Grudzień 1981
Wydział Magizoologii na Magicznej Sorbonie mieścił się w
niewielkim budynku, który postronnemu bardziej
przypominał obiekt gospodarczy – parterowy,
niewielki, wciśnięty między dwie podstarzałe stodoły na obrzeżach Paryża. Co i
raz przelatywały nad nim samoloty spieszące na lotnisko imienia Charlesa
de Gaulle’a. Nikt postronny nie zwróciłby na obejście nawet najmniejszej uwagi.
Wystarczyło jednak podejść do obdartych drzwi i zapukać, by
wejść w zupełnie inny świat. Opadały zaklęcia ochronne. Budynek nadal nie
wyglądał na zadbany, ale otaczały go potężne stajnie i rozległe ogrody, w
których można było znaleźć najróżniejsze, często wyjątkowo rzadkie
stworzenia.
Właśnie w jednym z tych ogrodów znajdowała się
siedmioosobowa grupa studentów pod przewodnictwem wspierającego się na lasce
profesora. Starszy czarodziej wyciągnął pozbawioną trzech palców dłoń (po
Wydziale Magizoologii krążyły legendy o tym, w jaki sposób naukowiec je utracił),
by wskazać podopiecznym śpiącego na drzewie nietypowego kota. Był nakrapiany
niczym lampart, miał podobny do niego, zakończony kitką ogon i
nieproporcjonalnie duże uszy. Zwierzę spojrzało na profesora z pogardą i
zaczęło się myć.
– Temu to przynajmniej ciepło – wymamrotał niewyraźnie
jeden ze studentów.
Remus uśmiechnął się pod nosem, ale zakrył to wełniany
szalik Gryffindoru. Jemu samemu też było zimno, głównie dlatego, że był ubrany
lżej niż reszta kolegów. Zamiast puchowej kurtki miał na sobie ocieplany
płaszcz, pod który założył gruby sweter. Owinął się szalikiem i naciągnął na
głowę czapkę. Ubrane w rękawiczki dłonie wciskał do kieszeni. Gdy podnosił
wzrok, widział pełne dezaprobaty spojrzenie profesora, który był widocznie
załamany tym, że wystarczył, jak to ujął, „lekki mrozek”, żeby studenci zamarzali
na stojąco.
– Dobrze, jesteście już po klasyfikacji, to może nie
zginiecie. Macie godzinę na spacer po naszym parku i zapoznanie się ze
zwierzętami. Potem widzimy się w sali.
Jak gdyby nigdy nic profesor odwrócił się i ruszył do
budynku. Studenci popatrzyli po sobie ze zdziwieniem, po czym zaczęli się rozchodzić.
Remus naciągnął czerwoną czapkę bardziej na oczy i ruszył
przed siebie, starając się trzymać jak najdalej od innych studentów. Czuł się
niezręcznie w ich towarzystwie i nie miał ochoty na zawieranie nowych
znajomości. Sama myśl o tym pachniała mu zdradą Lily, Jamesa i Petera. Nie, nie
potrzebował nowych przyjaciół. Starych nie dało się zastąpić.
Szedł przed siebie, póki nie usłyszał głośnego
chrząknięcia. Odwrócił się, by stanąć twarzą w twarz z potężnym wołem o
długiej, złotej sierści. Stworzenie chrząknęło ponownie i zrobiło krok w bok,
nie odrywając wzroku od Remusa. Lupin cofnął się, żeby wół mógł swobodnie
przejść. Zwierzę skorzystało z okazji, ale w czasie marszu ani na chwilę nie
spuścił wzroku z czarodzieja.
– Tyle lat tu przychodzę, a jeszcze nigdy nie widziałem,
żeby Buba kogoś nie polubił. – Rozległ się zaskoczony głos zza pleców
Remusa.
Lupin odwrócił się, wyciągając odruchowo różdżkę. Odetchnął
z ulgą, widząc kolegę z roku.
– Spokojnie – powiedział chłopak, unosząc dłonie. – Jestem
bez broni.
– Przepraszam… Buba?
– Tak. Miałem cztery lata, jasne? Nie oceniaj! Jestem
Pierre Clavier.
– Remus Lupin. – Remus uścisnął koledze rękę. Miał
wątpliwości, czy powinien to robić, ale przecież obiecał sobie, że rozpocznie
wszystko od nowa.
Pierre odsłonił zęby w szczerym uśmiechu. Potrząsał ręką
Remusa o wiele za długo, by ten czuł się komfortowo.
– Na jaja Hadesa, jak dobrze, że nie jestem jedynym
profesorskim dzieckiem na wydziale! Tak, ten czarujący jegomość, który kazał
nam odmrażać sobie tyłki, to mój dziadek.
– Czyli pewnie wiesz, jak stracił palce? – zapytał Remus,
starając się zachować niefrasobliwy ton głosu. – A co jest nie tak z Bubą?
– Prędzej bym się zaczął zastanawiać, co jest nie tak z
tobą. Buba jest reemem, jednym z czterech, które tu mamy. Najbardziej
przyjacielskim. Jesteś pierwszą osobą, której nie polubił. Więc, monsieur
Lupin, co z tobą nie tak?
Remus poczuł, jak krew zastyga mu w żyłach. Przebiegł go
dreszcz, który nie miał nic wspólnego z niską temperaturą. Naprawdę? Czy to
już? Czy zdradził go głupi reem? Powinien był pomyśleć o tym wcześniej.
Przecież czytał, że reemy źle reagują na istoty, które Lombarg określał jako „człekokształtne
o ludzkiej lub prawie ludzkiej inteligencji”. On, jako wilkołak, idealnie
wpasowywał się w tę kategorię, bez względu na to, jak by go ta świadomość nie
bolała.
Clavier obszedł Remusa dookoła, mierząc go przy tym uważnym
spojrzeniem. Lupin przełknął ślinę. Czuł się niemal jak podczas inspekcji
Departamentu Kontroli i nie było to miłe uczucie.
– Buba bywa też marudny – powiedział po dłuższej chwili
Pierre. – Jakby cię ktoś pytał, to po prostu ma gorszy dzień. Zresztą poza
kadrą raczej nikt się nie zorientuje. A kadra i tak wie, prawda?
Remus nie odpowiedział. Zastanawiał się, w co gra Clavier,
jasno dając do zrozumienia, że wie, kim jest Lupin. Jeżeli nie powiedział tego
otwarcie, znaczyło to, że chce to do czegoś wykorzystać. Tylko do czego? Remus
nie miał nic, co mógłby zaoferować koledze z roku.
– Bez nerwów, nie nadam cię do jakiegoś urzędu – powiedział
Pierre, posyłając Lupinowi czarujący uśmiech. – To nie Anglia. Poza tym. jak
już mówiłem, cieszę się, że nie jestem jedynym, który ma rodzinę w kadrze
profesorskiej. Już kilka osób dało mi do zrozumienia, że według nich będę
faworyzowany czy coś. Jakieś pytania, kolego?
– I nie masz z tym problemu? Z tym, kim jestem?
Pierre wzruszył ramionami. Uśmiech nie znikał mu z twarzy,
a rozchylone wargi ukazywało przerwę między górnymi jedynkami. Uniósł dłoń i
strzepał śnieg, który zalegał na jego czapce.
– A czy to moja sprawa? Nie. Czy miałeś wybór? Podejrzewam,
że nie. Poza tym, na Hadesa, mój dziadek jest magizoologiem, moja matka jest
magizoologiem i ja, siłą rzeczy, też całe życie w tym siedziałem. Wiem, kiedy
wilkołak jest niebezpieczny. Na pewno nie w środku dnia i nie tydzień po pełni.
Ale jak za dwa lata będziemy omawiać wielką piątkę,
zaklepuję sobie ciebie do pary!
Remus uśmiechnął się mimowolnie. Podobało mu się to, jak
Clavier postawił sprawę. To nie było pełne uprzedzeń i fałszywych informacji
podejście, z którym spotykał się do tej pory. Nawet Huncwoci, chociaż
nadzwyczaj dobrze przyjęli informację o jego chorobie, rzucali sporo twierdzeń,
które kompletnie mijały się z prawdą. Poświęcił kilka tygodni na wyprowadzeniu
ich z błędu. Pierre potraktował go jak naukowiec i, chociaż niezbyt podobało mu
się patrzenie na niego przez pryzmat jego przypadłości, jasno postawił
sprawę.
– Nie boisz się, że skoczę ci na plecy, gdy nie będziesz patrzeć?
– Nie. Miałeś już do tego kilka okazji i jakoś nie
skorzystałeś. A nawet jeżeli, to umiem się bronić. Mama tego dopilnowała, gdy
uświadomiła sobie, że zamierzam kontynuować rodzinną tradycję magizoologiczną. –
Kichnął i potarł ramiona, chcąc się rozgrzać. – Dobra, wrócimy do tego, ale
proponuję już wracać do budynku. Wolę nie myśleć, co mi zaraz odmarznie.
Remus rzucił jeszcze jedno spojrzenie za odchodzącym reemem
i ruszył na kolegą do budynku wydziału.
Musiał przyznać sam przed sobą, że coraz bardziej podobało
mu się na magizoologii. Stopniowo coraz bardziej interesowały go zajęcia,
szczególnie odkąd zaczęły pojawiać się informacje, których nie miał okazji
wynieść z domu. Już wiedział, że, jeżeli nie wydarzy się nic niespodziewanego,
chętnie zostanie na Sorbonie na kolejne trzy lata.
Program magizoologii obejmował cztery lata, z czego trzy
przeznaczono na rozmaite zajęcia edukacyjne, a ostatni, czwarty rok poświęcano
na prowadzenie własnych badań. W czasie pierwszych trzech lat studenci mieli
poznawać klasyfikacje stworzeń oraz ich budowę, zachowanie, warunki życia,
wykorzystanie bądź zagrożenia, jakie mogą sprowadzić na czarodziejów i mugoli.
Kolejne stwory przedstawia się według kryterium ich zamieszkania. Wyjątek
stanowiła tak zwana wielka piątka (wampiry, wilkołaki, wile, trytony i
centaury), której poświęcono cały ostatni semestr trzeciego roku.
Remus nawet sam przed sobą nie potrafił ukryć, jak bardzo
interesowały go te zajęcia. Z jednej strony bał się reakcji profesorów i
kolegów, bo wtedy na pewno wyszłaby na jaw jego tożsamość. Odbyta właśnie
rozmowa z Pierre’em w żaden sposób go nie uspokoiła. Z drugiej chętnie poznałby
bardziej naukowe podejście do istoty, którą przecież sam był. Właśnie podejście
naukowe – ścisłe, chłodne, dokładne, a nie przesiąknięte strachem i
uprzedzeniami.
Gdy dwie godziny później Remus wychodził z budynku wydziału
po skończonych zajęciach, z niezadowoleniem zarejestrował, że lekkie prószenie
zamieniło się w potężną śnieżycę. Postawił kołnierz płaszcza, chcąc chronić twarz
przed wiatrem i śniegiem, po czym ruszył w stronę bramy. Nie mógł teleportować
się bezpośrednio z terenu wydziału – tak jak wiele instytucji edukacyjnych,
Wydział Magizoologii był obłożony barierą antyteleportacyjną. Było to związane
nie tyle z potrzebą zapewnienia bezpieczeństwa studentom, ile koniecznością
ochrony często bardzo rzadkich zwierząt.
– Czekaj, czekaj, gdzie uciekasz?!
Lupin zatrzymał się, słysząc głos Pierre’a. Z oporem
obrócił się. Nie miał najmniejszej ochoty na rozmowę z nowym kolegą. Tym
bardziej, że był potrzebny w domu. Co prawda Rose została z Reyem i Sturgisem, ale
Remus nie chciał nadużywać uprzejmości rodziny. Szczególnie, że jeszcze rano
Sturg nie wyglądał najlepiej po tym, jak poprzedniego dnia Régi zaprosiła ich
do siebie.
– Bardzo się spieszysz? – zapytał Pierre. – Chcemy z Megane
i Blancą wyskoczyć na coś ciepłego. Niekoniecznie alkoholowego. Przyłączysz
się?
Remus z wahaniem spojrzał na wyciągniętą w jego stronę
dłoń. Nie miał ochoty na spotkanie z kimkolwiek. Chciał jedynie zaszyć się w
swoim pokoju i przykryć ciepłą kołdrą. Gdyby jeszcze ojciec zrobił mu gorącą
herbatę, byłoby idealnie. Z drugiej strony wiedział, że Reynard nie pochwaliłby
go, gdyby zrezygnował z okazji do nawiązania kontaktów. Niemal słyszał głowie
jego głos mówiący, że powinien spotykać się też z kimś spoza rodziny.
– Chętnie – powiedział w końcu, próbując wykrzesać z siebie
chociaż odrobinę entuzjazmu.
Przenieśli się do centralnej części Paryża i schronili w
jednej z wyjątkowo opustoszałych kafejek. Z szerokich okien roztaczał się widok
na Pola Elizejskie. Lupin bez namysłu zamówił herbatę z miodem i imbirem, a
jego koledzy – po gorącej czekoladzie.
– Dawno przyjechałeś z Anglii? – zapytała Blanca. Wbrew
swojemu imieniu była niezwykle opalona i nosiła kruczoczarne włosy.
– Mniej więcej w połowie października – odpowiedział Remus,
wiedząc już, do czego dąży rozmowa. Już wcześniej kilka osób próbowało go pytać
w czasie przerw o sytuację na Wyspach, ale zawsze udawało mu się zbywać te
pytania. Wyglądało na to, że jego dobra passa dobiegła końca. Postanowił
postawić sprawę jasno, zanim zasypią go gradem pytań. – Tak, było to już po
zakończeniu wojny. Tak, brałem udział w walkach. I tak, po stronie powiedzmy,
że wygranej.
Dziewczęta wymieniły spłoszone spojrzenia, najwidoczniej
zaskoczone zdenerwowanym tonem Lupina. Jeden Pierre nie okazał zdziwienia.
– „Powiedzmy, że wygranej”? – zapytał Clavier. – Wydaje mi
się, że odtrąbiono całkowite zwycięstwo.
– Teoretycznie tak. Ale nie uważam, że możemy mówić o wspaniałym
zwycięstwie, jeżeli tak dużo kosztowało.
– Wojna zawsze niesie za sobą ofiary – zauważyła
filozoficznie Megane.
Remus skrzywił się. Nienawidził tego stwierdzenia. Mógł tak
mówić tylko ktoś, kogo wojna osobiście nie dotknęła.
– Dwa lata temu miałem czworo przyjaciół i najlepszą
dziewczynę na świecie. Dzisiaj jestem sam. Mam córkę, która nigdy nie pozna
matki. Mam więcej znajomych na cmentarzu niż wśród żywych. Sami powiedzcie, czy
to całkowite zwycięstwo.
Przy stoliku zapadła krępująca cisza. Nawet Pierre wbił
wzrok w swój kubek, jakby nagle czekolada wydała się szczególnie interesująca.
Blanca zaczęła nerwowo skubać nitki wystające z szalika, a Megane zapatrzyła
się we własne paznokcie. Remus westchnął i potarł palcami po skroniach.
– Przepraszam was. Jeszcze do końca… Po prostu to trudny
temat.
– Jasne, to zrozumiałe. To ja przepraszam, że zaczęliśmy
drążyć – powiedział Pierre. – Powinniśmy byli się domyślić. W ogóle to jesteśmy
bardzo nietaktowni. Ciągniemy z ciebie informacje, a ty nic o nas nie wiesz.
Więc może zacznę od siebie! – chłopak zerwał się z krzesła i złożył przed
kolegami dworski ukłon. – Mesdames et Messieurs, jestem Pierre Clavier, lat
dwadzieścia, magizoolog w trzecim pokoleniu, paryżanin w drugim. Mam uroczą
siostrę Clementine, grubego kota Philemona i odziedziczoną po stryju papugę,
która zna jedynie słowa powszechnie uznane za niecenzuralne. Claudette nie
nadaje się do pokazania w towarzystwie. Prywatnie fascynują mnie dokumenty,
papiery, archiwa i inne takie. Chętnie bym się widział w jakimś urzędzie,
chociaż moja mama nie chce o tym słyszeć. To co? B., teraz ty?
Dziewczyna oblizała “wąsy” z czekolady i odchrząknęła.
Odezwała się miłym, ciepłym głosem:
– Blanca Girault, wychowałam się pod Marsylią i
jestem jedyną czarownicą w rodzinie. Rodzice byli w szoku. Na południu jest
niewielu czarowników, nie mam po co tam wracać. Zawsze będę tam kimś innym.
Zanim dowiedziałam się, że jestem magiczna, chciałam zostać na rodzinnym
gospodarstwie i zajmować się zwierzętami. Magizoologia była dla mnie oczywistym
wyborem. Może to nie jest do końca to, czego chciałam, ale cóż… nie można mieć
wszystkiego. Ostatni rok spędziłam z Pierre’em, podróżując po Francji i
Półwyspie Iberyjskim.
– Megane Shafiq – powiedziała druga dziewczyna. – W
przeciwieństwie do tej dwójki w zeszłym roku ciężko pracowałam. Miałam mały
flirt z uzdrowicielstwem, ale, ku rozpaczy mojej mamy, zrezygnowałam i
przeniosłam się tutaj. Leczenie jest nie dla mnie, a ponieważ mam jeszcze
starszego brata, rodzice w końcu pozwolili mi, żebym sama wybrała sobie
kierunek.
Remus uśmiechnął się delikatnie, mając świadomość, że jemu
samemu takiego wyboru nie dano. Nie żałował, choć wątpliwości pozostały.
Czuł na sobie spojrzenia kolegów. Wiedział, że teraz on
powinien coś powiedzieć. Nie potrafił. Tego było za dużo. Znał zbyt wiele
tajemnic, którymi nie powinien się dzielić. Nie ufał samemu sobie, wiedział, że
jedno słowo za dużo i się rozklei, a tego nie chciał. Ani dzisiaj, ani w
ogóle.
– Nie musisz nic mówić – powiedziała Blanca, widząc jego
wahanie.
Więc nic nie mówił. Przysłuchiwał się tylko rozmowie
kolegów. Cała trójka znała się ze szkoły i to tam zaczęli trzymać się razem.
Opowiedzieli Remusowi kilka historii ze swojej szkolnej kariery, a Pierre
dorzucił anegdotę o tym, jak przed rokiem utknął z Blancą podczas przeprawy
przez Pireneje w jakimś zapomnianym przez bogów schronisku.
– Śnieżyca była taka, że za oknami nie było widać kompletnie
nic! – ekscytował się. – Kominek zasypany śniegiem, do najbliższej cywilizacji
dzień marszu. Dogrzewaliśmy się zaklęciami i eliksirami. Gdybyśmy byli mugolami,
to pewnie na wiosnę znaleźliby nasze zwłoki.
– Albo po kilku latach, bo i takie rzeczy zdarzają się w
górach – dopowiedziała Blanca. – I, odpowiadając na pytanie: nie, nie mogliśmy
się stamtąd deportować, bo Pierre się uparł, że musimy „przeżyć przygodę”.
Przypłaciłam tę przygodę zapaleniem płuc. Pierre zresztą też.
– Było warto!
Megane przewróciła oczami i mrugnęła Remusa. Musiała już
wielokrotnie słyszeć tę historię. Lupin był niemal pewny, że też już kiedyś
obiło mu się o uszy, jak Pierre z rozmachem opowiada ją komuś ze starszych
lat.
– Przepraszam was, ale ja już naprawdę muszę się zbierać –
powiedział po dłuższej chwili. – Rose na mnie czeka.
– Piękne imię – stwierdziła Blanca.
Remus sięgnął do kieszeni płaszcza w poszukiwaniu portfela,
ale Pierre go powstrzymał.
– Ja zapraszałem, więc ja stawiam.
Lupin omal się nie skrzywił. Znowu to samo. Znowu ktoś
upierał się, że będzie za niego płacił.
– Nie lubię mieć długów.
– To nie dług. Od dawna robimy kolejkę – na każdym
spotkaniu płaci ktoś inny. Zdążysz się odwdzięczyć.
Taki układ bardzo Remusowi odpowiadał. Przynajmniej raz nie
czuł się jak darmozjad. Uścisnął dłoń Pierre’a, skinął głową dziewczętom, po
czym wyszedł na ulice Paryża. Ruszył spacerem przez Pola Elizejskie. Wiedział,
że gdzieś tutaj niedaleko było miejsce, gdzie poznali się jego rodzice.
Doskonale znał tę historię, ojciec wielokrotnie mu ją opowiadał.
Znalazł ustronny zakątek, gdzie żaden mugol nie mógł go
zauważyć. Deportował się stamtąd do domu. Odetchnął z ulgą, widząc znajomy
budynek. Wziął kilka głębokich oddechów, zanim zdecydował się na wejście do
środka. Musiał przyznać, że spotkanie nie poszło tak źle, jak się spodziewał.
~ * ~
Maj 1960
Rey nie mógł zasnąć. Kręcił się z boku na bok, wsłuchując
się w spokojny oddech żony. Chciałby mieć taki spokój ducha, jakim cechowała
się Angie. Odkąd ich syn się urodził, oboje spali o niebo lepiej, jakkolwiek by
to dziwnie nie brzmiało. Ciąża dla nich obojga była bardzo trudna – Rey
panikował na każdą wiadomość od żony… właściwie na każdą wiadomość, jaką
dostawał w pracy.
Świtało już, gdy wreszcie poddał się i wstał z łóżka. Zarzucił
na ramiona granatowy szlafrok i po cichu wyszedł z sypialni. Przeszedł do
pokoiku, gdzie spał ich syn. Z czułością spojrzał na niemowlę.
Remus był ich cudem. Ich szczęściem. Tak niewiele
brakowało, a nie byłoby go tu z nimi… Rey poczuł ucisk w sercu na samą myśl o
takiej możliwości. A przecież coś takiego już się wydarzyło. Przecież od dawna
mogli być już rodzicami.
Angie zaszła w pierwszą ciążę osiem miesięcy po ich ślubie.
Czas może nie był odpowiedni (Rey miał jeszcze zbyt niepewną pozycję w Departamencie
Kontroli), ale oboje się cieszyli. Mieli plany, wybierali już imiona, Angie i
Marilyn pracowały nad wyprawką… I nagle wszystko się skończyło. Szczęście
trwało raptem kilka tygodni. Reynard wciąż pamiętał ten dzień – pisał właśnie
raport z likwidacji gniazda boginów, gdy dostał wiadomość z Munga, że Angela
trafiła do szpitala. Natychmiast wybiegł z Ministerstwa i pobiegł do żony, ale
nie zdążył. Jeszcze na korytarzu złapał go uzdrowiciel i powiedział, że już po
wszystkim. Nie będzie dziecka. Angie poroniła.
Minął rok, zanim ponownie pomyśleli o powiększeniu rodziny.
Angela bała się, że sytuacja się powtórzy. Rey też. Panicznie się bali. I
słusznie. Nie minął nawet miesiąc od potwierdzenia ciąży, a Angie znów trafiła
do szpitala. Uzdrowiciele znowu powiedzieli to samo – nie udało się utrzymać
dziecka. Wprowadzano silną terapię, Angela piła cztery różne eliksiry, które
miały poprawić jej stan, ale nie dodało to jej odwagi. Nie chciała więcej
próbować.
Nie próbowali. Rey przełknął gorzką pigułkę i nie wracał
więcej do tematu dziecka. Małżonkowie unikali go jak ognia, ich najbliżsi
przyjaciele też. Mały pokoik powoli zamieniał się w biblioteczkę. Reynard piął
się po szczeblach kariery, szukając w pracy zapomnienia. W wolnych chwilach
dbał o Angie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Nie chciał dać jej odczuć, że
bezdzietność w jakikolwiek sposób wpłynęła na jego uczucia do niej. Nie
wpłynęła. Nadal ją kochał. Nadal chciał spędzić z nią życie. Niczego nie
żałował. Nie mógł tylko patrzeć na poczucie winy w oczach żony.
Informacja o trzeciej ciąży spadła na nich nagle. Z
początku niczego nie podejrzewali – od drugiego poronienia Angie miała
nieregularne cykle, ale gdy zaczęła mieć mdłości, tknięta przeczuciem zrobiła
test. Rey wiedział, że nigdy nie zapomni tej chwili, gdy jego żona wypadła z
łazienki, zalewając się łzami i powiedziała, że jest w ciąży. Mąż objął ją i
pocałował, ale żadne z nich nie miało nadziei. Woleli jej nie mieć. Wiedzieli,
że nie przeżyją kolejnej straty i kolejnego rozczarowania.
Dwa dni później Rick i Rey przeszukiwali teren, na którym
po raz ostatni widziano poszukiwanego przez nich wilkołaka. Gdy nagle pojawił
się Bernie, Rey już wiedział, że stało się coś złego. Wystarczyło jedno słowo
Seymoura, by Lupin zniknął i pojawił się w szpitalu. Z ciężkim sercem szedł na
oddział ginekologiczny. Nie chciał słyszeć tego, co mieli mu do powiedzenia
uzdrowiciele. Gdy spotkał medyka zajmującego się jego żoną, usłyszał zdanie,
które wiedział, że zapamięta do końca życia:
– Pana żona czuje się dobrze, z dzieckiem wszystko w
porządku. To tylko delikatne krwawienie, zupełnie normalne na początku ciąży.
Rey poczuł łzy pod powiekami i osunął się przed
uzdrowicielem na kolana. Był pewny, że już po wszystkim, że znowu się nie
udało. Rzecz jasna, nie oznaczało to, że niebezpieczeństwo już minęło, ale
chociaż pierwszy kryzys przeżyli.
Od tamtej pory Angie miała zakaz wykonywania jakiejkolwiek
pracy. Ciążę spędziła, wychodząc jedynie do szpitala, a i to pod opieką Reya i
Marilyn. Opiekowały się nią na zmianę przyjaciółka i matka.
Remus urodził się niemal idealnie w terminie. Cały i
zdrowy. Tak szczęśliwej Angeli Rey nie widział nawet na ich ślubie. On sam też
nie krył łez wzruszenia. Nadal pozwalał, by jedna lub dwie uciekły mu z kącika
oka, gdy zostawał sam z synkiem. Wciąż nie wierzył, że Remus jest z nimi.
Wyszedł z domu zaraz po ósmej tak, by być pierwszym
petentem w kostnicy, mieszczącej się w podziemiach szpitala świętego Munga. Ku
własnemu zdziwieniu, nie był pierwszy – na miejscu
czekał już na niego Rick.
– Tak myślałem, że mały zerwie cię z łóżka z samego rana –
powiedział Davies między jednym a drugim łykiem kawy.
– Nie spałem. Ciągle mi to siedziało w głowie. Chodźmy,
załatwmy to. Robi mi się zimno na samą myśl, że mamy tam wejść.
Rick poklepał go po ramieniu, po czym obaj mężczyźni
ruszyli do kostnicy. Bywali tu rzadziej niż aurorzy, ale wystarczająco często,
by dokładnie rozeznawać się w układzie pomieszczeń.
Powitała ich niska, drobna kobieta w uzdrowicielskim
fartuchu. Rey zawsze miał problem z tym, jak mówić do patolożki. Uzdrowicielko?
Formalnie tak powinien, ale dziwnie to wyglądało. Uzdrowicielka zajmująca się
zwłokami.
– Kiepsko wyglądacie, panowie – powiedziała, lustrując
oficerów uważnym spojrzeniem. – Szczególnie ty, Lupin. Jesteś tak blady, że aż
mam ochotę przygotować ci u mnie łóżeczko.
– Uroki rodzicielstwa – odparł Rey, ignorując flirciarską
zaczepkę. – Gdzie ich masz, Sophie? Mamy sporo roboty.
– Jak na mój gust nie macie nic do roboty. Ale sami
oceńcie.
Poprowadziła ich niewielkiego pomieszczenia, w którym
ustawiono cztery metalowe stoły. Na każdym z nich leżało przykryte
prześcieradłem ciało. Oficerowie stanęli między stołami.
– Masz akta? – zapytał Rick.
– Mam. – Rey sięgnął do torby i wyjął z niej cztery teczki.
– Pierwszego mamy… Hugona Abberleya, lat czterdzieści trzy.
Davies odsłonił jedno z ciał. Mężczyzna był wysoki, otyły.
Z długimi wąsami za życia musiał przypominać dobrego misia. Oficerowie
dokładnie go obejrzeli, ale nie znaleźli żadnych, nawet najmniejszych śladów
jakiegokolwiek znanego sobie stworzenia. To nie miało sensu. To nie oni powinni
zajmować się tą sprawą. To była robota dla aurorów.
Sarah Abberley była kompletnym przeciwieństwem męża – niską i szczupła, zdawała się być kimś, kto potrzebował
opieki. Opieki, której nie dostała. U niej również oficerowie nie znaleźli
żadnych śladów. Wydawała się spać.
– Albert Abberley, lat… Lat… – zająknął się Rey, czując,
jak gardło zaciska mu się z nerwów. Patrzył na leżące przed nim dziecko, ale
widział własnego syna. – Lat pięć.
Lupin przełknął ślinę. Jego dłoń zawisła nad główką chłopca.
W pierwszym odruchu chciał pogłaskać jasne włosy. Nie chciał wierzyć, że tak
małe dziecko zaraz pochłonie ziemia. Przecież Albert miał przed sobą całe
życie. Zupełnie jak jego syn.
– Ochronimy Remusa – powiedział Rick, domyślając się, o
czym myślał jego partner.
– Oni też pewnie tak myśleli. Idźmy dalej. Została jeszcze
jedna osoba…
– Diana Abberley – wszedł mu w słowo Davies. Nawet nie
spojrzał w dokumenty. – Lat trzydzieści, siostra Hugona. Spotykaliśmy się w
szóstej klasie.
Rey drgnął. Rick, mimo całej swojej towarzyskości, był
typem samotnego wilka. Nigdy nie przedstawił przyjaciołom żadnej dziewczyny,
nigdy nie mówił o dawnych związkach. To, że spotykał się z ofiarą, nie wróżyło
dobrze dla ich śledztwa… albo wręcz przeciwnie. Góra mogła uznać, że Rick był
osobiście zaangażowany i zdjąć im tę sprawę.
– Wiem, o czym myślisz, mówiłem o tym Newtowi. Biuro
Aurorów uznało, że to żadna przeszkoda. Naprawdę musi im zależeć na tej
sprawie. To nic, dam radę. Nie ja jeden mam teraz o czym myśleć.
Opuścili kostnicę, mając więcej pytań, niż mieli, gdy tam
wchodzili. Wiedzieli jedynie, że niemal na pewno nie pozbędą się tej sprawy, a
przecież wyglądała ona na niemal nie do rozwiązania. Jasne, mogli wpisać w
raport, że według nich winne były boginy – było to najłatwiejsze wyjście. Obaj
oficerowie zdawali sobie jednak sprawę z tego, że, gdyby złożyli taki raport,
następny atak kosztowałby ich kariery. Nie, musieli drążyć dalej i znaleźć
prawdziwego sprawcę ataków.
– Co teraz robimy? – zapytał Rick, gdy wyszli na ulice
Londynu.
– Właśnie miałem cię pytać o to samo. Dłużej w tym
siedzisz.
Rick nie odpowiedział. Rey niemal widział gonitwę myśli
przebiegającą w głowie przyjaciela. Nie mieli punktu zaczepienia, a każdy
błędny krok mógł być ostatnim.
– Cholera, chciałbym wrócić do polowania na tego naszego
wilkołaka – wycedził w końcu Davies. – Idzie nam kiepsko, ale przynajmniej
znamy reguły gry. Dobra, lećmy do ich domu, może znajdziemy tam coś ciekawszego
niż tamten pazur.
Kilka minut później aportowali się na wzgórzach Devonu,
nieopodal domu, w którym do wczoraj mieszkali Abberleyowie. Budynek był niski,
parterowy, ale rozległy. Zajmował ponad pół posesji. Sąsiedzi spoglądali przez
płoty na oklejone policyjnymi taśmami drzwi i człowieka, który przed nimi
siedział. Oficerowie Departamentu Kontroli zatrzymali się w furtce.
– Na Merlina, już myślałem, że się was nie doczekam! –
krzyknął tubalnie Alastor. – Chyba potrzebujecie pomocy, panowie.
– Biuro Aurorów odesłało sprawę do nas – zauważył cierpko
Rey.
– Oczywiście, że tak! Boją się o stołki, bo nie wiedzą, co
się dzieje. Nie zabiło ich zaklęcie, nie zabiła ich trucizna… Ergo nie zabił
ich człowiek. A jak nie człowiek, to stworzenie, a to robota dla was. Idioci!
Przecież to oczywiste, że jeżeli wam nie pójdzie, sprawa wróci do nas. Opinia
publiczna im nie odpuści, jeżeli się dowie. Minister mnie nie interesuje, ale
nie chcę, by pociągnął was za sobą na dno. Więc mówcie, czego potrzebujecie.
Rick i Rey wymienili spojrzenia. Gdyby tylko wiedzieli,
czego potrzebują. Oczywiście poza jakimkolwiek wyraźnym znakiem, czego mają
szukać.
– Lepiej zobaczmy najpierw, co zastaniemy w środku.
Nie zastali nic. Żadnych śladów walki. Żadnych śladów
czegokolwiek, co mogło spotkać tych ludzi. Z jednym wyjątkiem.
Reynard wszedł do pokoju małego Alberta, gdzie, jak
wiedział, znaleziono pazur tajemniczego stworzenia. Pochylił się nad parapetem.
Tak, były ślady. Pięć potężnych rys na drewnianym parapecie.
Nie zostawił ich wilkołak, Rey widział już wystarczająco
dużo śladów po wilkołakach.
Nie zostawił ich wampir.
Nie zostawiło ich żadne znane Lupinowi stworzenie.
Po raz pierwszy Reynard Lupin zrozumiał, że postawiono
przed nim sprawę, której nie wiedział, jak rozwiązać.
Hejka, bardzo dobrze mi się czytało ten rozdział :D
OdpowiedzUsuńNie spodziewałam się, że ktoś Remusa tak szybko przejrzy. Mam nadzieję że Pierre faktycznie nie ma złych zamiarów. Wygląda na spoko gościa, także może się zakolegują z Remusem. Lupinowi by się to przydało. Może faktycznie jego nowi znajomi wykazali się nietaktem, ale to pokazuje o ile spokojniej było we Francji. Może nareszcie się trochę odkuje od przeszłości...
Nie wiedziałam, że Rey i Angie stracili aż dwoje dzieci. Pogryzienie Remusa musiało być kolejnym mocnym ciosem...
Co do wątku pracy Rey'a, bardzo mnie zaciekawiło to śledztwo! Także czekam na kolejny piątek :D
Ściskam mocno!
W otoczeniu magizoologów ciężko by było, żeby ktoś nie przejrzał. Szczególnie, że kadra od lat zna Reya.
UsuńCieszę się, że śledztwo Ci się podoba. Ostatnio skończyłam je pisać i boję się, czy dobrze to poprowadziłam.
Ściskam mocno,
Morri