Maj 1960
Rey
rozejrzał się po okolicy. Od razu rozpoznał schemat z poprzednich ataków –
spokojne osiedle jednorodzinnych domów położone nieopodal lasu. Na podwórzu nie
było żadnych śladów, których nie zostawili sąsiedzi lub służby. Okna były
pozamykane, prócz jednego uchylonego w łazience, a parapety wydawały się
nietknięte.
Przed bramą
wciąż stał mugolski radiowóz, a funkcjonariusze rozmawiali z Moodym, który
machał jakimiś sfałszowanymi pozwoleniami, by ich przegonić. Ofiary były
czarodziejami i to czarodzieje powinni badać sprawę ich śmierci.
– Co o nich
wiesz? – zapytał Rey, podchodząc do Ricka.
–
Małżeństwo, ich córka uczy się w Hogwarcie, ma piętnaście lat. Amadeus i
Katherine Burbage.
Przynajmniej
tym razem nie ucierpiały dzieci, pomyślał z ulgą Rey. Tak,
dziewczyna straciła rodziców, ale przynajmniej żyła. Dotychczas obawiał się, że
będzie musiał patrzeć na kolejne martwe dziecko. Nie wiedział, czy by sobie z
tym poradził.
Weszli do
parterowego budynku. W środku nic nie wskazywało na to, że z gospodarzami stało
się coś niedobrego. Rey rozglądał się uważnie, starając się złapać każdy
odbiegający od normy szczegół. Niczego takiego nie było. Niczego, prócz
kobiecego ciała leżącego w kuchni.
Katherine
Burbage wyglądała, jakby spała. Reynard przyklęknął obok jej ciała. Nie było
żadnych śladów. Żadnych zadrapań, ugryzień, sińców, po prostu nic. Jakby
kobieta po prostu położyła się i umarła sama z siebie. To było wprost
niewyobrażalne.
– Z jej
mężem jest to samo – powiedział Rick, wychodząc z drugiego pokoju. – Merlinie,
co tu się dzieje?
Wyjrzał
przez okno i zaklął tak, że Emily Blount, technik przy Biurze Aurorów,
spojrzała się na niego z dezaprobatą.
– Rey, mamy
problem. Prasa.
– Nasza czy
mugolska? – zapytał Lupin.
Davies nie
odpowiedział. Nie musiał. Wyraz jego twarzy jasno świadczył o tym, że czekali
na nich reporterzy Proroka Codziennego. Tylko tego było im trzeba.
– Zignoruj
ich – poradził Rey. – Al się nimi zajmie. Masz te swoje notatki?
– Mam…
Czekaj!
Rick rzucił
pergaminy na stół i zaczął nerwowo przeglądać zapiski. Reynard nachylił się nad
nimi, ale nie był w stanie rozczytać krzywego pisma przyjaciela. Na Hekate, czy
w tym całym Hogwarcie nie uczono kaligrafii? W Beauxbatons kładziono na to
silny nacisk. Zaczynał poważnie się zastanawiać, czy chciał puszczać syna do
takiej szkoły.
–
Wiedziałem, że skądś kojarzę ten adres – powiedział Rick, uśmiechając się. –
Zobacz, kto mieszka trzy domy dalej.
Podsunął
Reyowi pergamin, ale ten od razu go oddał.
– Sam czytaj
te swoje hieroglify. Kto tu mieszka?
– George
Fletcher. Numer 768, w Rejestrze od siedmiu lat. Idziemy?
Rey uniósł
brwi. Nie pamiętał, kiedy ostatnio rozmawiał z wilkołakiem w ludzkiej postaci.
Zazwyczaj miał z nimi do czynienia podczas pełni.
Wyszli z
domu, starannie unikając błysków fleszy i dziennikarzy. Bezskutecznie.
– Czy
wiadomo, kto morduje?
– Czy to
istota?
– Dlaczego
sprawą zajmuje się Departament Kontroli?
– Macie
jakieś ustalenia? Jakie są następne kroki?
– Dlaczego
tej sprawy nie badają aurorzy?
– O to
najlepiej zapytajcie aurorów – warknął Rick, zanim Rey go odciągnął.
– Zabierzcie
ich stąd, do cholery! – krzyknął Lupin do aurorów, w emocjach gubiąc
wypracowany w ostatnich latach niemal angielski akcent. – Tu się próbuje
pracować!
Nie
wypuszczając ramienia Daviesa z żelaznego uścisku, wyciągnął go z tłumu, który
powoli opanowywali aurorzy i młodsi oficerowi DKMS-u. Wypuścił go dopiero, gdy
weszli na podwórko Fletchera. Pozwolił Rickowi wyżyć się na drzwiach.
Otworzyła im
niska kobieta, niewiele od nich starsza. Twarz miała poczerwieniałą z gniewu,
jej zielone oczy ciskały gromy. Z długiego, ciemnego warkocza wymknęło się
kilka włosków, które, stercząc na czubku głowy, przywodziły na myśl różki.
– Czego?! –
warknęła.
Oficerowie
popatrzyli po sobie. Nie spodziewali się takiego ataku, nie ze strony kobiety.
Nawet nie wiedzieli, że z Fletcherem mieszka jakaś kobieta.
– Zoey,
zostaw nas samych.
Kobieta
nawet nie drgnęła, gdy Fletcher podszedł do niej i położył dłoń na jej
ramieniu. Twarz miał pobladłą, wychudzoną. Odsłonięte ramiona ukazywały liczne
ślady po ugryzieniach i zadrapaniach.
– Czego
chcesz, Davies? – zapytał wilkołak.
– OFICERZE
Davis – poprawił go z naciskiem Rick.
– Oficerze
Davis – powtórzył za nim Fletcher. Jego głos był podszyty ironią. – W czym mogę
pomóc Departamentowi Kontroli?
– George,
nie musisz… – zaczęła kobieta, ale wilkołak ją uciszył.
– Muszę. Idź
na górę.
Zoey
wyraźnie ociągała się z odejściem, ale w końcu ustąpiła. Zanim jednak ruszyła
na schody, wspięła się na palce i pocałowała Fletchera w policzek.
Rey z trudem
opanował dreszcz obrzydzenia na widok ludzkiej dziewczyny, najpewniej mugolki,
i wilkołaka. To było nienaturalne. Obrzydliwe. Takie związki, o ile można było
to tak nazwać, nie miały prawa funkcjonować.
– Wie o
wszystkim, jeżeli was to interesuje – powiedział Fletcher, gdy przeszli do
salonu.
– To łamanie
kodeksu tajności – zauważył Rey. – Mugole nie powinni wiedzieć o istnieniu
czarodziejów, a co dopiero istot.
– W takim
razie aresztujcie wszystkich, którzy związali się z mugolami – odparował
wilkołak. – I dla pewności mugolaków też. Zostawcie Zoey w spokoju, nie z jej
powodu tu przyszliście. Chodzi o Burbage’ów. Pewnie was zmartwię, ale nic im
nie zrobiłem. Nie miałem nawet jak. A poprzednich ofiar nie znałem. Noo… nie
patrzcie tak na mnie. To mała społeczność, wszyscy wszystko wiedzą. Już po
pierwszym ataku wiedzieliśmy, że coś się święci. Że też dopiero teraz
zaczęliście nas przesłuchiwać.
Reynard
nieświadomie przesunął dłoń. Jadowity głos Fletchera doprowadzał go do szału,
szczególnie, że wilkołak wytknął im istotny błąd. Tak, powinni byli wcześniej
obejść istoty zamieszkujące Dartmoor. Na Hekate, dlaczego wpadli na to dopiero
po dwóch tygodniach?!
– Co wiesz? –
zapytał Rick. Zdawał się ignorować zaczepkę Fletchera.
– Wiem, że
to nikt z nas, ale pewnie i tak mi nie uwierzycie. I nic więcej, jeżeli mam być
szczery. Coś dziwnego pojawiło się w tych lasach. Jakiś miesiąc, może półtora
temu. Nie mam zielonego pojęcia, co to za stworzenie. Nie jest stąd.
Oficerowie
spojrzeli po sobie. Tak, tego już się domyślili. Wbrew słowom Newta, byli pewni,
że żadna znana im istota nie przyłożyła łapy do śmierci dwóch… teraz już trzech
rodzin. Za nic w świecie nie przyznaliby tego przed wilkołakiem.
– To nikt z Wielkiej
Piątki – ciągnął Fletcher. – Ale to na pewno już wiecie.
– Nie Wielka
Piątka i nie stworzenie z Wysp?
Wilkołak
spojrzał na wiszącą na ścianie mapę świata – skrzyła się w miejscach, gdzie
światy mugoli i czarodziejów przenikały się. Na Wyspach były to między innymi
Pokątna, Hogsmeade czy Stonehenge.
– Gdybym był
na waszym miejscu, szukałbym poza granicami Europy. Może Ameryka? MACUSA miewa
problemy z pilnowaniem swoich stworzeń, prawda? A może Afryka? Teraz jest tam
tak niespokojnie…
– Nie
pozwalaj sobie, Fletcher – warknął Rick. – Wiemy, jak mamy wykonywać swoją
pracę.
Wilkołak
uniósł dłonie w geście poddania. Jego spojrzenie nie wyrażało jednak skruchy.
Wciąż wpatrywał się w oficerów z hardością, której ci dawno nie widzieli.
Zazwyczaj legitymacje i mundury wystarczyły, by istoty traciły rezon. Na
Fletchera nie działało ani to, ani fakt, że mógł zostać oskarżony o śmierć
Burbage’ów.
– Jestem tu
tylko po to, żeby wspomóc stróżów prawa – powiedział wilkołak z fałszywą
służalczością.
Ale nie było
już niczego, w czym mógłby pomóc. Może gdyby Lupin i Davies wiedzieli, czego
dokładnie szukają… Ale tylko może. Już sama sugestia, że powinni szukać
stworzenia spoza Europy, była czymś, czego do tej pory w ogóle nie wzięli pod
uwagę.
Wyszli z
domu Fletchera. Idąc przez podwórko, czuli na sobie wściekły wzrok Zoey, która
wpatrywała się w nich z okna na piętrze. Rey niechętnie musiał przyznać, że
lojalność mugolki nawet mu zaimponowała. Rzecz jasna ta lojalność była bardzo
źle ulokowana. Wilkołakom nie można było ufać, szczególnie, gdy nie miało się
pod ręką różdżki, przy pomocy której można było je unieszkodliwić. Gdyby
Fletcherowi coś odbiło, mugolka nie miałaby szans.
Gdy wrócili
pod dom Burbage’ów, było tam już o wiele spokojniej. Dziennikarze i postronni
gapie zostali usunięci z ulicy. Po podwórku ofiar kręcili się jeszcze technicy,
kilku aurorów uważnie obserwowało otoczenie.
Dwaj
oficerowie podeszli do Moody’ego.
– Już
kończymy – poinformował ich na wstępie Alastor. – Technicy są wściekli, nic nie
mogli znaleźć. Kazali przekazać, że w ciągu dwóch dni dostaniecie raporty.
– A kto
poinformuje ich córkę? – zapytał Rick.
Moody uciekł
spojrzeniem. Dopiero po chwili przerwał milczenie.
–
Teoretyczne powinni to zrobić prowadzący śledztwo. Ale… Cholera, ja to zrobię.
W końcu mam w tym doświadczenie. Domyślam się, że nie chcecie jechać ze mną.
Nie chcieli,
chociaż obaj wiedzieli, że powinni udać się do Hogwartu razem z aurorem.
Wymagała tego przyzwoitość… nie mówiąc już o dobru śledztwa. Może córka
Burbage’ów mogła rzucić jakieś światło na sprawę.
– Ja pojadę
– powiedział Rick. – Dippet mnie lubi, a Angie pewnie chce odzyskać Reya
najszybciej jak to możliwe. Spływaj, stary, widzimy się potem w biurze.
Lupin
spojrzał na niego z wdzięcznością. Uścisnął ręce przyjaciół i oddalił się, żeby
znaleźć spokojne miejsce do deportacji.
~ * ~
Marzec 1984
Jakkolwiek
by to dziwnie nie brzmiało, Remusa obudziły głosy. W pierwszej chwili był
pewien, że się przesłyszał, ale szybko doszedł do wniosku, że faktycznie
dobiega go z dołu dźwięk głosu kuzynki.
Spojrzał na
zegarek. Południe. Nie tak źle – jak na pobudkę po przemianie. Zdarzało mu się już
budzenie nawet po piętnastej, po szczególnie trudnych pełniach.
Ostrożnie
usiadł na łóżku, lustrując dokładnie obrażenia. Naprawdę nie było tak źle – ledwie
kilka zadrapań niewymagających opatrunku i jeden ślad po ugryzieniu na
nadgarstku, na szczęście lewym. Gdyby uszkodził sobie prawy, mógłby mieć
poważne problemy z pisaniem, nie mówiąc już o używaniu różdżki.
Idąc do
łazienki, zajrzał do pokoju córki. Rose smacznie spała, zakopana w grubej
kołdrze i otoczona miśkami. Remus podszedł do niej i, najdelikatniej jak
potrafił, położył zdrową dłoń na jej czole. Odetchnął z ulgą, gdy zorientował
się, że jest chłodne. Podczas jego nieobecności mała wyraźnie zaczęła dochodzić
do siebie.
Piętnaście
minut później – już umyty, ogolony, całkowicie ubrany – zszedł na parter, gdzie
faktycznie zastał Régi. Kuzynka siedziała w fotelu z kubkiem w dłoniach. W
pomieszczeniu unosił się zapach herbaty cytrusowej. Régine nigdy nie używała
filiżanek, a przynajmniej Remus nigdy tego nie widział.
– Jak się
czujesz? – zapytała.
– Jakby coś
mnie przeżuło i wypluło. Czyli całkiem nieźle, jak na kilka godzin po
przemianie.
Usiadł na
kanapie, wyciągając przed siebie nogi. Kolano głośno trzasnęło, na co oboje się
skrzywili.
– Tak mi się
wydawało, że już wstałeś! – powiedział Rey, wychodząc z łazienki. Przechodząc
za synem, przesunął dłonią po jego włosach, na nowo je mierzwiąc. Remus od razu
uniósł rękę, żeby je poprawić. – Régi przyszła do nas z dobrą nowiną.
Mina kuzynki
wyraźnie świadczyła o tym, że swojej wiadomości nie uważa za szczególnie dobrą,
ale w jej oczach błysnął triumf. Remus znał ten błysk – pojawiał się za każdym
razem, gdy Régine wygrywała ze swoim ojcem.
– Co tym
razem wymyślił mój drogi brat? – zapytał Reynard, siadając obok syna.
–
Dogadaliśmy się w kwestii firmy. Pamiętacie, że Robert zdecydował się na
karierę w Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów? Prowadziłam ostatnio sporo
dyskusji na temat przejęcia firmy. Chcieli mnie zrobić wiceprezesem, ale ja nie
byłam taka skłonna do zgodzenia się z nimi.
Remus
zmarszczył brwi. Nie rozumiał, do czego dążyła Régi. Od lat słyszał, jak
kuzynka opowiadała o tym, że chce zająć się miotłami. Marzyła o tym przez całe
życie. Dlaczego teraz miałaby odmówić? To nie miało sensu.
–
Negocjowałaś najkorzystniejsze warunki – domyślił się Rey. – Mądra dziewczynka.
– Powiedzmy…
Teraz zostanę wiceprezesem, a wraz z osiągnięciem trzydziestki przejmę
wszystko. Firma będzie moja i tylko moja. Mój przyszły mąż nie będzie miał do
niej żadnych praw.
Brzmiało to
rozsądnie, ale Remus czuł, że kryje się za tym drugie dno. Widział, jak ojciec
marszczy brwi. Przez chwilę poczuł się wykluczony – w przeciwieństwie do Reya i
Régi nie dorastał w środowisku bogaczy i arystokratów. Czy żałował? Cóż, miło
by było poczuć czasami trochę złota w kieszeni, ale nie za cenę sztywnej
etykiety i konieczności spełniania czyichś zachcianek. Widział, co takie życie
zrobiło z jego ojcem. Co zrobiło z Blackiem.
Remus
drgnął, gdy poczuł nieprzyjemny dreszcz na plecach. Od przyjazdu do Francji
niemal nie myślał o Blacku. Wypchnął go ze swojej świadomości. Każda myśl o nim
brukała pamięć Jamesa, Lily i Petera. Każda myśl o nim brukała pamięć Ami.
– Za jaką
cenę? – zapytał po chwili Rey. – Roland nie dałby ci takich dobrych warunków za
nic. Znam go.
Remus wolał
nie myśleć, co przed laty Reynard słyszał od własnego ojca, gdy chciał żenić
się z Angeline. Wiedział, że wydarzenia w 1956 roku były burzliwe, ale nigdy
nie dopytywał, jak bardzo. Nie znał Rolanda i, po kilku zdawkowych
wypowiedziach ojca, wiedział, że nie chciał, by ten stan rzeczy się zmienił.
– No cóż…
chce, żebym wyszła za Denisa Bonnacorda.
– I zgadzasz
się na to?! – krzyknął Remus. Spróbował się poderwać, ale powstrzymała go dłoń
Reya, spoczywająca na jego ramieniu. – Przecież to szaleństwo!
– Dla mnie
to dobry interes. Dostaję firmę, spokój i okazję do wyprowadzki od ojca. Same
plusy. Znam Denisa, nie interesuje go nic poza quidditchem, ale dzięki temu zna
się na miotłach, więc może okazać się pomocny. Miły, spokojny, z dobrej rodziny.
Remus uniósł
brwi, wysłuchując opisu kuzynki. Zastanawiał się, czy Régi próbuje do tego
pomysłu przekonać ich, czy samą siebie. Jemu samemu niedobrze się zrobiło na
myśl, że miałby w ten sposób wybierać osobę, z którą miałby spędzić życie. Może
był idealistą, ale nie uważał małżeństwa, za towar na sprzedaż. Nie wyobrażał
sobie, że mógłby być z kimś, kogo nie kochał i do kogo nie miał całkowitego
zaufania.
– Wychodzisz
za mąż, czy kupujesz konia? – zapytał cierpko.
Rey zacisnął
dłoń na jego ramieniu, ale było już za późno. Régi zmarszczyła brwi, a jej oczy
błysnęły groźnie. Twarz najpierw pobladła, by po chwili poczerwienieć ze
złości.
– Masz
szczęście, że jesteś zaraz po pełni, bo już oberwałbyś klątwą – warknęła. – Nic
nie wiesz, nie wypowiadaj się.
– Rémy,
spokojnie – zaczął Rey, ale syn go nie słuchał.
– Żadne
„spokojnie”! Mamy tak siedzieć i patrzeć, jak Régi się sprzedaje?!
Zakręciło mu
się w głowie, jak podejrzewał, z emocji. Zamknął na chwilę oczy, próbując w ten
sposób opanować wirowanie świata. Osiągnął jedynie tyle, że nie zobaczył
wściekłej miny kuzynki.
Régine
zerwała się z fotela. Szybko obeszła pomieszczenie. Potem znowu. I ponownie.
Cały czas zaciskała dłonie w pięści. Starannie ułożona fryzura rozsypała się
pod wpływem pędu. Długa spódnica szeleściła przy każdym kroku. Szerokie rękawy
bluzki falowały niczym skrzydła, gdy kobieta nerwowo machała rękami.
– Tak! –
powiedziała w końcu, zatrzymując się gwałtownie przed kuzynem. – Tak, sprzedaję
się. Bo tylko dzięki temu dostanę to, na czym mi zależy. Wyjdę na Bonnacorda i
dostanę firmę. Będzie moja, nie jego, bo takie postawiłam warunki. Inaczej bym
tego nie załatwiła. I jako prezes Balai Enterprise, za osiem lat wreszcie będę
mogła robić to, co uważam za słuszne. Wreszcie będę wolna. Nie chcę uwag,
komentarzy, rad. Na Hekate, nie od was! Chociaż nie od was.
Remus
chętnie by się z nią pokłócił, gdyby miał więcej sił. Przywykł już do
traktowania Régine jak rodzonej siostry. Nie chciał patrzeć na to, jak marnuje
się przy kimś, do kogo nic nie czuła.
– Spokojnie
– powiedział Rey, unosząc dłonie. – Oboje się uspokójcie. Każde z was ma swoje
racje i gwarantuję wam, że nie przekonacie się nawzajem.
Remus
pierwszy spuścił z tonu. Nie miał siły na toczenie wojen. Może za dzień lub dwa
byłby w stanie dyskutować z Régine na jednym poziomie, ale wiedział, że ojciec
ma rację. Nikt i nic nie przekona jego kuzynki do zmiany zdania, jeżeli ona już
podjęła decyzję. Może gdyby chodziło o coś innego, ale nie, gdy w grę wchodziło
Balai Enterprise. Firma była największym marzeniem i jedynym celem Régi.
Jedynym, dla którego mogła poświęcić wszystko.
*
Bury szczur
wyciągnął się na poduszeczce, obserwując bawiące się dzieci. Zerkał na nie z
podejrzliwością, z obawą oczekując momentu, gdy się nim zainteresują. Na
Merlina, co to były za nieznośne bachory! Nic tylko płakały, krzyczały i
szarpały go za ogon. Czasami myślał, że już tego dłużej nie wytrzyma.
A przecież
tak się cieszył, gdy dwa lata temu trafił do domu siostry Prevettów. To był
zupełny przypadek – ot, kręcił się po Pokątnej, szukając informacji, gdy
dopadły go dziecięce rączki. Uniósł oczka i zobaczył rudego chłopca. Chłopczyk
ubłagał u rodziców, by ci pozwolili mu zachować zwierzątko. Peter nie posiadał
się z ulgi, gdy zorientował się, że trafił do domu Molly Weasley. Była to
porządna, czarodziejska rodzina, w której nikt nie walczył w wojnie. W dodatku
Artur pracował w Ministerstwie Magii, co dało Peterowi dostęp do najświeższych wieści.
Czekał tylko na informację o otwarciu granic.
Niestety,
władze zdawały się myśleć o wszystkim, tylko nie o tym. W innej sytuacji Peter
nawet by się ucieszył z wprowadzenia rozporządzenia przeciw wilkołakom, ale
tylko wtedy, gdyby Lupin przebywał Anglii. Wejście nowego prawa w życie
gwarantowało, że nie przywiezie już Rose na Wyspy. Nagle otwarcie granic stało
się jedyną nadzieją Petera na odzyskanie córki.
Otwarcie nie
nastąpiło. Minęły trzy lata od końca wojny. Dwa lata, odkąd ostatni raz widział
Rose. Jak ona musiała urosnąć! Jak bardzo się zmieniła! Peter miał nadzieję, że
jest podobna do matki. Nieraz, gdy zasypiał, wyobrażał sobie twarz Ami – jej
różowe policzki, prosty nos, chabrowe oczy i blond włosy. Jego Ami. Tęsknił za
nią i żałował, że nie może wychowywać ich córki. Był pewny, że wilkołak nie
mógł dać Rosie tego, co najlepsze.
Niejednokrotnie,
spoglądając na malutką Ginny Weasley, wyobrażał sobie Rose. Widząc o rok
starszego Rona, myślał o Harrym. Zastanawiał się, co działo się z młodym
Potterem. Nie czuł wyrzutów sumienia. Przecież chciał dobrze i udało się.
Zakończył wojnę. Ogromnym kosztem, ale zakończył wojnę. Był bohaterem.
Pisnął
przerażony, gdy podniosły go dziecięce ręce. Uniósł oczy, żeby spojrzeć na
Percy’ego, swojego „właściciela”. To było nawet śmieszne. Peter nawet go lubił.
Percy był poukładany, cichy, zdecydowanie spokojniejszy od swoich braci.
Traktował go dobrze, zawsze podrzucał mu smakowite kąski ze stołu. Życie z nim
było spokojne i przyjemne – i Pettigrew wiedział, że pewnego dnia może być mu
trudno je porzucić. Im dłużej tu był, tym będzie trudniej. Ale czy Rose nie
była tego warta? Była. Oczywiście, że była. Póki jednak granice pozostawały zamknięte,
nie było szans na jej odzyskanie.
Hej, hej!
OdpowiedzUsuńW końcu śledztwo idzie do przodu i to dzięki wilkołakowi! Widać, że to jakiś spoko gościu, któremu zależy, żeby nikt więcej nie zginał. Oh, ale Rey kiedyś zmieni podejście do istot, oj zmieni!
Biedna Regi, ta arystokracja to beznadziejna sprawa. Dobrze, że akurat kandydat jako taki zły nie jest, no ale i tak popieram tu Remusa. Może ją jeszcze od tego pomysłu odwiedzie?
Jak czytam o tym co dzieje się u Petera to mam ochotę by jak najszybciej nadeszła jakaś konfrontacja, by wszystko się wydało. Molly i Artur są tak fajnymi ludźmi, że to aż boli, że u nich ta gnida się ukryła.
Mam taką sugestię. Próbowałaś może wrzucić info o blogu na jakieś grupy na fb? Z tego co widzę, to tylko ja komentuję. Nie wiem ile osób czyta, ale pewnie mogłoby być więcej ludzi, gdyby tylko wiedzieli o istnieniu bloga.
Ściskam mocno!
Muszę przyznać, że z całej sekwencji o Bestii z Darmooru to z Fletchera jestem najbardziej zadowolona.
UsuńNigdy nie próbowałam, ale też nie bardzo wiem, gdzie mogłabym zrobić taką reklamę. Wstyd się przyznać, ale nie orientuję się w grupach fanfiction. Jak jakieś znasz, chętnie przyjmę polecajki. Niestety mam wrażenie, że sztuka i zwyczaj pisania komentarzy zanika. Widzę to też na wattpadzie i ff.net
Ściskam mocno,
Morri