22 stycznia 2021

Rozdział 42

 

Grudzień 1981

Wydział Magizoologii na Magicznej Sorbonie mieścił się w niewielkim budynku, który postronnemu bardziej przypominał obiekt gospodarczy – parterowy, niewielki, wciśnięty między dwie podstarzałe stodoły na obrzeżach Paryża. Co i raz przelatywały nad nim samoloty spieszące na lotnisko imienia Charlesa de Gaulle’a. Nikt postronny nie zwróciłby na obejście nawet najmniejszej uwagi.

Wystarczyło jednak podejść do obdartych drzwi i zapukać, by wejść w zupełnie inny świat. Opadały zaklęcia ochronne. Budynek nadal nie wyglądał na zadbany, ale otaczały go potężne stajnie i rozległe ogrody, w których można było znaleźć najróżniejsze, często wyjątkowo rzadkie stworzenia. 

Właśnie w jednym z tych ogrodów znajdowała się siedmioosobowa grupa studentów pod przewodnictwem wspierającego się na lasce profesora. Starszy czarodziej wyciągnął pozbawioną trzech palców dłoń (po Wydziale Magizoologii krążyły legendy o tym, w jaki sposób naukowiec je utracił), by wskazać podopiecznym śpiącego na drzewie nietypowego kota. Był nakrapiany niczym lampart, miał podobny do niego, zakończony kitką ogon i nieproporcjonalnie duże uszy. Zwierzę spojrzało na profesora z pogardą i zaczęło się myć. 

– Temu to przynajmniej ciepło – wymamrotał niewyraźnie jeden ze studentów. 

Remus uśmiechnął się pod nosem, ale zakrył to wełniany szalik Gryffindoru. Jemu samemu też było zimno, głównie dlatego, że był ubrany lżej niż reszta kolegów. Zamiast puchowej kurtki miał na sobie ocieplany płaszcz, pod który założył gruby sweter. Owinął się szalikiem i naciągnął na głowę czapkę. Ubrane w rękawiczki dłonie wciskał do kieszeni. Gdy podnosił wzrok, widział pełne dezaprobaty spojrzenie profesora, który był widocznie załamany tym, że wystarczył, jak to ujął, „lekki mrozek”, żeby studenci zamarzali na stojąco. 

– Dobrze, jesteście już po klasyfikacji, to może nie zginiecie. Macie godzinę na spacer po naszym parku i zapoznanie się ze zwierzętami. Potem widzimy się w sali. 

Jak gdyby nigdy nic profesor odwrócił się i ruszył do budynku. Studenci popatrzyli po sobie ze zdziwieniem, po czym zaczęli się rozchodzić. 

Remus naciągnął czerwoną czapkę bardziej na oczy i ruszył przed siebie, starając się trzymać jak najdalej od innych studentów. Czuł się niezręcznie w ich towarzystwie i nie miał ochoty na zawieranie nowych znajomości. Sama myśl o tym pachniała mu zdradą Lily, Jamesa i Petera. Nie, nie potrzebował nowych przyjaciół. Starych nie dało się zastąpić. 

Szedł przed siebie, póki nie usłyszał głośnego chrząknięcia. Odwrócił się, by stanąć twarzą w twarz z potężnym wołem o długiej, złotej sierści. Stworzenie chrząknęło ponownie i zrobiło krok w bok, nie odrywając wzroku od Remusa. Lupin cofnął się, żeby wół mógł swobodnie przejść. Zwierzę skorzystało z okazji, ale w czasie marszu ani na chwilę nie spuścił wzroku z czarodzieja. 

– Tyle lat tu przychodzę, a jeszcze nigdy nie widziałem, żeby Buba kogoś nie polubił. – Rozległ się zaskoczony głos zza pleców Remusa. 

Lupin odwrócił się, wyciągając odruchowo różdżkę. Odetchnął z ulgą, widząc kolegę z roku. 

– Spokojnie – powiedział chłopak, unosząc dłonie. – Jestem bez broni. 

– Przepraszam… Buba? 

– Tak. Miałem cztery lata, jasne? Nie oceniaj! Jestem Pierre Clavier. 

– Remus Lupin. – Remus uścisnął koledze rękę. Miał wątpliwości, czy powinien to robić, ale przecież obiecał sobie, że rozpocznie wszystko od nowa. 

Pierre odsłonił zęby w szczerym uśmiechu. Potrząsał ręką Remusa o wiele za długo, by ten czuł się komfortowo. 

– Na jaja Hadesa, jak dobrze, że nie jestem jedynym profesorskim dzieckiem na wydziale! Tak, ten czarujący jegomość, który kazał nam odmrażać sobie tyłki, to mój dziadek. 

– Czyli pewnie wiesz, jak stracił palce? – zapytał Remus, starając się zachować niefrasobliwy ton głosu. – A co jest nie tak z Bubą?

– Prędzej bym się zaczął zastanawiać, co jest nie tak z tobą. Buba jest reemem, jednym z czterech, które tu mamy. Najbardziej przyjacielskim. Jesteś pierwszą osobą, której nie polubił. Więc, monsieur Lupin, co z tobą nie tak? 

Remus poczuł, jak krew zastyga mu w żyłach. Przebiegł go dreszcz, który nie miał nic wspólnego z niską temperaturą. Naprawdę? Czy to już? Czy zdradził go głupi reem? Powinien był pomyśleć o tym wcześniej. Przecież czytał, że reemy źle reagują na istoty, które Lombarg określał jako „człekokształtne o ludzkiej lub prawie ludzkiej inteligencji”. On, jako wilkołak, idealnie wpasowywał się w tę kategorię, bez względu na to, jak by go ta świadomość nie bolała.

Clavier obszedł Remusa dookoła, mierząc go przy tym uważnym spojrzeniem. Lupin przełknął ślinę. Czuł się niemal jak podczas inspekcji Departamentu Kontroli i nie było to miłe uczucie. 

– Buba bywa też marudny – powiedział po dłuższej chwili Pierre. – Jakby cię ktoś pytał, to po prostu ma gorszy dzień. Zresztą poza kadrą raczej nikt się nie zorientuje. A kadra i tak wie, prawda?

Remus nie odpowiedział. Zastanawiał się, w co gra Clavier, jasno dając do zrozumienia, że wie, kim jest Lupin. Jeżeli nie powiedział tego otwarcie, znaczyło to, że chce to do czegoś wykorzystać. Tylko do czego? Remus nie miał nic, co mógłby zaoferować koledze z roku. 

– Bez nerwów, nie nadam cię do jakiegoś urzędu – powiedział Pierre, posyłając Lupinowi czarujący uśmiech. – To nie Anglia. Poza tym. jak już mówiłem, cieszę się, że nie jestem jedynym, który ma rodzinę w kadrze profesorskiej. Już kilka osób dało mi do zrozumienia, że według nich będę faworyzowany czy coś. Jakieś pytania, kolego?

– I nie masz z tym problemu? Z tym, kim jestem?

Pierre wzruszył ramionami. Uśmiech nie znikał mu z twarzy, a rozchylone wargi ukazywało przerwę między górnymi jedynkami. Uniósł dłoń i strzepał śnieg, który zalegał na jego czapce.

– A czy to moja sprawa? Nie. Czy miałeś wybór? Podejrzewam, że nie. Poza tym, na Hadesa, mój dziadek jest magizoologiem, moja matka jest magizoologiem i ja, siłą rzeczy, też całe życie w tym siedziałem. Wiem, kiedy wilkołak jest niebezpieczny. Na pewno nie w środku dnia i nie tydzień po pełni. Ale jak za dwa lata będziemy omawiać wielką piątkę, zaklepuję sobie ciebie do pary! 

Remus uśmiechnął się mimowolnie. Podobało mu się to, jak Clavier postawił sprawę. To nie było pełne uprzedzeń i fałszywych informacji podejście, z którym spotykał się do tej pory. Nawet Huncwoci, chociaż nadzwyczaj dobrze przyjęli informację o jego chorobie, rzucali sporo twierdzeń, które kompletnie mijały się z prawdą. Poświęcił kilka tygodni na wyprowadzeniu ich z błędu. Pierre potraktował go jak naukowiec i, chociaż niezbyt podobało mu się patrzenie na niego przez pryzmat jego przypadłości, jasno postawił sprawę. 

– Nie boisz się, że skoczę ci na plecy, gdy nie będziesz patrzeć?

– Nie. Miałeś już do tego kilka okazji i jakoś nie skorzystałeś. A nawet jeżeli, to umiem się bronić. Mama tego dopilnowała, gdy uświadomiła sobie, że zamierzam kontynuować rodzinną tradycję magizoologiczną. – Kichnął i potarł ramiona, chcąc się rozgrzać. – Dobra, wrócimy do tego, ale proponuję już wracać do budynku. Wolę nie myśleć, co mi zaraz odmarznie.

Remus rzucił jeszcze jedno spojrzenie za odchodzącym reemem i ruszył na kolegą do budynku wydziału.

Musiał przyznać sam przed sobą, że coraz bardziej podobało mu się na magizoologii. Stopniowo coraz bardziej interesowały go zajęcia, szczególnie odkąd zaczęły pojawiać się informacje, których nie miał okazji wynieść z domu. Już wiedział, że, jeżeli nie wydarzy się nic niespodziewanego, chętnie zostanie na Sorbonie na kolejne trzy lata.

Program magizoologii obejmował cztery lata, z czego trzy przeznaczono na rozmaite zajęcia edukacyjne, a ostatni, czwarty rok poświęcano na prowadzenie własnych badań. W czasie pierwszych trzech lat studenci mieli poznawać klasyfikacje stworzeń oraz ich budowę, zachowanie, warunki życia, wykorzystanie bądź zagrożenia, jakie mogą sprowadzić na czarodziejów i mugoli. Kolejne stwory przedstawia się według kryterium ich zamieszkania. Wyjątek stanowiła tak zwana wielka piątka (wampiry, wilkołaki, wile, trytony i centaury), której poświęcono cały ostatni semestr trzeciego roku. 

Remus nawet sam przed sobą nie potrafił ukryć, jak bardzo interesowały go te zajęcia. Z jednej strony bał się reakcji profesorów i kolegów, bo wtedy na pewno wyszłaby na jaw jego tożsamość. Odbyta właśnie rozmowa z Pierre’em w żaden sposób go nie uspokoiła. Z drugiej chętnie poznałby bardziej naukowe podejście do istoty, którą przecież sam był. Właśnie podejście naukowe – ścisłe, chłodne, dokładne, a nie przesiąknięte strachem i uprzedzeniami. 

Gdy dwie godziny później Remus wychodził z budynku wydziału po skończonych zajęciach, z niezadowoleniem zarejestrował, że lekkie prószenie zamieniło się w potężną śnieżycę. Postawił kołnierz płaszcza, chcąc chronić twarz przed wiatrem i śniegiem, po czym ruszył w stronę bramy. Nie mógł teleportować się bezpośrednio z terenu wydziału – tak jak wiele instytucji edukacyjnych, Wydział Magizoologii był obłożony barierą antyteleportacyjną. Było to związane nie tyle z potrzebą zapewnienia bezpieczeństwa studentom, ile koniecznością ochrony często bardzo rzadkich zwierząt. 

– Czekaj, czekaj, gdzie uciekasz?!

Lupin zatrzymał się, słysząc głos Pierre’a. Z oporem obrócił się. Nie miał najmniejszej ochoty na rozmowę z nowym kolegą. Tym bardziej, że był potrzebny w domu. Co prawda Rose została z Reyem i Sturgisem, ale Remus nie chciał nadużywać uprzejmości rodziny. Szczególnie, że jeszcze rano Sturg nie wyglądał najlepiej po tym, jak poprzedniego dnia Régi zaprosiła ich do siebie.

– Bardzo się spieszysz? – zapytał Pierre. – Chcemy z Megane i Blancą wyskoczyć na coś ciepłego. Niekoniecznie alkoholowego. Przyłączysz się?

Remus z wahaniem spojrzał na wyciągniętą w jego stronę dłoń. Nie miał ochoty na spotkanie z kimkolwiek. Chciał jedynie zaszyć się w swoim pokoju i przykryć ciepłą kołdrą. Gdyby jeszcze ojciec zrobił mu gorącą herbatę, byłoby idealnie. Z drugiej strony wiedział, że Reynard nie pochwaliłby go, gdyby zrezygnował z okazji do nawiązania kontaktów. Niemal słyszał głowie jego głos mówiący, że powinien spotykać się też z kimś spoza rodziny. 

– Chętnie – powiedział w końcu, próbując wykrzesać z siebie chociaż odrobinę entuzjazmu. 

Przenieśli się do centralnej części Paryża i schronili w jednej z wyjątkowo opustoszałych kafejek. Z szerokich okien roztaczał się widok na Pola Elizejskie. Lupin bez namysłu zamówił herbatę z miodem i imbirem, a jego koledzy – po gorącej czekoladzie.

– Dawno przyjechałeś z Anglii? – zapytała Blanca. Wbrew swojemu imieniu była niezwykle opalona i nosiła kruczoczarne włosy. 

– Mniej więcej w połowie października – odpowiedział Remus, wiedząc już, do czego dąży rozmowa. Już wcześniej kilka osób próbowało go pytać w czasie przerw o sytuację na Wyspach, ale zawsze udawało mu się zbywać te pytania. Wyglądało na to, że jego dobra passa dobiegła końca. Postanowił postawić sprawę jasno, zanim zasypią go gradem pytań. – Tak, było to już po zakończeniu wojny. Tak, brałem udział w walkach. I tak, po stronie powiedzmy, że wygranej.

Dziewczęta wymieniły spłoszone spojrzenia, najwidoczniej zaskoczone zdenerwowanym tonem Lupina. Jeden Pierre nie okazał zdziwienia.

– „Powiedzmy, że wygranej”? – zapytał Clavier. – Wydaje mi się, że odtrąbiono całkowite zwycięstwo.

– Teoretycznie tak. Ale nie uważam, że możemy mówić o wspaniałym zwycięstwie, jeżeli tak dużo kosztowało.

– Wojna zawsze niesie za sobą ofiary – zauważyła filozoficznie Megane.

Remus skrzywił się. Nienawidził tego stwierdzenia. Mógł tak mówić tylko ktoś, kogo wojna osobiście nie dotknęła. 

– Dwa lata temu miałem czworo przyjaciół i najlepszą dziewczynę na świecie. Dzisiaj jestem sam. Mam córkę, która nigdy nie pozna matki. Mam więcej znajomych na cmentarzu niż wśród żywych. Sami powiedzcie, czy to całkowite zwycięstwo. 

Przy stoliku zapadła krępująca cisza. Nawet Pierre wbił wzrok w swój kubek, jakby nagle czekolada wydała się szczególnie interesująca. Blanca zaczęła nerwowo skubać nitki wystające z szalika, a Megane zapatrzyła się we własne paznokcie. Remus westchnął i potarł palcami po skroniach.

– Przepraszam was. Jeszcze do końca… Po prostu to trudny temat.

– Jasne, to zrozumiałe. To ja przepraszam, że zaczęliśmy drążyć – powiedział Pierre. – Powinniśmy byli się domyślić. W ogóle to jesteśmy bardzo nietaktowni. Ciągniemy z ciebie informacje, a ty nic o nas nie wiesz. Więc może zacznę od siebie! – chłopak zerwał się z krzesła i złożył przed kolegami dworski ukłon. – Mesdames et Messieurs, jestem Pierre Clavier, lat dwadzieścia, magizoolog w trzecim pokoleniu, paryżanin w drugim. Mam uroczą siostrę Clementine, grubego kota Philemona i odziedziczoną po stryju papugę, która zna jedynie słowa powszechnie uznane za niecenzuralne. Claudette nie nadaje się do pokazania w towarzystwie. Prywatnie fascynują mnie dokumenty, papiery, archiwa i inne takie. Chętnie bym się widział w jakimś urzędzie, chociaż moja mama nie chce o tym słyszeć. To co? B., teraz ty?

Dziewczyna oblizała “wąsy” z czekolady i odchrząknęła. Odezwała się miłym, ciepłym głosem:

–  Blanca Girault, wychowałam się pod Marsylią i jestem jedyną czarownicą w rodzinie. Rodzice byli w szoku. Na południu jest niewielu czarowników, nie mam po co tam wracać. Zawsze będę tam kimś innym. Zanim dowiedziałam się, że jestem magiczna, chciałam zostać na rodzinnym gospodarstwie i zajmować się zwierzętami. Magizoologia była dla mnie oczywistym wyborem. Może to nie jest do końca to, czego chciałam, ale cóż… nie można mieć wszystkiego. Ostatni rok spędziłam z Pierre’em, podróżując po Francji i Półwyspie Iberyjskim.

– Megane Shafiq – powiedziała druga dziewczyna. – W przeciwieństwie do tej dwójki w zeszłym roku ciężko pracowałam. Miałam mały flirt z uzdrowicielstwem, ale, ku rozpaczy mojej mamy, zrezygnowałam i przeniosłam się tutaj. Leczenie jest nie dla mnie, a ponieważ mam jeszcze starszego brata, rodzice w końcu pozwolili mi, żebym sama wybrała sobie kierunek. 

Remus uśmiechnął się delikatnie, mając świadomość, że jemu samemu takiego wyboru nie dano. Nie żałował, choć wątpliwości pozostały. 

Czuł na sobie spojrzenia kolegów. Wiedział, że teraz on powinien coś powiedzieć. Nie potrafił. Tego było za dużo. Znał zbyt wiele tajemnic, którymi nie powinien się dzielić. Nie ufał samemu sobie, wiedział, że jedno słowo za dużo i się rozklei, a tego nie chciał. Ani dzisiaj, ani w ogóle. 

– Nie musisz nic mówić – powiedziała Blanca, widząc jego wahanie.

Więc nic nie mówił. Przysłuchiwał się tylko rozmowie kolegów. Cała trójka znała się ze szkoły i to tam zaczęli trzymać się razem. Opowiedzieli Remusowi kilka historii ze swojej szkolnej kariery, a Pierre dorzucił anegdotę o tym, jak przed rokiem utknął z Blancą podczas przeprawy przez Pireneje w jakimś zapomnianym przez bogów schronisku.

– Śnieżyca była taka, że za oknami nie było widać kompletnie nic! – ekscytował się. – Kominek zasypany śniegiem, do najbliższej cywilizacji dzień marszu. Dogrzewaliśmy się zaklęciami i eliksirami. Gdybyśmy byli mugolami, to pewnie na wiosnę znaleźliby nasze zwłoki. 

– Albo po kilku latach, bo i takie rzeczy zdarzają się w górach – dopowiedziała Blanca. – I, odpowiadając na pytanie: nie, nie mogliśmy się stamtąd deportować, bo Pierre się uparł, że musimy „przeżyć przygodę”. Przypłaciłam tę przygodę zapaleniem płuc. Pierre zresztą też. 

– Było warto!

Megane przewróciła oczami i mrugnęła Remusa. Musiała już wielokrotnie słyszeć tę historię. Lupin był niemal pewny, że też już kiedyś obiło mu się o uszy, jak Pierre z rozmachem opowiada ją komuś ze starszych lat. 

– Przepraszam was, ale ja już naprawdę muszę się zbierać – powiedział po dłuższej chwili. – Rose na mnie czeka.

– Piękne imię – stwierdziła Blanca. 

Remus sięgnął do kieszeni płaszcza w poszukiwaniu portfela, ale Pierre go powstrzymał.

– Ja zapraszałem, więc ja stawiam. 

Lupin omal się nie skrzywił. Znowu to samo. Znowu ktoś upierał się, że będzie za niego płacił. 

– Nie lubię mieć długów.

– To nie dług. Od dawna robimy kolejkę – na każdym spotkaniu płaci ktoś inny. Zdążysz się odwdzięczyć. 

Taki układ bardzo Remusowi odpowiadał. Przynajmniej raz nie czuł się jak darmozjad. Uścisnął dłoń Pierre’a, skinął głową dziewczętom, po czym wyszedł na ulice Paryża. Ruszył spacerem przez Pola Elizejskie. Wiedział, że gdzieś tutaj niedaleko było miejsce, gdzie poznali się jego rodzice. Doskonale znał tę historię, ojciec wielokrotnie mu ją opowiadał. 

Znalazł ustronny zakątek, gdzie żaden mugol nie mógł go zauważyć. Deportował się stamtąd do domu. Odetchnął z ulgą, widząc znajomy budynek. Wziął kilka głębokich oddechów, zanim zdecydował się na wejście do środka. Musiał przyznać, że spotkanie nie poszło tak źle, jak się spodziewał.

~ * ~

Maj 1960

Rey nie mógł zasnąć. Kręcił się z boku na bok, wsłuchując się w spokojny oddech żony. Chciałby mieć taki spokój ducha, jakim cechowała się Angie. Odkąd ich syn się urodził, oboje spali o niebo lepiej, jakkolwiek by to dziwnie nie brzmiało. Ciąża dla nich obojga była bardzo trudna – Rey panikował na każdą wiadomość od żony… właściwie na każdą wiadomość, jaką dostawał w pracy. 

Świtało już, gdy wreszcie poddał się i wstał z łóżka. Zarzucił na ramiona granatowy szlafrok i po cichu wyszedł z sypialni. Przeszedł do pokoiku, gdzie spał ich syn. Z czułością spojrzał na niemowlę.

Remus był ich cudem. Ich szczęściem. Tak niewiele brakowało, a nie byłoby go tu z nimi… Rey poczuł ucisk w sercu na samą myśl o takiej możliwości. A przecież coś takiego już się wydarzyło. Przecież od dawna mogli być już rodzicami.

Angie zaszła w pierwszą ciążę osiem miesięcy po ich ślubie. Czas może nie był odpowiedni (Rey miał jeszcze zbyt niepewną pozycję w Departamencie Kontroli), ale oboje się cieszyli. Mieli plany, wybierali już imiona, Angie i Marilyn pracowały nad wyprawką… I nagle wszystko się skończyło. Szczęście trwało raptem kilka tygodni. Reynard wciąż pamiętał ten dzień – pisał właśnie raport z likwidacji gniazda boginów, gdy dostał wiadomość z Munga, że Angela trafiła do szpitala. Natychmiast wybiegł z Ministerstwa i pobiegł do żony, ale nie zdążył. Jeszcze na korytarzu złapał go uzdrowiciel i powiedział, że już po wszystkim. Nie będzie dziecka. Angie poroniła.

Minął rok, zanim ponownie pomyśleli o powiększeniu rodziny. Angela bała się, że sytuacja się powtórzy. Rey też. Panicznie się bali. I słusznie. Nie minął nawet miesiąc od potwierdzenia ciąży, a Angie znów trafiła do szpitala. Uzdrowiciele znowu powiedzieli to samo – nie udało się utrzymać dziecka. Wprowadzano silną terapię, Angela piła cztery różne eliksiry, które miały poprawić jej stan, ale nie dodało to jej odwagi. Nie chciała więcej próbować.

Nie próbowali. Rey przełknął gorzką pigułkę i nie wracał więcej do tematu dziecka. Małżonkowie unikali go jak ognia, ich najbliżsi przyjaciele też. Mały pokoik powoli zamieniał się w biblioteczkę. Reynard piął się po szczeblach kariery, szukając w pracy zapomnienia. W wolnych chwilach dbał o Angie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Nie chciał dać jej odczuć, że bezdzietność w jakikolwiek sposób wpłynęła na jego uczucia do niej. Nie wpłynęła. Nadal ją kochał. Nadal chciał spędzić z nią życie. Niczego nie żałował. Nie mógł tylko patrzeć na poczucie winy w oczach żony. 

Informacja o trzeciej ciąży spadła na nich nagle. Z początku niczego nie podejrzewali – od drugiego poronienia Angie miała nieregularne cykle, ale gdy zaczęła mieć mdłości, tknięta przeczuciem zrobiła test. Rey wiedział, że nigdy nie zapomni tej chwili, gdy jego żona wypadła z łazienki, zalewając się łzami i powiedziała, że jest w ciąży. Mąż objął ją i pocałował, ale żadne z nich nie miało nadziei. Woleli jej nie mieć. Wiedzieli, że nie przeżyją kolejnej straty i kolejnego rozczarowania.

Dwa dni później Rick i Rey przeszukiwali teren, na którym po raz ostatni widziano poszukiwanego przez nich wilkołaka. Gdy nagle pojawił się Bernie, Rey już wiedział, że stało się coś złego. Wystarczyło jedno słowo Seymoura, by Lupin zniknął i pojawił się w szpitalu. Z ciężkim sercem szedł na oddział ginekologiczny. Nie chciał słyszeć tego, co mieli mu do powiedzenia uzdrowiciele. Gdy spotkał medyka zajmującego się jego żoną, usłyszał zdanie, które wiedział, że zapamięta do końca życia:

– Pana żona czuje się dobrze, z dzieckiem wszystko w porządku. To tylko delikatne krwawienie, zupełnie normalne na początku ciąży.

Rey poczuł łzy pod powiekami i osunął się przed uzdrowicielem na kolana. Był pewny, że już po wszystkim, że znowu się nie udało. Rzecz jasna, nie oznaczało to, że niebezpieczeństwo już minęło, ale chociaż pierwszy kryzys przeżyli. 

Od tamtej pory Angie miała zakaz wykonywania jakiejkolwiek pracy. Ciążę spędziła, wychodząc jedynie do szpitala, a i to pod opieką Reya i Marilyn. Opiekowały się nią na zmianę przyjaciółka i matka. 

Remus urodził się niemal idealnie w terminie. Cały i zdrowy. Tak szczęśliwej Angeli Rey nie widział nawet na ich ślubie. On sam też nie krył łez wzruszenia. Nadal pozwalał, by jedna lub dwie uciekły mu z kącika oka, gdy zostawał sam z synkiem. Wciąż nie wierzył, że Remus jest z nimi.

Wyszedł z domu zaraz po ósmej tak, by być pierwszym petentem w kostnicy, mieszczącej się w podziemiach szpitala świętego Munga. Ku własnemu zdziwieniu, nie był pierwszy na miejscu czekał już na niego Rick. 

– Tak myślałem, że mały zerwie cię z łóżka z samego rana – powiedział Davies między jednym a drugim łykiem kawy.

– Nie spałem. Ciągle mi to siedziało w głowie. Chodźmy, załatwmy to. Robi mi się zimno na samą myśl, że mamy tam wejść.

Rick poklepał go po ramieniu, po czym obaj mężczyźni ruszyli do kostnicy. Bywali tu rzadziej niż aurorzy, ale wystarczająco często, by dokładnie rozeznawać się w układzie pomieszczeń. 

Powitała ich niska, drobna kobieta w uzdrowicielskim fartuchu. Rey zawsze miał problem z tym, jak mówić do patolożki. Uzdrowicielko? Formalnie tak powinien, ale dziwnie to wyglądało. Uzdrowicielka zajmująca się zwłokami. 

– Kiepsko wyglądacie, panowie – powiedziała, lustrując oficerów uważnym spojrzeniem. – Szczególnie ty, Lupin. Jesteś tak blady, że aż mam ochotę przygotować ci u mnie łóżeczko.

– Uroki rodzicielstwa – odparł Rey, ignorując flirciarską zaczepkę. – Gdzie ich masz, Sophie? Mamy sporo roboty.

– Jak na mój gust nie macie nic do roboty. Ale sami oceńcie.

Poprowadziła ich niewielkiego pomieszczenia, w którym ustawiono cztery metalowe stoły. Na każdym z nich leżało przykryte prześcieradłem ciało. Oficerowie stanęli między stołami.

– Masz akta? – zapytał Rick.

– Mam. – Rey sięgnął do torby i wyjął z niej cztery teczki. – Pierwszego mamy… Hugona Abberleya, lat czterdzieści trzy.

Davies odsłonił jedno z ciał. Mężczyzna był wysoki, otyły. Z długimi wąsami za życia musiał przypominać dobrego misia. Oficerowie dokładnie go obejrzeli, ale nie znaleźli żadnych, nawet najmniejszych śladów jakiegokolwiek znanego sobie stworzenia. To nie miało sensu. To nie oni powinni zajmować się tą sprawą. To była robota dla aurorów.

Sarah Abberley była kompletnym przeciwieństwem męża niską i szczupła, zdawała się być kimś, kto potrzebował opieki. Opieki, której nie dostała. U niej również oficerowie nie znaleźli żadnych śladów. Wydawała się spać. 

– Albert Abberley, lat… Lat… – zająknął się Rey, czując, jak gardło zaciska mu się z nerwów. Patrzył na leżące przed nim dziecko, ale widział własnego syna. – Lat pięć. 

Lupin przełknął ślinę. Jego dłoń zawisła nad główką chłopca. W pierwszym odruchu chciał pogłaskać jasne włosy. Nie chciał wierzyć, że tak małe dziecko zaraz pochłonie ziemia. Przecież Albert miał przed sobą całe życie. Zupełnie jak jego syn. 

– Ochronimy Remusa – powiedział Rick, domyślając się, o czym myślał jego partner. 

– Oni też pewnie tak myśleli. Idźmy dalej. Została jeszcze jedna osoba… 

– Diana Abberley – wszedł mu w słowo Davies. Nawet nie spojrzał w dokumenty. – Lat trzydzieści, siostra Hugona. Spotykaliśmy się w szóstej klasie. 

Rey drgnął. Rick, mimo całej swojej towarzyskości, był typem samotnego wilka. Nigdy nie przedstawił przyjaciołom żadnej dziewczyny, nigdy nie mówił o dawnych związkach. To, że spotykał się z ofiarą, nie wróżyło dobrze dla ich śledztwa… albo wręcz przeciwnie. Góra mogła uznać, że Rick był osobiście zaangażowany i zdjąć im tę sprawę. 

– Wiem, o czym myślisz, mówiłem o tym Newtowi. Biuro Aurorów uznało, że to żadna przeszkoda. Naprawdę musi im zależeć na tej sprawie. To nic, dam radę. Nie ja jeden mam teraz o czym myśleć. 

Opuścili kostnicę, mając więcej pytań, niż mieli, gdy tam wchodzili. Wiedzieli jedynie, że niemal na pewno nie pozbędą się tej sprawy, a przecież wyglądała ona na niemal nie do rozwiązania. Jasne, mogli wpisać w raport, że według nich winne były boginy – było to najłatwiejsze wyjście. Obaj oficerowie zdawali sobie jednak sprawę z tego, że, gdyby złożyli taki raport, następny atak kosztowałby ich kariery. Nie, musieli drążyć dalej i znaleźć prawdziwego sprawcę ataków.

– Co teraz robimy? – zapytał Rick, gdy wyszli na ulice Londynu.

– Właśnie miałem cię pytać o to samo. Dłużej w tym siedzisz. 

Rick nie odpowiedział. Rey niemal widział gonitwę myśli przebiegającą w głowie przyjaciela. Nie mieli punktu zaczepienia, a każdy błędny krok mógł być ostatnim. 

– Cholera, chciałbym wrócić do polowania na tego naszego wilkołaka – wycedził w końcu Davies. – Idzie nam kiepsko, ale przynajmniej znamy reguły gry. Dobra, lećmy do ich domu, może znajdziemy tam coś ciekawszego niż tamten pazur.

Kilka minut później aportowali się na wzgórzach Devonu, nieopodal domu, w którym do wczoraj mieszkali Abberleyowie. Budynek był niski, parterowy, ale rozległy. Zajmował ponad pół posesji. Sąsiedzi spoglądali przez płoty na oklejone policyjnymi taśmami drzwi i człowieka, który przed nimi siedział. Oficerowie Departamentu Kontroli zatrzymali się w furtce.

– Na Merlina, już myślałem, że się was nie doczekam! – krzyknął tubalnie Alastor. – Chyba potrzebujecie pomocy, panowie.

– Biuro Aurorów odesłało sprawę do nas – zauważył cierpko Rey.

– Oczywiście, że tak! Boją się o stołki, bo nie wiedzą, co się dzieje. Nie zabiło ich zaklęcie, nie zabiła ich trucizna… Ergo nie zabił ich człowiek. A jak nie człowiek, to stworzenie, a to robota dla was. Idioci! Przecież to oczywiste, że jeżeli wam nie pójdzie, sprawa wróci do nas. Opinia publiczna im nie odpuści, jeżeli się dowie. Minister mnie nie interesuje, ale nie chcę, by pociągnął was za sobą na dno. Więc mówcie, czego potrzebujecie.

Rick i Rey wymienili spojrzenia. Gdyby tylko wiedzieli, czego potrzebują. Oczywiście poza jakimkolwiek wyraźnym znakiem, czego mają szukać. 

– Lepiej zobaczmy najpierw, co zastaniemy w środku.

Nie zastali nic. Żadnych śladów walki. Żadnych śladów czegokolwiek, co mogło spotkać tych ludzi. Z jednym wyjątkiem.

Reynard wszedł do pokoju małego Alberta, gdzie, jak wiedział, znaleziono pazur tajemniczego stworzenia. Pochylił się nad parapetem. Tak, były ślady. Pięć potężnych rys na drewnianym parapecie. 

Nie zostawił ich wilkołak, Rey widział już wystarczająco dużo śladów po wilkołakach. 

Nie zostawił ich wampir.

Nie zostawiło ich żadne znane Lupinowi stworzenie.

Po raz pierwszy Reynard Lupin zrozumiał, że postawiono przed nim sprawę, której nie wiedział, jak rozwiązać.

2 komentarze:

  1. Hejka, bardzo dobrze mi się czytało ten rozdział :D
    Nie spodziewałam się, że ktoś Remusa tak szybko przejrzy. Mam nadzieję że Pierre faktycznie nie ma złych zamiarów. Wygląda na spoko gościa, także może się zakolegują z Remusem. Lupinowi by się to przydało. Może faktycznie jego nowi znajomi wykazali się nietaktem, ale to pokazuje o ile spokojniej było we Francji. Może nareszcie się trochę odkuje od przeszłości...
    Nie wiedziałam, że Rey i Angie stracili aż dwoje dzieci. Pogryzienie Remusa musiało być kolejnym mocnym ciosem...
    Co do wątku pracy Rey'a, bardzo mnie zaciekawiło to śledztwo! Także czekam na kolejny piątek :D
    Ściskam mocno!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W otoczeniu magizoologów ciężko by było, żeby ktoś nie przejrzał. Szczególnie, że kadra od lat zna Reya.
      Cieszę się, że śledztwo Ci się podoba. Ostatnio skończyłam je pisać i boję się, czy dobrze to poprowadziłam.
      Ściskam mocno,
      Morri

      Usuń