5 lutego 2021

Rozdział 44

 

Marzec 1984

– Co ty taki zdechnięty?

Głos Pierre’a wyrwał Remusa z zamyślenia. Lupin przetarł oczy, po czym sięgnął po przestudzoną już herbatę. W pomieszczeniu obok znajdowała się niewielka kuchnia, z której mogli korzystać studenci – oddano ją do użytku zaledwie pół roku temu i robiła prawdziwą furorę. Na młodych magizoologów czekały tam herbata i kawa.

– Trudna noc – powiedział Remus. – Pamiętasz, jak mówiłem ci ostatnio, że Rose się przeziębiła? Wychodzi na to, że to nie przeziębienie. Całą noc miała gorączkę. Kaszle.

– Byłeś u uzdrowiciela? – zapytał Pierre, siadając obok przyjaciela.

– Nie, tata ją dzisiaj zabiera.

– Idź tam. Powiem Lefebre’owi, że zatrzymały cię sprawy w domu. Zresztą… dzisiejszych zajęć chyba nie potrzebujesz.

Remus spróbował się uśmiechnąć, ale nie dał rady. Za bardzo martwił się o córkę. Tak, może i faktycznie nie potrzebował. Zaczynał właśnie szósty semestr – semestr poświęcony Wielkiej Piątce, a Lefebre był ekspertem od wilkołaków, uczył się u samego Lanvina. Zdecydowana większość książek, jakie Lupin przeczytał o wilkołactwie, była autorstwa tych dwóch naukowców. Remus czekał na te zajęcia od lat. Chciał się spotkać z kimś, kto wiedział o jego stanie więcej niż on sam.

– Chciałem iść, ale tata jasno dał mi do zrozumienia, że powinienem być tutaj. Pod tym względem jest strasznie uparty. Wiesz co, zrobię sobie drugą herbatę, skoro dziewczyn jeszcze nie ma. Też chcesz?

– Nie, nie trzeba.

W kuchni nikogo nie zastał, ale to nie wydawało się dziwne. Pora była późna, a studentów magizoologii było niewielu. Choćby na jego roku – z początkowej trzynastki została tylko czwórka. ICH czwórka: on, Pierre, Blanca i Megane. Większość zrezygnowała po pierwszym roku, trzy osoby po drugim. Remusowi nawet to odpowiadało. Z każdą kolejną ubywającą osobą był coraz spokojniejszy o siebie. Mimo początkowej niechęci (w dużej mierze własnej), do końca pierwszego roku udało mu się zaprzyjaźnić z Pierre’em i dziewczętami. W końcu powiedział im wszystko – o sobie, o Huncwotach, o wojnie. Nie musiał się już z niczym kryć.

– Czarna czy zielona?

Remus odwrócił się gwałtownie. Do kuchni wszedł mężczyzna mniej więcej w wieku jego ojca. Blond włosy miał krótko przycięte, brodę starannie przystrzyżoną. Błękitne oczy uważnie lustrowały Lupina, który poczuł, jak wszystkie włosy stają mu dęba.

– Zielona – odpowiedział Remus.

– Podobno zdrowsza. Też poproszę, jeżeli mogę. Dobrze, że na pana wpadłem, chciałem z panem porozmawiać przed zajęciami.

Lupin spuścił wzrok. Wiedział o czym. Na Merlina, nawet gdyby Lefebre nie wiedział o jego przypadłości, na pewno z miejsca by ją rozpoznał. Ktoś taki jak on wilkołaki wyczuwał przez sen.

– Czy coś się stało? – zapytał Remus, starając się ukryć niepokój.

Nagle poczuł się znowu jak w areszcie Departamentu Kontroli. Niesłusznie, wiedział o tym, ale w spojrzeniu profesora było coś, co przypomniało mu Turnera. Nie myślał o nim od ponad dwóch lat, ale… Sam już nie wiedział. Myślał, że zostawił to za sobą.

– Na pewno zdaje pan sobie sprawę z tego, że na moich zajęciach pewnie padną stwierdzenia, które mogą się okazać… niedelikatne – powiedział Lefebre.

– Proszę się mną nie przejmować. Nie usłyszę nic gorszego od tego, co już słyszałem. Wiedziałem, na co się decyduję, rozpoczynając te studia.

A przynajmniej zostając na nich, ale tego już nie powiedział. Teraz z uśmiechem rozczulenia wspominał rozmowę z ojcem sprzed trzech lat. Był mu niezmiernie wdzięczny, za przymuszenie do podjęcia studiów. Bardzo tego potrzebował.

– Mogę zaliczyć panu zajęcia eksternistycznie, jestem pewny, że mało będzie na nich informacji, których już pan nie ma – kontynuował Lefebre.

– A ja myślę, że wręcz przeciwnie. Mogę się dowiedzieć jeszcze wielu rzeczy. I chcę się ich dowiedzieć. Tak że, jeżeli to panu nie przeszkadza, będę normalnie chodził na zajęcia. Proszę się mną nie przejmować.

Wykładowca uśmiechnął się i przyjął od Remusa zaparzoną herbatę. Posłodził czterema łyżeczkami, ku niezmiernemu zaskoczeniu Lupina. On sam pił bez cukru.

– Ostatnio słyszałem od jakiegoś mugola, że cukier zabija – powiedział Lefebre, widząc reakcję studenta. – Cóż, na coś trzeba umrzeć, prawda?

Profesor obrócił się, żeby odłożyć cukiernicę, a Remus poczuł, jak ogarnia go chłód. Szyję Lefebre’a znaczyły blizny po pazurach, ciągnące się od karku i znikające pod koszulą. Lupin dobrze znał takie ślady – sam miał ich kilka na swoim ciele, podobne znaczyły też pierś jego ojca. Remus mógł tylko podejrzewać, jakim cudem wykładowca przeżył taki atak wilkołaka.

– Dwa lata temu zapuściłem się nie tam, gdzie powinienem. – Lefebre najwyraźniej zauważył, w co wpatrywał się Remus. – Typowy wypadek przy pracy. Znasz statystyki ataków?

– Nigdy na nie nie patrzyłem – przyznał Lupin. – Wiem tyle, co usłyszałem od ojca. Miałem pięć procent szans na przeżycie.

Starał się nie pokazać po sobie żalu. Wciąż pamiętał, jak przed laty ojciec opowiadał mu o tamtej nocy. Że postawiony w sytuacji wyboru między żoną a synem, Rey wybrał żonę, oddając syna na łaskę wilkołaka. Tak, ruszył potem za nim do lasu, ale nie był szybszy od księżyca.

– Pięć – mruknął Lefebre, jakby do samego siebie. Spojrzał na zegarek. – Chyba powinniśmy już iść, reszta grupy będzie czekać.

Wrócili do sali, gdzie Remus usiadł obok Pierre’a. Lefebre stanął przed tablicą i sięgnął po kredę. Biały proszek oprószył jego ciemną szatę.

– Drodzy państwo, serdecznie witam was na wykładzie poświęconym wilkołakom – powiedział wykładowca, po czym zapisał na tablicy nazwę istot. – Nazywam się Frédéric Lefebre i będę miał przyjemność przeprowadzić państwa przez ten temat w możliwe najmniej bolesny sposób. Z doświadczenia wiem, że akurat ta tematyka cieszy się bodaj najmniejszą popularnością wśród zajęć o Wielkiej Piątce, czego zupełnie nie rozumiem, ale mam nadzieję, że państwa nie zanudzę. Zasady zaliczenia są proste – egzamin ustny na koniec semestru z treści wykładu. Preferowałbym, aby państwo nie pozwalali sobie na nieobecności, ale w wyjątkowych przypadkach jestem skłonny przymknąć oko na jedną. W kwestii literatury… – Lefebre sięgnął do torby i wyjął z niej trzy tomiszcza, które podał studentom. – Przyniosłem tu państwu dwie moje publikacje oraz klasyczny już podręcznik profesora Lanvina. Oczywiście zachęcam państwa również do zaglądania do innych książek, ale zdaję sobie sprawę z tego, że moi koledzy również nakładają na państwa wiele obowiązków. Czy na tym etapie mają państwo jakieś pytania?

Czwórka studentów milczała.

Remus przeglądał nieuważnie przyniesione przez Lefebre’a książki. Znał je doskonale. Wszystkie trzy (i dwa pozostałe dzieła wykładowcy) miał na półce w rodzinnym domu. Przesunął palcem po rysunkach przedstawiających przemianę. Przez ułamek sekundy poczuł jak miliony igieł wbijają się w jego skórę. Podając książki Pierre’owi, pochwycił jego zaniepokojone spojrzenie. Clavier przyjął woluminy, po czym od razu przerzucił strony.

– Skoro nie ma pytań, przejdźmy do ramowego planu na najbliższe miesiące. Zaczniemy od podstaw: miejsce w klasyfikacjach, występowanie, zachowanie. Potem przejdziemy do cech fizycznych i magicznych. Omówimy dokładnie metody zabezpieczania, ochrony, działania bardziej i mniej popularnych zaklęć. Przyjrzymy się również systemom prawnym w wybranych krajach. Na pewno będzie to Francja, najprawdopodobniej również Wielka Brytania, Hiszpania, Stany Zjednoczone i któreś z państw bloku wschodniego. Ostatnie zajęcia poświęcimy na metody badawcze, historię badań. Program, rzecz jasna, będziemy modyfikować na bieżąco, zależnie od warunków.

Lefebre urwał na chwilę, czekając na pytania, ale w salce panowała cisza. Pierre skorzystał z okazji i oddał wykładowcy książki.

– Co prawda zajęcia opisane są jako wykład, ale nie nastawiajcie się państwo na siedzenie w ławkach bez słowa. Będziemy omawiać zaklęcia, które należy przećwiczyć. Z doświadczenia wiem, że są trudne, ale mogą uratować życie. Chciałbym… to znaczy, marzy mi się, żeby państwo aktywnie uczestniczyli w dyskusji, jednak z doświadczenia wiem, że najwyżej jedna osoba na roku ma takie ciągoty… liczę na państwa aktywność. Od kolegów wiem, że jesteście państwo bardzo zżytą grupą.

Studenci popatrzyli po sobie i stłumili uśmiechy. Tak, byli zżyci. Spotykali się po zajęciach przynajmniej raz w tygodniu, a Pierre (w sytuacji nieobecności Sturgisa) awansował do roli ulubionego wujka Rose. Blanca i Megane też przepadały za córką Remusa.

Był to już koniec wykładu, a ponieważ były to ostatnie zajęcia tego dnia, studenci zaczęli zbierać się do domu. Lupin był już w drzwiach, gdy usłyszał, jak woła go Lefebre.

– Idź, idź, poczekamy – powiedział Pierre.

Remus cofnął się do salki. Lefebre przysiadł na krawędzi biurka, ale miał za krótkie nogi, że nie sięgał podłogi i stopy wisiały w powietrzu.

– Coś się stało, profesorze? – zapytał Remus. Znowu poczuł dziwny chłód, gdy spoczęło na nim spojrzenie wykładowcy.

– Nie, nie. Chciałem tylko zapytać… oczywiście nie musi się pan czuć do niczego zobowiązany… czy ewentualnie byłby pan skłonny odpowiedzieć na parę pytań?

– Prywatnie czy na zajęciach? – Prawdę powiedziawszy, w żadnej z tych sytuacji Lupin nie czułby się komfortowo. Tylko raz odpowiadał na pytania dotyczące jego stanu – gdy Huncwoci o wszystkim się dowiedzieli. Wtedy jednak były to zwykłe pytania kolegów, a nie dociekliwego naukowca.

Lefebre uniósł brwi ze zdziwieniem, najwyraźniej zaskoczony takim pytaniem. Potarł łysiejącą skroń.

– Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało… – powiedział niewyraźnie profesor, pierwszy raz tracąc rezon.

– Nie zabrzmiało. Pierre, Blanca i Megane wiedzą o wszystkim. Proszę śmiało pytać. Mam nadzieję, że będę umiał odpowiedzieć.

Miał nadzieję, że nie popełniał błędu. W żadnym wypadku nie chciał być traktowany jak kolejny okaz do przebadania. Chciał być normalny. Chciał być zwykłym człowiekiem, oddałby nawet magię, gdyby to mogło mu pomóc.

Po powrocie do domu od razu pobiegł do pokoju córki. Jak się domyślał, zastał tam ojca. Rey usiadł na krawędzi łóżka, w którym spała jego wnuczka. Rose zdawała się niknąć w pościeli. Remus przyklęknął obok główki dziecka. Odgarnął włoski z czoła córki. Rozgrzanego czoła.

– Co powiedział uzdrowiciel? – zapytał.

– Że to nic poważnego. Wziąłem eliksir pieprzowy, drugi przeciwzapalny. Według uzdrowicielki za trzy dni powinna wydobrzeć.

– Już to słyszałem. Powinienem był iść z tobą. Tato… pomógłbyś mi w czymś?

Wyszli z pokoju Rose, zostawiając za sobą uchylone drzwi i przeszli do sypialni młodszego Lupina. Remus w krótkich słowach opowiedział ojcu o wydarzeniach tego dnia. Jego niepokój rósł, gdy widział, jak Rey marszczy brwi.

– Uważaj na Lefebre’a – powiedział w końcu Reynard. – Ufam jego badaniom, ale nie podejściu do ludzi. Bywa bezwzględny na drodze do celu. Nic nie jest w stanie go powstrzymać.

– Widziałem blizny po ataku.

– Tak, sporo się o nim mówiło na wydziale. Miał prawdziwe szczęście, że wyszedł z tego żywy i zdrowy.

– Tatusiu!

Remus poderwał głowę, słysząc głos córki. Uleciały mu słowa, które miał właśnie powiedzieć. Minął ojca i niemal biegiem ruszył do pokoju Rose.

Rosie usiadła na łóżku. Kołdra opadła jej z ramion. Piąstkami rozcierała oczy.

– Tatusiu! – powtórzyła, rozglądając się w poszukiwaniu ojca.

– Jestem, Fleurette. Jestem tutaj – zapewnił ją, siadając obok córki. Wziął ją na ręce i przytulił. – Co się stało?

– Główka boli. I zimno mi.

Remus objął ją mocniej i otulił kołdrą. Dłonią dotknął jej czoła. Było niepokojąco gorące. To mu się nie podobało. Nie podzielał dobrych myśli uzdrowicielki. Na Merlina, gdyby tylko był na tej wizycie, powiedziałby medyczce, co myśli o jej metodach.

– Boli – jęknęła Rose i zaczęła płakać.

Lupin był przerażony. W ostatnich dniach było już kilka ciężkich momentów, ale nie aż tak ciężkich. Było coraz gorzej, w dodatku zaraz miała być pełnia, więc i on sam kiepsko się czuł… Jedna niepokojąca myśl przemknęła przez jego głowę, ale szybko ją odepchnął. To nie było teraz ważne.

Zaczął się delikatnie kołysać, próbując w ten sposób uspokoić córeczkę. Głaskał jej włoski i pilnował, żeby była dokładnie owinięta kołdra. Na Merlina, na co mu była magia, skoro nie potrafił pomóc własnemu dziecku?

Całkowicie skupiony na Rose, nie zauważył, kiedy Rey wszedł do pomieszczenia. Zorientował się dopiero, gdy ojciec podał mu fiolkę z eliksirem.

– Co to jest? – zapytał, spoglądając podejrzliwie na blady płyn.

– Przeciwgorączkowy z usypiającym.

O dziwo Rose bez problemu wypiła eliksir – zazwyczaj niechętnie piła wszystkie wywary i Remus nie raz musiał się natrudzić, żeby wmusić w nią jakieś lekarstwo.

Stopniowo mała uspokajała się i zasypiała. Lupin nie wypuszczał jej z rąk. Czuł irracjonalny lęk, że Rosie coś się stanie, jeżeli ją puści. A przecież nie mógł do tego dopuścić. Musiał ją chronić. Nie udało mu się ocalić Ami, więc musiał zrobić wszystko, żeby nic się nie stało ich córce.

– Rémy, też powinieneś się położyć – powiedział cicho Rey, kładąc dłoń na ramieniu syna. – Idź do siebie, zostanę z Rose.

Remus pokręcił gwałtownie głową. Czuł powoli ogarniające go zmęczenie, ale instynkt ojcowski był silniejszy. Instynkt… Czasami, w gorszych chwilach, zastanawiał się, na ile kieruje nim zwierzęcy instynkt, a na ile zwykła ludzka troska. Gdy pojawiały się takie myśli, zawsze szybko je odsuwał. Nie chciał, by cokolwiek poddawało w wątpliwość jego uczucia do córeczki. Kochał ją. Od trzech lat była całym jego światem.

– Musisz się położyć – powtórzył Rey, tym razem bardziej stanowczo. – Nikomu nie przyniesie nic dobrego, jeżeli zaraz się wykończysz. Szczególnie teraz.

Szczególnie teraz. Remus nienawidził, sytuacji, gdy ojciec grał kartą wilkołactwa, a miał wrażenie, że Reynard coraz częściej próbuje to robić – tym częściej, im bardziej przybywało księżyca.

– Ale obudź mnie, jeżeli cokolwiek będzie się dziać – powiedział w końcu. Czuł zdradliwe szczypanie policzków. Skapitulował. Dał się znowu potraktować jak dziecko.

Z biegiem lat coraz trudniej mu było poddawać się władzy ojca. Po kilku latach, w czasie których mieszkał sam, nauczył się samodzielności. Po przyjeździe do Francji, gdy już psychicznie stanął na nogi, zaczął się trudny proces docierania się między oboma mężczyznami. Kochali się, łączyła ich troska o dobro rodziny i Rose, ale zaczęły się utarczki – a to o to, że coś leżało nie na miejscu, a to o późne powroty lub wychodzenie bez słowa. Remus starał się znaleźć pozory samodzielności w sytuacji, gdy mieszkaniowo i finansowo był całkowicie zależny od ojca. Nie było to łatwe. Widział co prawda, że Rey stara się mu nie narzucać, ale jego natura śledczego dawała o sobie znać.

Przez ostatnie dwa lata Remus tylko raz miał poczucie samodzielności – gdy w wakacje po drugim roku z pomocą Régi udało mu się znaleźć pracę. Nie było to nic ambitnego, ot, obsługa sklepu miotlarskiego. Kompletnie się na tym nie znał, póki Régine nie zrobiła mu gruntownego szkolenia. Cały jej wysiłek na niewiele się zdał, bo nie minęły dwa miesiące, a Remus znowu został bez pracy. W czasie pierwszej pełni jeszcze nie było problemu, ale przy drugiej zaczęły się pytania, z których Lupin nie miał jak się wykręcić. Régi była wściekła, ale nie mogła nic na to poradzić. Od tamtej pory co i raz podsyłała kuzynowi oferty pracy, ale Remus już nie miał wielkich nadziei. Wysyłał co prawda listy na różne posady, ale bezskutecznie. Ostatni list odmowny odebrał zaledwie wczoraj. Byli na tyle mili, że chociaż napisali – zazwyczaj zostawał odrzucony bez słowa.

Kładąc się do łóżka, szczerze pożałował, że nie zabrał z kuchni eliksiru nasennego. Nie tylko Rose go potrzebowała. Zaciągnął zasłony, ale i tak srebrne światło prawie pełnego księżyca sączyło się przez tkaninę. Mimo że Remus zacisnął powieki, wciąż miał wrażenie, że jest zbyt widno. Owinął się ciaśniej kołdrą i zakrył głowę poduszką.

Wyciągnął rękę na drugą stronę łóżka i poczuł bolesny ucisk w sercu, gdy wyczuł pustkę. Minęły ponad trzy lata… długie trzydzieści dziewięć miesięcy. A mimo to brak Ami u jego boku wciąż bolał. Wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby tu była. Ami by wiedziała, jak pomóc Rose.

Poderwał się z łóżka, odrzucając poduszkę na drugi koniec pokoju. Usiadł, krzyżując nogi. Ukrył twarz w dłoniach.

– Rémy, nie śpisz jeszcze?

Rey zajrzał do pokoju przez uchylone drzwi. Widząc siedzącego na łóżku syna, wszedł do środka i usiadł obok niego.

– Co się stało? Chodzi o Lefebre’a?

– Nie, nim się nie przejmuję. Chce rozmowy, to będzie ją miał. Chcę skończyć te studia, nie będę się wychylał. Ja po prostu… Jak to znosisz? Te lata bez mamy?

Rey spuścił wzrok. Nerwowo poruszał palcami, rozmyślając nad odpowiedzią. Remus nigdy go o to nie pytał, a i on sam nie podejmował tematu. Był zbyt trudny dla nich obu. Chociaż minęło dziewięć lat, wciąż nie do końca dotarło do niego, że Angie już nie ma. Czasami łapał się na tym, że chciałby jej coś powiedzieć, że wsłuchuje się w ciszę, czekając aż ona coś powie.

– Nie wiem – przyznał. – Po prostu… Po prostu wiem, że muszę żyć dalej dla was. Muszę was chronić. Ale myślę o niej każdego dnia. Każdego dnia myślę, co Angie by powiedziała i zrobiła, gdyby tu była.

Remus skinął głową. Gdyby to było takie proste. Nie śmiał zapytać, czy ojciec kiedyś myślał o ponownym małżeństwie. Nigdy nie widział, żeby Rey spotykał się z jakąś kobietą. Mieszkając tu od dwóch lat, Remus właściwie nie widział, by jego ojciec prowadził jakiekolwiek życie towarzyskie – Reynard wychodził jedynie do pracy: na zajęcia lub na polowania na stworzenia, którymi wciąż nieoficjalnie się zajmował. Nie miał takich przyjaciół, jakich miał w Anglii – takich jak Davies czy Moody.

Remus zamrugał gwałtownie i spojrzał uważniej na ojca. Dopiero teraz uderzyło go, jak bardzo Rey musiał być samotny.

~ * ~

Maj 1960

Rey wyszedł z biura Scamandera i skierował kroki do swojego gabinetu. Poparcie Tezeusza może i było miłe, ale kompletnie bezwartościowe. To nie szef Biura Aurorów będzie musiał ponieść konsekwencje nieudanego śledztwa.

Z pewną obawą wchodził do gabinetu – nie wiedział, czy zastanie w środku Ricka, a jeżeli tak – to co od niego usłyszy. Naprawdę bał się, że Davies rzucił odznaką i odszedł z Departamentu Kontroli.

Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył przyjaciela. Rick siedział za swoim biurkiem i podpierał dłońmi głowę. Pobladł z gniewu, a ciemne włosy były rozczochrane bardziej niż zwykle. Uniósł głowę na widok Reya i przełknął głośno ślinę.

– Nazwij mnie idiotą, weźmy tę sprawę za łeb – powiedział twardo. – Chyba zaczyna mi to wchodzić na ambicję.

– Nie odchodzisz? – upewnił się Reynard.

Rick wzruszył ramionami.

– I gdzie pójdę? Umiem tylko to. A ty? Idziesz w to ze mną?

Rey uśmiechnął się. Podszedł do przyjaciela i usiadł na jego biurku. Często to robił, łatwiej mu się tak myślało. Od dawna twierdził, że Rick ma o wiele wygodniejsze biurko niż on. O wiele lepiej się na nim siedzi.

– Mam cię puścić samego? Pięciu minut beze mnie nie przeżyjesz! Nie, nie, Sebastian by mi tego nie darował.

Rick roześmiał się cicho. Podszedł do tablicy korkowej, którą przed trzema dniami przyniósł Alastor. Ze zmarszczonymi brwiami przyglądał się rozwieszonej na niej mapie. Przesunął jedną ze szpilek tak, by znajdowała się dokładnie na miejscu ataku.

– Czego jeszcze nie zrobiliśmy? – zastanawiał się na głos. – Obejrzeliśmy ciała, obejrzeliśmy miejsca zbrodni, przesłuchaliśmy świadków. Wszystko przeskanowaliśmy standardowymi zaklęciami. Co jeszcze możemy zrobić?

Rey nie odpowiedział na rzucone w pustkę pytanie. Sam od kilku dni się nad tym zastanawiał. Kilkukrotnie rozmawiał o tym z Alastorem, ale nawet on, jako auror śledczy, nie potrafił powiedzieć, co jeszcze mogą zrobić.

– Newt mówi, że będzie kierował prasę na wilkołaka – kontynuował Rick. – Skoro tak, to chociaż sprawdźmy w rejestrze, czy mamy tam jakiegoś wilkołaka.

– Taaak, bo rejestrowi możemy bezwarunkowo wierzyć – mruknął ironicznie Rey.

– Oczywiście, że nie. Ale nic lepszego nie mamy. Poza tym, nawet jeżeli to nie oni, to może będą coś wiedzieć. Na Merlina, na pewno zorientowali się, co nowego pojawiło się w okolicy. Jak nie wilkołak, to któryś z okolicznych wampirów. KTOŚ musi coś wiedzieć!

Rey milczał. Nie chciał burzyć nadziei przyjaciela jednym prostym pytaniem: czy będą chcieli im powiedzieć? Oficerowie Departamentu Kontroli nie byli zbyt lubiani przez istoty (czemu Reynard absolutnie się nie dziwił), a samo działanie tej instytucji zdecydowanie nie leżało w ich interesie. Nie, Rey był niemal pewny, że żadna istota nic im nie powie. Przynajmniej nie dobrowolnie, a on nie miał wielkiej ochoty na babranie się w torturach. Nie mówiąc już o tym, że korzystanie z pomocy istot znacząco ujmowałoby jego zawodowej dumie.

Zostawił Ricka zakopanego w Rejestrze Wilkołaków i wrócił do domu. Ponownie ogarnęło go zmęczenie. Krótka drzemka nie mogła zrównoważyć braku snu w ostatnich dniach.

Pod domem zastał siedzącego na werandzie Alastora. Auror wczytywał się w dokumenty, wolną ręką bujając dziecięcy wózek.

– Na pewno nie chcesz go na dłużej? – zapytał z uśmiechem Rey. Mimo tych słów z czułością spojrzał na śpiącego synka. – Masz na niego bardzo dobry wpływ.

– Dobrze, że chociaż na niego.

Rey usiadł obok przyjaciela i wziął od niego akta. Spojrzał na zdjęcia zrobione w domach ofiar. Sam nie wiedział, po co na nie patrzy. Przecież oglądał je już wielokrotnie, widział te miejsca na żywo. Znał je na wylot i był pewny, że nic już go tam nie zaskoczy.

Kątem oka spojrzał na Alastora. Auror sprawiał wrażenie spokojnego, ale Rey znał go dostatecznie długo, żeby widzieć jego zaniepokojenie i był pewny, że nie ma to związku ze sprawą. Przypomniał sobie jego reakcję na dziewczynę, którą przyprowadził Sebastian.

– Znasz ją, prawda? – rzucił w przestrzeń, chcąc zobaczyć, co zrobi Moody.

– Kogo?

Rey stłumił kpiący uśmiech. Jeżeli Alastor nagle udawał, że nie zna kobiety, nie mogło to oznaczać nic dobrego.

– McGonagall. Widziałem, jak pobladłeś, gdy weszła do domu. Znasz ją, Al. Skąd?

Auror milczał. Jedynie szybsze ruchy wózka świadczyły o tym, że nie Rey trafił w czuły punkt. Lupin nie drążył, wiedział, że przyjaciel w końcu zacznie mówić.

– Pamiętasz… pamiętasz, jak się poznaliśmy? – zapytał w końcu Moody.

– Bardzo wyraźnie! Wpadłeś do gabinetu jak jakiś szaleniec i krzyczałeś o jakiejś dziewczynie, którą poznałeś.

– To było ona. Atena. Znaczy Minerwa, jak się teraz okazuje. Spotkaliśmy się w Trzech Miotłach, zaczęliśmy się sprzeczać, a w końcu wylądowaliśmy u mnie w domu.

Rey spojrzał uważniej na Alastora, próbując zrozumieć to, co przyjaciel właśnie mu powiedział. Miał nadzieje, że rozumiał go źle. Miał wielką nadzieję, że zrozumiał go źle.

– Chcesz mi powiedzieć, że… – urwał, szukając odpowiednich słów. – Spałeś z dziewczyną Sebastiana?

Alastor poderwał się, chcąc już coś krzyknąć, ale od razu się zreflektował. Z obawą spojrzał na śpiącego Remusa, upewniając się, że go nie obudził. Usiadł ponownie.

Wtedy nie była jego dziewczyną. Od tamtej pory nie widziałem jej na oczy. Ale… gdy ją dzisiaj zobaczyłem… Nie wiem, Rey. Nie wiem, co mam o tym myśleć. Nie powinienem, wiem, ale ona… Cholera, sam nie wiem. Merlinie, przecież nie może między nami stanąć kobieta, prawda?

Reynard nie odpowiedział. Raz, że nie wiedział, co ma powiedzieć. Dwa – miał świadomość tego, że tę rozmowę może słyszeć jego żona, a on bardzo nie chciał jej podpadać. Szczególnie teraz, gdy tak bardzo potrzebował spokoju w domu. A Angie bywała nerwowa, gdy ktoś próbował zmniejszać jej rolę.

– Nie mów Sebastianowi – poprosił Alastor. – To nie ma znaczenia. Co było, to było.

– Jasne, to sprawa między wami dwoma.

Łatwo było się zgodzić, ale miał lekkie wątpliwości. Czy on by chciał wiedzieć, gdyby Angie łączyło kiedyś coś z którymś z jego przyjaciół? Czy przyniosłoby mu to spokój, czy niepokój? Nie, to było coś, co Alastor sam powinien omówić z Sebastianem, jemu nic do tego.

Alastor wyszedł późnym wieczorem, zostawiając Lupinów z wyjątkowo spokojnie śpiącym synkiem. Rey z ulgą zakopał się z pościeli, licząc, że prześpi kilka godzin, zanim Remus ponownie się obudzi. Wydawało mu się jednak, że ledwo przyłożył głowę do poduszki, a poderwało go łomotanie do drzwi. Chwilę później rozległ się płacz dziecka.

– Na Morganę, zabiję! – krzyknęła Angie. Owinęła się szlafrokiem i wybiegła z sypialni, kierując się do pokoju Remusa.

Rey też opuścił pokój, jednak ruszył bezpośrednio do drzwi. Otworzył je z rozmachem, gotów do kłótni z tym, kto stał po drugiej stronie. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie na pobladłą ze zdenerwowania twarz Ricka i mocno wzburzonego Willa, żeby odeszła mu chęć do awantur. Na Hekate, nie teraz…

– Mamy kolejne trupy – powiedział ponuro Davies. – Zbieraj się, lecimy do Dartmooru.

Rey cofnął się do domu, wpuszczając kolegów. Pobiegł do sypialni, zarzucił na siebie pierwsze ubrania, które wpadły mu do rąk. Zza drzwi słyszał wzburzony głos Angie:

– Doszczętnie was pogięło! Na Merlina, DOSKONALE wiecie, że mamy małe dziecko i walicie w drzwi w środku nocy!

– Angie, to wyjątkowa sytuacja – próbował bronić się Rick. – Wiesz, to ta nasza sprawa… znaleziono kolejne zwłoki…

– Zwłoki? Zwłoki?! Riccardzie Daviesie, z CIEBIE zostaną tylko zwłoki, jeżeli jeszcze raz obudzisz mojego syna!

Rey wyszedł z sypiali w samą porę, by odciągnąć żonę od przyjaciela. Objął ją czule, nie zważając na jej złość. Zgadzał się z nią, było co najmniej kilka sposobów, by go obudzić – bez konieczności wybudzania Remusa.

– A ty sobie nie myśl, że ci się upiecze! – warknęła na niego Angie. – Masz wrócić cały i zdrowy, jasne?

– Bez obaw. Zawsze na siebie uważam.

Ucałował żonę w policzek, po czym razem z kolegami wyszli z domu. Odczekał, aż usłyszy dźwięk przekręcanego w zamku klucza. Dopiero wtedy się deportował.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz