie, a, umówmy się, i gumochłon może być
groźny, jeżeli nie umiemy się z nim obejść. A Lombarg klasyfikuje stworzenia na
podstawie cech wewnętrznych i zewnętrznych. Trochę tak, jak robią to
mugole.
Remus
spojrzał na Reya, oczekując jego opinii. Pamiętał, że ojciec przez wiele lat
pracował z Newtem Scamanderem i nadal żywił do niego wielki szacunek. Szacunek,
który wpoił też swoim synom.
–
Klasyfikacja Newta jest dobra dla Departamentu Kontroli. Między innymi wobec
niej dokonano podziału obowiązków między wydziałami. Ewentualnie przydaje się
przy układaniu programu nauczania… Ale faktycznie, do nauki nie bardzo się
przydaje. Pamiętaj o tym, że Newt nie jest stricte naukowcem.
Sturgis
przesuwa spojrzenie między ojcem i bratem, potem w drugą stronę. Kompletnie nie
rozumiał, o czym mówili. Dwóch magizoologów i laik w jednym domu oznaczało, że
jedna osoba często mogła czuć się wyłączona z rozmów. Zbytnio mu to nie
przeszkadzało – gdy ojciec i brat toczyli dyskusje na temat klasyfikacji
stworzeń, on mógł poświęcić się całkowicie opiece nad bratanicą. Rose powoli
zasypiała mu w ramionach
–
Rose śpi u mnie – powiedział Rey.
Sturg
spojrzał na ojca ze zdziwieniem. Czy oni oczekiwali, że położy małą sam? Robił
to, co prawda, gdy Remus siedział w areszcie, ale minęło pół roku, Rosie
podrosła, była bardziej ruchliwa, a on nie miał pojęcia, jak ma się nią teraz
zająć.
Z
opresji wybawił go brat, który szczerze się roześmiał i przejął córkę. Odgarnął
brązowe włoski z czoła Rose. Dziewczynka poruszyła się, ale nie obudziła. Przekręciła
tylko głowę i wtuliła ją w ojcowski sweter.
–
Aż ciężko uwierzyć, że właśnie skończyła rok – westchnął Sturgis.
–
Rzeczywiście. Ciężko uwierzyć – przyznał Remus, a jego uśmiech zgasł.
Podmore
zaklął w duchu. Nie pomyślał. Urodziny Rose wiązały się z rocznicą śmierci Ami.
Nawet jego na myśl o tym zakłuło serce, a co dopiero miał powiedzieć owdowiały
mąż? Wspaniale. Był w Rouen dopiero od kilku godzin, a już palnął głupotę.
Nijak to się miało do jego planów, żeby nie wchodzić w konflikt z bratem.
Wieczorem
długo nie mógł zasnąć. Zawsze tak miał, gdy jechał gdzieś dalej. To, że już
kilkukrotnie gościł u ojca w Rouen, nie miało znaczenia. Może nawet było to
jeszcze gorsze. Może i był w połowie Francuzem, ale francuskie powietrze go
dusiło. Czuł się, jakby ktoś zamknął go w klatce, której ściany napierały na
niego ze wszystkich stron.
Wstał
w końcu i wyszedł z pokoju w poszukiwaniu czegoś do picia. Wracając z kuchni,
wpadł u szczytu schodów na brata. Dwaj mężczyźni stanęli tak, żeby dzieliła ich
możliwie największa odległość.
–
W szafce na dole jest eliksir nasenny, jeżeli potrzebujesz czegoś, co pomoże ci
zasnąć – powiedział Remus.
–
A ty potrzebujesz?
Na
schodach zapadła cisza. Remus odwrócił wzrok, a Sturg zrozumiał, jak trudne
pytanie zadał. Głupi, przecież wiedział, że brat od miesięcy ma problemy ze
snem.
–
Staram się nie pić. Nie zawsze się udaje, ale… cóż, muszę sobie jakoś radzić,
prawda?
–
A jak… jak minęła pełnia?
–
Raczej zapytaj o to tatę. Ale zasadniczo dobrze nie było. Niby wiedziałem, że
tak będzie, ale i tak… wiesz, zawsze po trudnej przemianie dziwię się, że było
tak źle.
Sturgis
przygryzł nerwowo wargę. Nie wiedział, o co miałby zapytać. Nigdy nie rozmawiał
z bratem o jego chorobie. Nigdy nie umiał o to pytać, nie wiedział, jakich ma
użyć słów. W domu, rzadko się o tym rozmawiało. Reynard i Angeline starali się
wyciszać temat, a jeżeli już go poruszali, to z Remusem lub między sobą. Ze
Sturgisem nigdy nie omówiono nowej sytuacji rodziny. Raz tylko, zaraz po tamtej
feralnej nocy. Angela próbowała z nim porozmawiać, ale nie umiał i nie chciał
się przed nią otworzyć. Wolałby już porozmawiać o tym z ojcem, ale ten nie
wykazywał do tego chęci.
–
Ale mam pewną satysfakcję ze świadomości, że wiem coś, czego naukowcy się nie
domyślają – powiedział po chwili Remus. – Wszędzie znajdziesz informacje, że na
agresję wilkołaka ma wpływ zamknięcie i izolacja. Mają znaczenie, ale o wiele
bardziej działają emocje. Im bardziej kotłują się we mnie emocje, tym jest
gorzej.
–
Przed wszystkimi możesz się kryć, ale przed sobą samym nie dasz rady – domyślił
się Sturgis.
–
Trochę tak to wygląda. Właściwie nie trochę, tylko dokładnie tak to wygląda.
Kilka najbliższych miesięcy będzie trudnych, ale przeżyję.
Sturgowi
cisnęło się na usta pytanie, co w takim razie działo się przez ostatni rok, ale
powstrzymał się. To by było zbyt duże wchodzenie z butami w życie Remusa.
Wyminął
brata i ruszył do swojego pokoju. Merlinie, nie był gotowy na taką rozmowę. Nie
teraz, nie z Remusem. Nie, mając w głowie to, co miał do powiedzenia, a bał się
powiedzieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz