Marzec 1984
– Co ty taki
zdechnięty?
Głos
Pierre’a wyrwał Remusa z zamyślenia. Lupin przetarł oczy, po czym sięgnął po
przestudzoną już herbatę. W pomieszczeniu obok znajdowała się niewielka
kuchnia, z której mogli korzystać studenci – oddano ją do użytku zaledwie pół
roku temu i robiła prawdziwą furorę. Na młodych magizoologów czekały tam
herbata i kawa.
– Trudna noc
– powiedział Remus. – Pamiętasz, jak mówiłem ci ostatnio, że Rose się
przeziębiła? Wychodzi na to, że to nie przeziębienie. Całą noc miała gorączkę.
Kaszle.
– Byłeś u
uzdrowiciela? – zapytał Pierre, siadając obok przyjaciela.
– Nie, tata
ją dzisiaj zabiera.
– Idź tam.
Powiem Lefebre’owi, że zatrzymały cię sprawy w domu. Zresztą… dzisiejszych
zajęć chyba nie potrzebujesz.
Remus
spróbował się uśmiechnąć, ale nie dał rady. Za bardzo martwił się o córkę. Tak,
może i faktycznie nie potrzebował. Zaczynał właśnie szósty semestr – semestr
poświęcony Wielkiej Piątce, a Lefebre był ekspertem od wilkołaków, uczył się u
samego Lanvina. Zdecydowana większość książek, jakie Lupin przeczytał o
wilkołactwie, była autorstwa tych dwóch naukowców. Remus czekał na te zajęcia
od lat. Chciał się spotkać z kimś, kto wiedział o jego stanie więcej niż on
sam.
– Chciałem
iść, ale tata jasno dał mi do zrozumienia, że powinienem być tutaj. Pod tym
względem jest strasznie uparty. Wiesz co, zrobię sobie drugą herbatę, skoro
dziewczyn jeszcze nie ma. Też chcesz?
– Nie, nie
trzeba.
W kuchni
nikogo nie zastał, ale to nie wydawało się dziwne. Pora była późna, a studentów
magizoologii było niewielu. Choćby na jego roku – z początkowej trzynastki
została tylko czwórka. ICH czwórka: on, Pierre, Blanca i Megane. Większość
zrezygnowała po pierwszym roku, trzy osoby po drugim. Remusowi nawet to
odpowiadało. Z każdą kolejną ubywającą osobą był coraz spokojniejszy o siebie.
Mimo początkowej niechęci (w dużej mierze własnej), do końca pierwszego roku
udało mu się zaprzyjaźnić z Pierre’em i dziewczętami. W końcu powiedział im
wszystko – o sobie, o Huncwotach, o wojnie. Nie musiał się już z niczym kryć.
– Czarna czy
zielona?
Remus
odwrócił się gwałtownie. Do kuchni wszedł mężczyzna mniej więcej w wieku jego
ojca. Blond włosy miał krótko przycięte, brodę starannie przystrzyżoną.
Błękitne oczy uważnie lustrowały Lupina, który poczuł, jak wszystkie włosy
stają mu dęba.
– Zielona –
odpowiedział Remus.
– Podobno
zdrowsza. Też poproszę, jeżeli mogę. Dobrze, że na pana wpadłem, chciałem z
panem porozmawiać przed zajęciami.
Lupin
spuścił wzrok. Wiedział o czym. Na Merlina, nawet gdyby Lefebre nie wiedział o
jego przypadłości, na pewno z miejsca by ją rozpoznał. Ktoś taki jak on
wilkołaki wyczuwał przez sen.
– Czy coś
się stało? – zapytał Remus, starając się ukryć niepokój.
Nagle poczuł
się znowu jak w areszcie Departamentu Kontroli. Niesłusznie, wiedział o tym,
ale w spojrzeniu profesora było coś, co przypomniało mu Turnera. Nie myślał o
nim od ponad dwóch lat, ale… Sam już nie wiedział. Myślał, że zostawił to za
sobą.
– Na pewno
zdaje pan sobie sprawę z tego, że na moich zajęciach pewnie padną stwierdzenia, które mogą się okazać…
niedelikatne – powiedział Lefebre.
– Proszę się
mną nie przejmować. Nie usłyszę nic gorszego od tego, co już słyszałem.
Wiedziałem, na co się decyduję, rozpoczynając te studia.
A przynajmniej
zostając na nich, ale tego już nie powiedział. Teraz z uśmiechem rozczulenia
wspominał rozmowę z ojcem sprzed trzech lat. Był mu niezmiernie wdzięczny, za
przymuszenie do podjęcia studiów. Bardzo tego potrzebował.
– Mogę
zaliczyć panu zajęcia eksternistycznie, jestem pewny, że mało będzie na nich
informacji, których już pan nie ma – kontynuował Lefebre.
– A ja
myślę, że wręcz przeciwnie. Mogę się dowiedzieć jeszcze wielu rzeczy. I chcę
się ich dowiedzieć. Tak że, jeżeli to panu nie przeszkadza, będę normalnie
chodził na zajęcia. Proszę się mną nie przejmować.
Wykładowca
uśmiechnął się i przyjął od Remusa zaparzoną herbatę. Posłodził czterema
łyżeczkami, ku niezmiernemu zaskoczeniu Lupina. On sam pił bez cukru.
– Ostatnio
słyszałem od jakiegoś mugola, że cukier zabija – powiedział Lefebre, widząc
reakcję studenta. – Cóż, na coś trzeba umrzeć, prawda?
Profesor
obrócił się, żeby odłożyć cukiernicę, a Remus poczuł, jak ogarnia go chłód.
Szyję Lefebre’a znaczyły blizny po pazurach, ciągnące się od karku i znikające
pod koszulą. Lupin dobrze znał takie ślady – sam miał ich kilka na swoim ciele,
podobne znaczyły też pierś jego ojca. Remus mógł tylko podejrzewać, jakim cudem
wykładowca przeżył taki atak wilkołaka.
– Dwa lata
temu zapuściłem się nie tam, gdzie powinienem. – Lefebre najwyraźniej zauważył,
w co wpatrywał się Remus. – Typowy wypadek przy pracy. Znasz statystyki ataków?
– Nigdy na
nie nie patrzyłem – przyznał Lupin. – Wiem tyle, co usłyszałem od ojca. Miałem
pięć procent szans na przeżycie.
Starał się
nie pokazać po sobie żalu. Wciąż pamiętał, jak przed laty ojciec opowiadał mu o
tamtej nocy. Że postawiony w sytuacji wyboru między żoną a synem, Rey wybrał
żonę, oddając syna na łaskę wilkołaka. Tak, ruszył potem za nim do lasu, ale
nie był szybszy od księżyca.
– Pięć –
mruknął Lefebre, jakby do samego siebie. Spojrzał na zegarek. – Chyba
powinniśmy już iść, reszta grupy będzie czekać.
Wrócili do
sali, gdzie Remus usiadł obok Pierre’a. Lefebre stanął przed tablicą i sięgnął
po kredę. Biały proszek oprószył jego ciemną szatę.
– Drodzy
państwo, serdecznie witam was na wykładzie poświęconym wilkołakom – powiedział
wykładowca, po czym zapisał na tablicy nazwę istot. – Nazywam się Frédéric
Lefebre i będę miał przyjemność przeprowadzić państwa przez ten temat w możliwe
najmniej bolesny sposób. Z doświadczenia wiem, że akurat ta tematyka cieszy się
bodaj najmniejszą popularnością wśród zajęć o Wielkiej Piątce, czego zupełnie
nie rozumiem, ale mam nadzieję, że państwa nie zanudzę. Zasady zaliczenia są
proste – egzamin ustny na koniec semestru z treści wykładu. Preferowałbym, aby państwo
nie pozwalali sobie na nieobecności, ale w wyjątkowych przypadkach jestem
skłonny przymknąć oko na jedną. W kwestii literatury… – Lefebre sięgnął do
torby i wyjął z niej trzy tomiszcza, które podał studentom. – Przyniosłem tu
państwu dwie moje publikacje oraz klasyczny już podręcznik profesora Lanvina.
Oczywiście zachęcam państwa również do zaglądania do innych książek, ale zdaję
sobie sprawę z tego, że moi koledzy również nakładają na państwa wiele
obowiązków. Czy na tym etapie mają państwo jakieś pytania?
Czwórka
studentów milczała.
Remus
przeglądał nieuważnie przyniesione przez Lefebre’a książki. Znał je doskonale.
Wszystkie trzy (i dwa pozostałe dzieła wykładowcy) miał na półce w rodzinnym
domu. Przesunął palcem po rysunkach przedstawiających przemianę. Przez ułamek
sekundy poczuł jak miliony igieł wbijają się w jego skórę. Podając książki Pierre’owi,
pochwycił jego zaniepokojone spojrzenie. Clavier przyjął woluminy, po czym od
razu przerzucił strony.
– Skoro nie
ma pytań, przejdźmy do ramowego planu na najbliższe miesiące. Zaczniemy od podstaw:
miejsce w klasyfikacjach, występowanie, zachowanie. Potem przejdziemy do cech
fizycznych i magicznych. Omówimy dokładnie metody zabezpieczania, ochrony,
działania bardziej i mniej popularnych zaklęć. Przyjrzymy się również systemom
prawnym w wybranych krajach. Na pewno będzie to Francja, najprawdopodobniej
również Wielka Brytania, Hiszpania, Stany Zjednoczone i któreś z państw bloku
wschodniego. Ostatnie zajęcia poświęcimy na metody badawcze, historię badań.
Program, rzecz jasna, będziemy modyfikować na bieżąco, zależnie od warunków.
Lefebre
urwał na chwilę, czekając na pytania, ale w salce panowała cisza. Pierre
skorzystał z okazji i oddał wykładowcy książki.
– Co prawda
zajęcia opisane są jako wykład, ale nie nastawiajcie się państwo na siedzenie w
ławkach bez słowa. Będziemy omawiać zaklęcia, które należy przećwiczyć. Z
doświadczenia wiem, że są trudne, ale mogą uratować życie. Chciałbym… to
znaczy, marzy mi się, żeby państwo aktywnie uczestniczyli w dyskusji, jednak z
doświadczenia wiem, że najwyżej jedna osoba na roku ma takie ciągoty… liczę na
państwa aktywność. Od kolegów wiem, że jesteście państwo bardzo zżytą grupą.
Studenci
popatrzyli po sobie i stłumili uśmiechy. Tak, byli zżyci. Spotykali się po
zajęciach przynajmniej raz w tygodniu, a Pierre (w sytuacji nieobecności Sturgisa)
awansował do roli ulubionego wujka Rose. Blanca i Megane też przepadały za
córką Remusa.
Był to już
koniec wykładu, a ponieważ były to ostatnie zajęcia tego dnia, studenci zaczęli
zbierać się do domu. Lupin był już w drzwiach, gdy usłyszał, jak woła go
Lefebre.
– Idź, idź,
poczekamy – powiedział Pierre.
Remus cofnął
się do salki. Lefebre przysiadł na krawędzi biurka, ale miał za krótkie nogi,
że nie sięgał podłogi i stopy wisiały w powietrzu.
– Coś się
stało, profesorze? – zapytał Remus. Znowu poczuł dziwny chłód, gdy spoczęło na
nim spojrzenie wykładowcy.
– Nie, nie.
Chciałem tylko zapytać… oczywiście nie musi się pan czuć do niczego
zobowiązany… czy ewentualnie byłby pan skłonny odpowiedzieć na parę pytań?
– Prywatnie
czy na zajęciach? – Prawdę powiedziawszy, w żadnej z tych sytuacji Lupin nie
czułby się komfortowo. Tylko raz odpowiadał na pytania dotyczące jego stanu –
gdy Huncwoci o wszystkim się dowiedzieli. Wtedy jednak były to zwykłe pytania
kolegów, a nie dociekliwego naukowca.
Lefebre
uniósł brwi ze zdziwieniem, najwyraźniej zaskoczony takim pytaniem. Potarł
łysiejącą skroń.
– Nie
chciałem, żeby to tak zabrzmiało… – powiedział niewyraźnie profesor, pierwszy
raz tracąc rezon.
– Nie
zabrzmiało. Pierre, Blanca i Megane wiedzą o wszystkim. Proszę śmiało pytać.
Mam nadzieję, że będę umiał odpowiedzieć.
Miał
nadzieję, że nie popełniał błędu. W żadnym wypadku nie chciał być traktowany
jak kolejny okaz do przebadania. Chciał być normalny. Chciał być zwykłym
człowiekiem, oddałby nawet magię, gdyby to mogło mu pomóc.
Po powrocie
do domu od razu pobiegł do pokoju córki. Jak się domyślał, zastał tam ojca. Rey
usiadł na krawędzi łóżka, w którym spała jego wnuczka. Rose zdawała się niknąć
w pościeli. Remus przyklęknął obok główki dziecka. Odgarnął włoski z czoła
córki. Rozgrzanego czoła.
– Co
powiedział uzdrowiciel? – zapytał.
– Że to nic
poważnego. Wziąłem eliksir pieprzowy, drugi przeciwzapalny. Według
uzdrowicielki za trzy dni powinna wydobrzeć.
– Już to
słyszałem. Powinienem był iść z tobą. Tato… pomógłbyś mi w czymś?
Wyszli z
pokoju Rose, zostawiając za sobą uchylone drzwi i przeszli do sypialni
młodszego Lupina. Remus w krótkich słowach opowiedział ojcu o wydarzeniach tego
dnia. Jego niepokój rósł, gdy widział, jak Rey marszczy brwi.
– Uważaj na
Lefebre’a – powiedział w końcu Reynard. – Ufam jego badaniom, ale nie podejściu
do ludzi. Bywa bezwzględny na drodze do celu. Nic nie jest w stanie go
powstrzymać.
– Widziałem
blizny po ataku.
– Tak, sporo
się o nim mówiło na wydziale. Miał prawdziwe szczęście, że wyszedł z tego żywy
i zdrowy.
– Tatusiu!
Remus
poderwał głowę, słysząc głos córki. Uleciały mu słowa, które miał właśnie
powiedzieć. Minął ojca i niemal biegiem ruszył do pokoju Rose.
Rosie
usiadła na łóżku. Kołdra opadła jej z ramion. Piąstkami rozcierała oczy.
– Tatusiu! –
powtórzyła, rozglądając się w poszukiwaniu ojca.
– Jestem, Fleurette.
Jestem tutaj – zapewnił ją, siadając obok córki. Wziął ją na ręce i przytulił.
– Co się stało?
– Główka
boli. I zimno mi.
Remus objął
ją mocniej i otulił kołdrą. Dłonią dotknął jej czoła. Było niepokojąco gorące.
To mu się nie podobało. Nie podzielał dobrych myśli uzdrowicielki. Na Merlina,
gdyby tylko był na tej wizycie, powiedziałby medyczce, co myśli o jej metodach.
– Boli –
jęknęła Rose i zaczęła płakać.
Lupin był
przerażony. W ostatnich dniach było już kilka ciężkich momentów, ale nie aż tak
ciężkich. Było coraz gorzej, w dodatku zaraz miała być pełnia, więc i on sam
kiepsko się czuł… Jedna niepokojąca myśl przemknęła przez jego głowę, ale
szybko ją odepchnął. To nie było teraz ważne.
Zaczął się
delikatnie kołysać, próbując w ten sposób uspokoić córeczkę. Głaskał jej włoski
i pilnował, żeby była dokładnie owinięta kołdra. Na Merlina, na co mu była
magia, skoro nie potrafił pomóc własnemu dziecku?
Całkowicie
skupiony na Rose, nie zauważył, kiedy Rey wszedł do pomieszczenia. Zorientował
się dopiero, gdy ojciec podał mu fiolkę z eliksirem.
– Co to
jest? – zapytał, spoglądając podejrzliwie na blady płyn.
–
Przeciwgorączkowy z usypiającym.
O dziwo Rose
bez problemu wypiła eliksir – zazwyczaj niechętnie piła wszystkie wywary i
Remus nie raz musiał się natrudzić, żeby wmusić w nią jakieś lekarstwo.
Stopniowo
mała uspokajała się i zasypiała. Lupin nie wypuszczał jej z rąk. Czuł
irracjonalny lęk, że Rosie coś się stanie, jeżeli ją puści. A przecież nie mógł
do tego dopuścić. Musiał ją chronić. Nie udało mu się ocalić Ami, więc musiał
zrobić wszystko, żeby nic się nie stało ich córce.
– Rémy, też
powinieneś się położyć – powiedział cicho Rey, kładąc dłoń na ramieniu syna. –
Idź do siebie, zostanę z Rose.
Remus
pokręcił gwałtownie głową. Czuł powoli ogarniające go zmęczenie, ale instynkt
ojcowski był silniejszy. Instynkt… Czasami, w gorszych chwilach, zastanawiał
się, na ile kieruje nim zwierzęcy instynkt, a na ile zwykła ludzka troska. Gdy
pojawiały się takie myśli, zawsze szybko je odsuwał. Nie chciał, by cokolwiek
poddawało w wątpliwość jego uczucia do córeczki. Kochał ją. Od trzech lat była
całym jego światem.
– Musisz się
położyć – powtórzył Rey, tym razem bardziej stanowczo. – Nikomu nie przyniesie
nic dobrego, jeżeli zaraz się wykończysz. Szczególnie teraz.
Szczególnie
teraz. Remus nienawidził, sytuacji, gdy ojciec grał kartą wilkołactwa, a miał
wrażenie, że Reynard coraz częściej próbuje to robić – tym częściej, im
bardziej przybywało księżyca.
– Ale obudź
mnie, jeżeli cokolwiek będzie się dziać – powiedział w końcu. Czuł zdradliwe
szczypanie policzków. Skapitulował. Dał się znowu potraktować jak dziecko.
Z biegiem
lat coraz trudniej mu było poddawać się władzy ojca. Po kilku latach, w czasie
których mieszkał sam, nauczył się samodzielności. Po przyjeździe do Francji,
gdy już psychicznie stanął na nogi, zaczął się trudny proces docierania się
między oboma mężczyznami. Kochali się, łączyła ich troska o dobro rodziny i
Rose, ale zaczęły się utarczki – a to o to, że coś leżało nie na miejscu, a to
o późne powroty lub wychodzenie bez słowa. Remus starał się znaleźć pozory
samodzielności w sytuacji, gdy mieszkaniowo i finansowo był całkowicie zależny
od ojca. Nie było to łatwe. Widział co prawda, że Rey stara się mu nie
narzucać, ale jego natura śledczego dawała o sobie znać.
Przez
ostatnie dwa lata Remus tylko raz miał poczucie samodzielności – gdy w wakacje
po drugim roku z pomocą Régi udało mu się znaleźć pracę. Nie było to nic
ambitnego, ot, obsługa sklepu miotlarskiego. Kompletnie się na tym nie znał,
póki Régine nie zrobiła mu gruntownego szkolenia. Cały jej wysiłek na niewiele
się zdał, bo nie minęły dwa miesiące, a Remus znowu został bez pracy. W czasie
pierwszej pełni jeszcze nie było problemu, ale przy drugiej zaczęły się
pytania, z których Lupin nie miał jak się wykręcić. Régi była wściekła, ale nie
mogła nic na to poradzić. Od tamtej pory co i raz podsyłała kuzynowi oferty
pracy, ale Remus już nie miał wielkich nadziei. Wysyłał co prawda listy na
różne posady, ale bezskutecznie. Ostatni list odmowny odebrał zaledwie wczoraj.
Byli na tyle mili, że chociaż napisali – zazwyczaj zostawał odrzucony bez
słowa.
Kładąc się
do łóżka, szczerze pożałował, że nie zabrał z kuchni eliksiru nasennego. Nie
tylko Rose go potrzebowała. Zaciągnął zasłony, ale i tak srebrne światło prawie
pełnego księżyca sączyło się przez tkaninę. Mimo że Remus zacisnął powieki, wciąż
miał wrażenie, że jest zbyt widno. Owinął się ciaśniej kołdrą i zakrył głowę
poduszką.
Wyciągnął
rękę na drugą stronę łóżka i poczuł bolesny ucisk w sercu, gdy wyczuł pustkę.
Minęły ponad trzy lata… długie trzydzieści dziewięć miesięcy. A mimo to brak
Ami u jego boku wciąż bolał. Wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby tu
była. Ami by wiedziała, jak pomóc Rose.
Poderwał się
z łóżka, odrzucając poduszkę na drugi koniec pokoju. Usiadł, krzyżując nogi.
Ukrył twarz w dłoniach.
– Rémy, nie
śpisz jeszcze?
Rey zajrzał
do pokoju przez uchylone drzwi. Widząc siedzącego na łóżku syna, wszedł do
środka i usiadł obok niego.
– Co się
stało? Chodzi o Lefebre’a?
– Nie, nim
się nie przejmuję. Chce rozmowy, to będzie ją miał. Chcę skończyć te studia,
nie będę się wychylał. Ja po prostu… Jak to znosisz? Te lata bez mamy?
Rey spuścił
wzrok. Nerwowo poruszał palcami, rozmyślając nad odpowiedzią. Remus nigdy go o
to nie pytał, a i on sam nie podejmował tematu. Był zbyt trudny dla nich obu.
Chociaż minęło dziewięć lat, wciąż nie do końca dotarło do niego, że Angie już
nie ma. Czasami łapał się na tym, że chciałby jej coś powiedzieć, że wsłuchuje
się w ciszę, czekając aż ona coś powie.
– Nie wiem –
przyznał. – Po prostu… Po prostu wiem, że muszę żyć dalej dla was. Muszę was
chronić. Ale myślę o niej każdego dnia. Każdego dnia myślę, co Angie by
powiedziała i zrobiła, gdyby tu była.
Remus skinął
głową. Gdyby to było takie proste. Nie śmiał zapytać, czy ojciec kiedyś myślał
o ponownym małżeństwie. Nigdy nie widział, żeby Rey spotykał się z jakąś
kobietą. Mieszkając tu od dwóch lat, Remus właściwie nie widział, by jego
ojciec prowadził jakiekolwiek życie towarzyskie – Reynard wychodził jedynie do
pracy: na zajęcia lub na polowania na stworzenia, którymi wciąż nieoficjalnie
się zajmował. Nie miał takich przyjaciół, jakich miał w Anglii – takich jak
Davies czy Moody.
Remus
zamrugał gwałtownie i spojrzał uważniej na ojca. Dopiero teraz uderzyło go, jak
bardzo Rey musiał być samotny.
~ * ~
Maj 1960
Rey wyszedł
z biura Scamandera i skierował kroki do swojego gabinetu. Poparcie Tezeusza
może i było miłe, ale kompletnie bezwartościowe. To nie szef Biura Aurorów
będzie musiał ponieść konsekwencje nieudanego śledztwa.
Z pewną
obawą wchodził do gabinetu – nie wiedział, czy zastanie w środku Ricka, a
jeżeli tak – to co od niego usłyszy. Naprawdę bał się, że Davies
rzucił odznaką i odszedł z Departamentu Kontroli.
Odetchnął z
ulgą, gdy zobaczył przyjaciela. Rick siedział za swoim biurkiem i podpierał
dłońmi głowę. Pobladł z gniewu, a ciemne włosy były rozczochrane bardziej niż zwykle.
Uniósł głowę na widok Reya i przełknął głośno ślinę.
– Nazwij
mnie idiotą, weźmy tę sprawę za łeb – powiedział twardo. – Chyba zaczyna mi to
wchodzić na ambicję.
– Nie
odchodzisz? – upewnił się Reynard.
Rick
wzruszył ramionami.
– I gdzie
pójdę? Umiem tylko to. A ty? Idziesz w to ze mną?
Rey
uśmiechnął się. Podszedł do przyjaciela i usiadł na jego biurku. Często to
robił, łatwiej mu się tak myślało. Od dawna twierdził, że Rick ma o wiele
wygodniejsze biurko niż on. O wiele lepiej się na nim siedzi.
– Mam cię
puścić samego? Pięciu minut beze mnie nie przeżyjesz! Nie, nie, Sebastian by mi
tego nie darował.
Rick
roześmiał się cicho. Podszedł do tablicy korkowej, którą przed trzema dniami
przyniósł Alastor. Ze zmarszczonymi brwiami przyglądał się rozwieszonej na niej
mapie. Przesunął jedną ze szpilek tak, by znajdowała się dokładnie na miejscu
ataku.
– Czego
jeszcze nie zrobiliśmy? – zastanawiał się na głos. – Obejrzeliśmy ciała,
obejrzeliśmy miejsca zbrodni, przesłuchaliśmy świadków. Wszystko
przeskanowaliśmy standardowymi zaklęciami. Co jeszcze możemy zrobić?
Rey nie
odpowiedział na rzucone w pustkę pytanie. Sam od kilku dni się nad tym
zastanawiał. Kilkukrotnie rozmawiał o tym z Alastorem, ale nawet on, jako auror
śledczy, nie potrafił powiedzieć, co jeszcze mogą zrobić.
– Newt mówi,
że będzie kierował prasę na wilkołaka – kontynuował Rick. – Skoro tak, to
chociaż sprawdźmy w rejestrze, czy mamy tam jakiegoś wilkołaka.
– Taaak, bo
rejestrowi możemy bezwarunkowo wierzyć – mruknął ironicznie Rey.
–
Oczywiście, że nie. Ale nic lepszego nie mamy. Poza tym, nawet jeżeli to nie oni,
to może będą coś wiedzieć. Na Merlina, na pewno zorientowali się, co nowego
pojawiło się w okolicy. Jak nie wilkołak, to któryś z okolicznych wampirów.
KTOŚ musi coś wiedzieć!
Rey milczał.
Nie chciał burzyć nadziei przyjaciela jednym prostym pytaniem: czy będą chcieli
im powiedzieć? Oficerowie Departamentu Kontroli nie byli zbyt lubiani przez
istoty (czemu Reynard absolutnie się nie dziwił), a samo działanie tej
instytucji zdecydowanie nie leżało w ich interesie. Nie, Rey był niemal pewny,
że żadna istota nic im nie powie. Przynajmniej nie dobrowolnie, a on nie miał
wielkiej ochoty na babranie się w torturach. Nie mówiąc już o tym, że
korzystanie z pomocy istot znacząco ujmowałoby jego zawodowej dumie.
Zostawił
Ricka zakopanego w Rejestrze Wilkołaków i wrócił do domu. Ponownie ogarnęło go
zmęczenie. Krótka drzemka nie mogła zrównoważyć braku snu w ostatnich dniach.
Pod domem
zastał siedzącego na werandzie Alastora. Auror wczytywał się w dokumenty, wolną
ręką bujając dziecięcy wózek.
– Na pewno
nie chcesz go na dłużej? – zapytał z uśmiechem Rey. Mimo tych słów z czułością
spojrzał na śpiącego synka. – Masz na niego bardzo dobry wpływ.
– Dobrze, że
chociaż na niego.
Rey usiadł
obok przyjaciela i wziął od niego akta. Spojrzał na zdjęcia zrobione w domach
ofiar. Sam nie wiedział, po co na nie patrzy. Przecież oglądał je już
wielokrotnie, widział te miejsca na żywo. Znał je na wylot i był pewny, że nic
już go tam nie zaskoczy.
Kątem oka
spojrzał na Alastora. Auror sprawiał wrażenie spokojnego, ale Rey znał go dostatecznie
długo, żeby widzieć jego zaniepokojenie i był pewny, że nie ma to związku ze
sprawą. Przypomniał sobie jego reakcję na dziewczynę, którą przyprowadził
Sebastian.
– Znasz ją,
prawda? – rzucił w przestrzeń, chcąc zobaczyć, co zrobi Moody.
– Kogo?
Rey stłumił
kpiący uśmiech. Jeżeli Alastor nagle udawał, że nie zna kobiety, nie mogło to
oznaczać nic dobrego.
–
McGonagall. Widziałem, jak pobladłeś, gdy weszła do domu. Znasz ją, Al. Skąd?
Auror
milczał. Jedynie szybsze ruchy wózka świadczyły o tym, że nie Rey trafił w
czuły punkt. Lupin nie drążył, wiedział, że przyjaciel w końcu zacznie mówić.
– Pamiętasz…
pamiętasz, jak się poznaliśmy? – zapytał w końcu Moody.
– Bardzo
wyraźnie! Wpadłeś do gabinetu jak jakiś szaleniec i krzyczałeś o jakiejś
dziewczynie, którą poznałeś.
– To było
ona. Atena. Znaczy Minerwa, jak się teraz okazuje. Spotkaliśmy się w Trzech
Miotłach, zaczęliśmy się sprzeczać, a w końcu wylądowaliśmy u mnie w domu.
Rey spojrzał
uważniej na Alastora, próbując zrozumieć to, co przyjaciel właśnie mu
powiedział. Miał nadzieje, że rozumiał go źle. Miał wielką nadzieję, że
zrozumiał go źle.
– Chcesz mi
powiedzieć, że… – urwał, szukając odpowiednich słów. – Spałeś z dziewczyną
Sebastiana?
Alastor
poderwał się, chcąc już coś krzyknąć, ale od razu się zreflektował. Z obawą
spojrzał na śpiącego Remusa, upewniając się, że go nie obudził. Usiadł
ponownie.
– Wtedy
nie była jego dziewczyną. Od tamtej pory nie widziałem jej na oczy. Ale… gdy ją
dzisiaj zobaczyłem… Nie wiem, Rey. Nie wiem, co mam o tym myśleć. Nie
powinienem, wiem, ale ona… Cholera, sam nie wiem. Merlinie, przecież nie może
między nami stanąć kobieta, prawda?
Reynard nie
odpowiedział. Raz, że nie wiedział, co ma powiedzieć. Dwa – miał świadomość
tego, że tę rozmowę może słyszeć jego żona, a on bardzo nie chciał jej
podpadać. Szczególnie teraz, gdy tak bardzo potrzebował spokoju w domu. A Angie
bywała nerwowa, gdy ktoś próbował zmniejszać jej rolę.
– Nie mów
Sebastianowi – poprosił Alastor. – To nie ma znaczenia. Co było, to było.
– Jasne, to
sprawa między wami dwoma.
Łatwo było
się zgodzić, ale miał lekkie wątpliwości. Czy on by chciał wiedzieć, gdyby
Angie łączyło kiedyś coś z którymś z jego przyjaciół? Czy przyniosłoby mu to
spokój, czy niepokój? Nie, to było coś, co Alastor sam powinien omówić z
Sebastianem, jemu nic do tego.
Alastor
wyszedł późnym wieczorem, zostawiając Lupinów z wyjątkowo spokojnie śpiącym
synkiem. Rey z ulgą zakopał się z pościeli, licząc, że prześpi kilka godzin,
zanim Remus ponownie się obudzi. Wydawało mu się jednak, że ledwo przyłożył
głowę do poduszki, a poderwało go łomotanie do drzwi. Chwilę później rozległ
się płacz dziecka.
– Na
Morganę, zabiję! – krzyknęła Angie. Owinęła się szlafrokiem i wybiegła z
sypialni, kierując się do pokoju Remusa.
Rey też
opuścił pokój, jednak ruszył bezpośrednio do drzwi. Otworzył je z rozmachem,
gotów do kłótni z tym, kto stał po drugiej stronie. Wystarczyło jednak jedno
spojrzenie na pobladłą ze zdenerwowania twarz Ricka i mocno wzburzonego Willa,
żeby odeszła mu chęć do awantur. Na Hekate, nie teraz…
– Mamy
kolejne trupy – powiedział ponuro Davies. – Zbieraj się, lecimy do Dartmooru.
Rey cofnął
się do domu, wpuszczając kolegów. Pobiegł do sypialni,
zarzucił na siebie pierwsze ubrania, które wpadły mu do rąk. Zza drzwi słyszał
wzburzony głos Angie:
–
Doszczętnie was pogięło! Na Merlina, DOSKONALE wiecie, że mamy małe dziecko i
walicie w drzwi w środku nocy!
– Angie, to
wyjątkowa sytuacja – próbował bronić się Rick. – Wiesz, to ta nasza sprawa…
znaleziono kolejne zwłoki…
– Zwłoki?
Zwłoki?! Riccardzie Daviesie, z CIEBIE zostaną tylko zwłoki, jeżeli jeszcze raz
obudzisz mojego syna!
Rey wyszedł
z sypiali w samą porę, by odciągnąć żonę od przyjaciela. Objął ją czule, nie
zważając na jej złość. Zgadzał się z nią, było co najmniej kilka sposobów, by
go obudzić – bez konieczności wybudzania Remusa.
– A ty sobie
nie myśl, że ci się upiecze! – warknęła na niego Angie. – Masz wrócić cały i
zdrowy, jasne?
– Bez obaw.
Zawsze na siebie uważam.
Ucałował
żonę w policzek, po czym razem z kolegami wyszli z domu. Odczekał, aż usłyszy
dźwięk przekręcanego w zamku klucza. Dopiero wtedy się deportował.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz