12 lutego 2021

Rozdział 45

 

Maj 1960

Rey rozejrzał się po okolicy. Od razu rozpoznał schemat z poprzednich ataków – spokojne osiedle jednorodzinnych domów położone nieopodal lasu. Na podwórzu nie było żadnych śladów, których nie zostawili sąsiedzi lub służby. Okna były pozamykane, prócz jednego uchylonego w łazience, a parapety wydawały się nietknięte.

Przed bramą wciąż stał mugolski radiowóz, a funkcjonariusze rozmawiali z Moodym, który machał jakimiś sfałszowanymi pozwoleniami, by ich przegonić. Ofiary były czarodziejami i to czarodzieje powinni badać sprawę ich śmierci.

– Co o nich wiesz? – zapytał Rey, podchodząc do Ricka.

– Małżeństwo, ich córka uczy się w Hogwarcie, ma piętnaście lat. Amadeus i Katherine Burbage.

Przynajmniej tym razem nie ucierpiały dzieci, pomyślał z ulgą Rey. Tak, dziewczyna straciła rodziców, ale przynajmniej żyła. Dotychczas obawiał się, że będzie musiał patrzeć na kolejne martwe dziecko. Nie wiedział, czy by sobie z tym poradził.

Weszli do parterowego budynku. W środku nic nie wskazywało na to, że z gospodarzami stało się coś niedobrego. Rey rozglądał się uważnie, starając się złapać każdy odbiegający od normy szczegół. Niczego takiego nie było. Niczego, prócz kobiecego ciała leżącego w kuchni.

Katherine Burbage wyglądała, jakby spała. Reynard przyklęknął obok jej ciała. Nie było żadnych śladów. Żadnych zadrapań, ugryzień, sińców, po prostu nic. Jakby kobieta po prostu położyła się i umarła sama z siebie. To było wprost niewyobrażalne.

– Z jej mężem jest to samo – powiedział Rick, wychodząc z drugiego pokoju. – Merlinie, co tu się dzieje?

Wyjrzał przez okno i zaklął tak, że Emily Blount, technik przy Biurze Aurorów, spojrzała się na niego z dezaprobatą.

– Rey, mamy problem. Prasa.

– Nasza czy mugolska? – zapytał Lupin.

Davies nie odpowiedział. Nie musiał. Wyraz jego twarzy jasno świadczył o tym, że czekali na nich reporterzy Proroka Codziennego. Tylko tego było im trzeba.

– Zignoruj ich – poradził Rey. – Al się nimi zajmie. Masz te swoje notatki?

– Mam… Czekaj!

Rick rzucił pergaminy na stół i zaczął nerwowo przeglądać zapiski. Reynard nachylił się nad nimi, ale nie był w stanie rozczytać krzywego pisma przyjaciela. Na Hekate, czy w tym całym Hogwarcie nie uczono kaligrafii? W Beauxbatons kładziono na to silny nacisk. Zaczynał poważnie się zastanawiać, czy chciał puszczać syna do takiej szkoły.

– Wiedziałem, że skądś kojarzę ten adres – powiedział Rick, uśmiechając się. – Zobacz, kto mieszka trzy domy dalej.

Podsunął Reyowi pergamin, ale ten od razu go oddał.

– Sam czytaj te swoje hieroglify. Kto tu mieszka?

– George Fletcher. Numer 768, w Rejestrze od siedmiu lat. Idziemy?

Rey uniósł brwi. Nie pamiętał, kiedy ostatnio rozmawiał z wilkołakiem w ludzkiej postaci. Zazwyczaj miał z nimi do czynienia podczas pełni.

Wyszli z domu, starannie unikając błysków fleszy i dziennikarzy. Bezskutecznie.

– Czy wiadomo, kto morduje?

– Czy to istota?

– Dlaczego sprawą zajmuje się Departament Kontroli?

– Macie jakieś ustalenia? Jakie są następne kroki?

– Dlaczego tej sprawy nie badają aurorzy?

– O to najlepiej zapytajcie aurorów – warknął Rick, zanim Rey go odciągnął.

– Zabierzcie ich stąd, do cholery! – krzyknął Lupin do aurorów, w emocjach gubiąc wypracowany w ostatnich latach niemal angielski akcent. – Tu się próbuje pracować!

Nie wypuszczając ramienia Daviesa z żelaznego uścisku, wyciągnął go z tłumu, który powoli opanowywali aurorzy i młodsi oficerowi DKMS-u. Wypuścił go dopiero, gdy weszli na podwórko Fletchera. Pozwolił Rickowi wyżyć się na drzwiach.

Otworzyła im niska kobieta, niewiele od nich starsza. Twarz miała poczerwieniałą z gniewu, jej zielone oczy ciskały gromy. Z długiego, ciemnego warkocza wymknęło się kilka włosków, które, stercząc na czubku głowy, przywodziły na myśl różki.

– Czego?! – warknęła.

Oficerowie popatrzyli po sobie. Nie spodziewali się takiego ataku, nie ze strony kobiety. Nawet nie wiedzieli, że z Fletcherem mieszka jakaś kobieta.

– Zoey, zostaw nas samych.

Kobieta nawet nie drgnęła, gdy Fletcher podszedł do niej i położył dłoń na jej ramieniu. Twarz miał pobladłą, wychudzoną. Odsłonięte ramiona ukazywały liczne ślady po ugryzieniach i zadrapaniach.

– Czego chcesz, Davies? – zapytał wilkołak.

– OFICERZE Davis – poprawił go z naciskiem Rick.

Oficerze Davis – powtórzył za nim Fletcher. Jego głos był podszyty ironią. – W czym mogę pomóc Departamentowi Kontroli?

– George, nie musisz… – zaczęła kobieta, ale wilkołak ją uciszył.

– Muszę. Idź na górę.

Zoey wyraźnie ociągała się z odejściem, ale w końcu ustąpiła. Zanim jednak ruszyła na schody, wspięła się na palce i pocałowała Fletchera w policzek.

Rey z trudem opanował dreszcz obrzydzenia na widok ludzkiej dziewczyny, najpewniej mugolki, i wilkołaka. To było nienaturalne. Obrzydliwe. Takie związki, o ile można było to tak nazwać, nie miały prawa funkcjonować.

– Wie o wszystkim, jeżeli was to interesuje – powiedział Fletcher, gdy przeszli do salonu.

– To łamanie kodeksu tajności – zauważył Rey. – Mugole nie powinni wiedzieć o istnieniu czarodziejów, a co dopiero istot.

– W takim razie aresztujcie wszystkich, którzy związali się z mugolami – odparował wilkołak. – I dla pewności mugolaków też. Zostawcie Zoey w spokoju, nie z jej powodu tu przyszliście. Chodzi o Burbage’ów. Pewnie was zmartwię, ale nic im nie zrobiłem. Nie miałem nawet jak. A poprzednich ofiar nie znałem. Noo… nie patrzcie tak na mnie. To mała społeczność, wszyscy wszystko wiedzą. Już po pierwszym ataku wiedzieliśmy, że coś się święci. Że też dopiero teraz zaczęliście nas przesłuchiwać.

Reynard nieświadomie przesunął dłoń. Jadowity głos Fletchera doprowadzał go do szału, szczególnie, że wilkołak wytknął im istotny błąd. Tak, powinni byli wcześniej obejść istoty zamieszkujące Dartmoor. Na Hekate, dlaczego wpadli na to dopiero po dwóch tygodniach?!

– Co wiesz? – zapytał Rick. Zdawał się ignorować zaczepkę Fletchera.

– Wiem, że to nikt z nas, ale pewnie i tak mi nie uwierzycie. I nic więcej, jeżeli mam być szczery. Coś dziwnego pojawiło się w tych lasach. Jakiś miesiąc, może półtora temu. Nie mam zielonego pojęcia, co to za stworzenie. Nie jest stąd.

Oficerowie spojrzeli po sobie. Tak, tego już się domyślili. Wbrew słowom Newta, byli pewni, że żadna znana im istota nie przyłożyła łapy do śmierci dwóch… teraz już trzech rodzin. Za nic w świecie nie przyznaliby tego przed wilkołakiem.

– To nikt z Wielkiej Piątki – ciągnął Fletcher. – Ale to na pewno już wiecie.

– Nie Wielka Piątka i nie stworzenie z Wysp?

Wilkołak spojrzał na wiszącą na ścianie mapę świata – skrzyła się w miejscach, gdzie światy mugoli i czarodziejów przenikały się. Na Wyspach były to między innymi Pokątna, Hogsmeade czy Stonehenge.

– Gdybym był na waszym miejscu, szukałbym poza granicami Europy. Może Ameryka? MACUSA miewa problemy z pilnowaniem swoich stworzeń, prawda? A może Afryka? Teraz jest tam tak niespokojnie…

– Nie pozwalaj sobie, Fletcher – warknął Rick. – Wiemy, jak mamy wykonywać swoją pracę.

Wilkołak uniósł dłonie w geście poddania. Jego spojrzenie nie wyrażało jednak skruchy. Wciąż wpatrywał się w oficerów z hardością, której ci dawno nie widzieli. Zazwyczaj legitymacje i mundury wystarczyły, by istoty traciły rezon. Na Fletchera nie działało ani to, ani fakt, że mógł zostać oskarżony o śmierć Burbage’ów.

– Jestem tu tylko po to, żeby wspomóc stróżów prawa – powiedział wilkołak z fałszywą służalczością.

Ale nie było już niczego, w czym mógłby pomóc. Może gdyby Lupin i Davies wiedzieli, czego dokładnie szukają… Ale tylko może. Już sama sugestia, że powinni szukać stworzenia spoza Europy, była czymś, czego do tej pory w ogóle nie wzięli pod uwagę.

Wyszli z domu Fletchera. Idąc przez podwórko, czuli na sobie wściekły wzrok Zoey, która wpatrywała się w nich z okna na piętrze. Rey niechętnie musiał przyznać, że lojalność mugolki nawet mu zaimponowała. Rzecz jasna ta lojalność była bardzo źle ulokowana. Wilkołakom nie można było ufać, szczególnie, gdy nie miało się pod ręką różdżki, przy pomocy której można było je unieszkodliwić. Gdyby Fletcherowi coś odbiło, mugolka nie miałaby szans.

Gdy wrócili pod dom Burbage’ów, było tam już o wiele spokojniej. Dziennikarze i postronni gapie zostali usunięci z ulicy. Po podwórku ofiar kręcili się jeszcze technicy, kilku aurorów uważnie obserwowało otoczenie.

Dwaj oficerowie podeszli do Moody’ego.

– Już kończymy – poinformował ich na wstępie Alastor. – Technicy są wściekli, nic nie mogli znaleźć. Kazali przekazać, że w ciągu dwóch dni dostaniecie raporty.

– A kto poinformuje ich córkę? – zapytał Rick.

Moody uciekł spojrzeniem. Dopiero po chwili przerwał milczenie.

– Teoretyczne powinni to zrobić prowadzący śledztwo. Ale… Cholera, ja to zrobię. W końcu mam w tym doświadczenie. Domyślam się, że nie chcecie jechać ze mną.

Nie chcieli, chociaż obaj wiedzieli, że powinni udać się do Hogwartu razem z aurorem. Wymagała tego przyzwoitość… nie mówiąc już o dobru śledztwa. Może córka Burbage’ów mogła rzucić jakieś światło na sprawę.

– Ja pojadę – powiedział Rick. – Dippet mnie lubi, a Angie pewnie chce odzyskać Reya najszybciej jak to możliwe. Spływaj, stary, widzimy się potem w biurze.

Lupin spojrzał na niego z wdzięcznością. Uścisnął ręce przyjaciół i oddalił się, żeby znaleźć spokojne miejsce do deportacji.

~ * ~

Marzec 1984

Jakkolwiek by to dziwnie nie brzmiało, Remusa obudziły głosy. W pierwszej chwili był pewien, że się przesłyszał, ale szybko doszedł do wniosku, że faktycznie dobiega go z dołu dźwięk głosu kuzynki.

Spojrzał na zegarek. Południe. Nie tak źle – jak na pobudkę po przemianie. Zdarzało mu się już budzenie nawet po piętnastej, po szczególnie trudnych pełniach.

Ostrożnie usiadł na łóżku, lustrując dokładnie obrażenia. Naprawdę nie było tak źle – ledwie kilka zadrapań niewymagających opatrunku i jeden ślad po ugryzieniu na nadgarstku, na szczęście lewym. Gdyby uszkodził sobie prawy, mógłby mieć poważne problemy z pisaniem, nie mówiąc już o używaniu różdżki.

Idąc do łazienki, zajrzał do pokoju córki. Rose smacznie spała, zakopana w grubej kołdrze i otoczona miśkami. Remus podszedł do niej i, najdelikatniej jak potrafił, położył zdrową dłoń na jej czole. Odetchnął z ulgą, gdy zorientował się, że jest chłodne. Podczas jego nieobecności mała wyraźnie zaczęła dochodzić do siebie.

Piętnaście minut później – już umyty, ogolony, całkowicie ubrany – zszedł na parter, gdzie faktycznie zastał Régi. Kuzynka siedziała w fotelu z kubkiem w dłoniach. W pomieszczeniu unosił się zapach herbaty cytrusowej. Régine nigdy nie używała filiżanek, a przynajmniej Remus nigdy tego nie widział.

– Jak się czujesz? – zapytała.

– Jakby coś mnie przeżuło i wypluło. Czyli całkiem nieźle, jak na kilka godzin po przemianie.

Usiadł na kanapie, wyciągając przed siebie nogi. Kolano głośno trzasnęło, na co oboje się skrzywili.

– Tak mi się wydawało, że już wstałeś! – powiedział Rey, wychodząc z łazienki. Przechodząc za synem, przesunął dłonią po jego włosach, na nowo je mierzwiąc. Remus od razu uniósł rękę, żeby je poprawić. – Régi przyszła do nas z dobrą nowiną.

Mina kuzynki wyraźnie świadczyła o tym, że swojej wiadomości nie uważa za szczególnie dobrą, ale w jej oczach błysnął triumf. Remus znał ten błysk – pojawiał się za każdym razem, gdy Régine wygrywała ze swoim ojcem.

– Co tym razem wymyślił mój drogi brat? – zapytał Reynard, siadając obok syna.

– Dogadaliśmy się w kwestii firmy. Pamiętacie, że Robert zdecydował się na karierę w Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów? Prowadziłam ostatnio sporo dyskusji na temat przejęcia firmy. Chcieli mnie zrobić wiceprezesem, ale ja nie byłam taka skłonna do zgodzenia się z nimi.

Remus zmarszczył brwi. Nie rozumiał, do czego dążyła Régi. Od lat słyszał, jak kuzynka opowiadała o tym, że chce zająć się miotłami. Marzyła o tym przez całe życie. Dlaczego teraz miałaby odmówić? To nie miało sensu.

– Negocjowałaś najkorzystniejsze warunki – domyślił się Rey. – Mądra dziewczynka.

– Powiedzmy… Teraz zostanę wiceprezesem, a wraz z osiągnięciem trzydziestki przejmę wszystko. Firma będzie moja i tylko moja. Mój przyszły mąż nie będzie miał do niej żadnych praw.

Brzmiało to rozsądnie, ale Remus czuł, że kryje się za tym drugie dno. Widział, jak ojciec marszczy brwi. Przez chwilę poczuł się wykluczony – w przeciwieństwie do Reya i Régi nie dorastał w środowisku bogaczy i arystokratów. Czy żałował? Cóż, miło by było poczuć czasami trochę złota w kieszeni, ale nie za cenę sztywnej etykiety i konieczności spełniania czyichś zachcianek. Widział, co takie życie zrobiło z jego ojcem. Co zrobiło z Blackiem.

Remus drgnął, gdy poczuł nieprzyjemny dreszcz na plecach. Od przyjazdu do Francji niemal nie myślał o Blacku. Wypchnął go ze swojej świadomości. Każda myśl o nim brukała pamięć Jamesa, Lily i Petera. Każda myśl o nim brukała pamięć Ami.

– Za jaką cenę? – zapytał po chwili Rey. – Roland nie dałby ci takich dobrych warunków za nic. Znam go.

Remus wolał nie myśleć, co przed laty Reynard słyszał od własnego ojca, gdy chciał żenić się z Angeline. Wiedział, że wydarzenia w 1956 roku były burzliwe, ale nigdy nie dopytywał, jak bardzo. Nie znał Rolanda i, po kilku zdawkowych wypowiedziach ojca, wiedział, że nie chciał, by ten stan rzeczy się zmienił.

– No cóż… chce, żebym wyszła za Denisa Bonnacorda.

– I zgadzasz się na to?! – krzyknął Remus. Spróbował się poderwać, ale powstrzymała go dłoń Reya, spoczywająca na jego ramieniu. – Przecież to szaleństwo!

– Dla mnie to dobry interes. Dostaję firmę, spokój i okazję do wyprowadzki od ojca. Same plusy. Znam Denisa, nie interesuje go nic poza quidditchem, ale dzięki temu zna się na miotłach, więc może okazać się pomocny. Miły, spokojny, z dobrej rodziny.

Remus uniósł brwi, wysłuchując opisu kuzynki. Zastanawiał się, czy Régi próbuje do tego pomysłu przekonać ich, czy samą siebie. Jemu samemu niedobrze się zrobiło na myśl, że miałby w ten sposób wybierać osobę, z którą miałby spędzić życie. Może był idealistą, ale nie uważał małżeństwa, za towar na sprzedaż. Nie wyobrażał sobie, że mógłby być z kimś, kogo nie kochał i do kogo nie miał całkowitego zaufania.

– Wychodzisz za mąż, czy kupujesz konia? – zapytał cierpko.

Rey zacisnął dłoń na jego ramieniu, ale było już za późno. Régi zmarszczyła brwi, a jej oczy błysnęły groźnie. Twarz najpierw pobladła, by po chwili poczerwienieć ze złości.

– Masz szczęście, że jesteś zaraz po pełni, bo już oberwałbyś klątwą – warknęła. – Nic nie wiesz, nie wypowiadaj się.

– Rémy, spokojnie – zaczął Rey, ale syn go nie słuchał.

– Żadne „spokojnie”! Mamy tak siedzieć i patrzeć, jak Régi się sprzedaje?!

Zakręciło mu się w głowie, jak podejrzewał, z emocji. Zamknął na chwilę oczy, próbując w ten sposób opanować wirowanie świata. Osiągnął jedynie tyle, że nie zobaczył wściekłej miny kuzynki.

Régine zerwała się z fotela. Szybko obeszła pomieszczenie. Potem znowu. I ponownie. Cały czas zaciskała dłonie w pięści. Starannie ułożona fryzura rozsypała się pod wpływem pędu. Długa spódnica szeleściła przy każdym kroku. Szerokie rękawy bluzki falowały niczym skrzydła, gdy kobieta nerwowo machała rękami.

– Tak! – powiedziała w końcu, zatrzymując się gwałtownie przed kuzynem. – Tak, sprzedaję się. Bo tylko dzięki temu dostanę to, na czym mi zależy. Wyjdę na Bonnacorda i dostanę firmę. Będzie moja, nie jego, bo takie postawiłam warunki. Inaczej bym tego nie załatwiła. I jako prezes Balai Enterprise, za osiem lat wreszcie będę mogła robić to, co uważam za słuszne. Wreszcie będę wolna. Nie chcę uwag, komentarzy, rad. Na Hekate, nie od was! Chociaż nie od was.

Remus chętnie by się z nią pokłócił, gdyby miał więcej sił. Przywykł już do traktowania Régine jak rodzonej siostry. Nie chciał patrzeć na to, jak marnuje się przy kimś, do kogo nic nie czuła.

– Spokojnie – powiedział Rey, unosząc dłonie. – Oboje się uspokójcie. Każde z was ma swoje racje i gwarantuję wam, że nie przekonacie się nawzajem.

Remus pierwszy spuścił z tonu. Nie miał siły na toczenie wojen. Może za dzień lub dwa byłby w stanie dyskutować z Régine na jednym poziomie, ale wiedział, że ojciec ma rację. Nikt i nic nie przekona jego kuzynki do zmiany zdania, jeżeli ona już podjęła decyzję. Może gdyby chodziło o coś innego, ale nie, gdy w grę wchodziło Balai Enterprise. Firma była największym marzeniem i jedynym celem Régi. Jedynym, dla którego mogła poświęcić wszystko.

*

Bury szczur wyciągnął się na poduszeczce, obserwując bawiące się dzieci. Zerkał na nie z podejrzliwością, z obawą oczekując momentu, gdy się nim zainteresują. Na Merlina, co to były za nieznośne bachory! Nic tylko płakały, krzyczały i szarpały go za ogon. Czasami myślał, że już tego dłużej nie wytrzyma.

A przecież tak się cieszył, gdy dwa lata temu trafił do domu siostry Prevettów. To był zupełny przypadek – ot, kręcił się po Pokątnej, szukając informacji, gdy dopadły go dziecięce rączki. Uniósł oczka i zobaczył rudego chłopca. Chłopczyk ubłagał u rodziców, by ci pozwolili mu zachować zwierzątko. Peter nie posiadał się z ulgi, gdy zorientował się, że trafił do domu Molly Weasley. Była to porządna, czarodziejska rodzina, w której nikt nie walczył w wojnie. W dodatku Artur pracował w Ministerstwie Magii, co dało Peterowi dostęp do najświeższych wieści. Czekał tylko na informację o otwarciu granic.

Niestety, władze zdawały się myśleć o wszystkim, tylko nie o tym. W innej sytuacji Peter nawet by się ucieszył z wprowadzenia rozporządzenia przeciw wilkołakom, ale tylko wtedy, gdyby Lupin przebywał Anglii. Wejście nowego prawa w życie gwarantowało, że nie przywiezie już Rose na Wyspy. Nagle otwarcie granic stało się jedyną nadzieją Petera na odzyskanie córki.

Otwarcie nie nastąpiło. Minęły trzy lata od końca wojny. Dwa lata, odkąd ostatni raz widział Rose. Jak ona musiała urosnąć! Jak bardzo się zmieniła! Peter miał nadzieję, że jest podobna do matki. Nieraz, gdy zasypiał, wyobrażał sobie twarz Ami – jej różowe policzki, prosty nos, chabrowe oczy i blond włosy. Jego Ami. Tęsknił za nią i żałował, że nie może wychowywać ich córki. Był pewny, że wilkołak nie mógł dać Rosie tego, co najlepsze.

Niejednokrotnie, spoglądając na malutką Ginny Weasley, wyobrażał sobie Rose. Widząc o rok starszego Rona, myślał o Harrym. Zastanawiał się, co działo się z młodym Potterem. Nie czuł wyrzutów sumienia. Przecież chciał dobrze i udało się. Zakończył wojnę. Ogromnym kosztem, ale zakończył wojnę. Był bohaterem.

Pisnął przerażony, gdy podniosły go dziecięce ręce. Uniósł oczy, żeby spojrzeć na Percy’ego, swojego „właściciela”. To było nawet śmieszne. Peter nawet go lubił. Percy był poukładany, cichy, zdecydowanie spokojniejszy od swoich braci. Traktował go dobrze, zawsze podrzucał mu smakowite kąski ze stołu. Życie z nim było spokojne i przyjemne – i Pettigrew wiedział, że pewnego dnia może być mu trudno je porzucić. Im dłużej tu był, tym będzie trudniej. Ale czy Rose nie była tego warta? Była. Oczywiście, że była. Póki jednak granice pozostawały zamknięte, nie było szans na jej odzyskanie.

2 komentarze:

  1. Hej, hej!
    W końcu śledztwo idzie do przodu i to dzięki wilkołakowi! Widać, że to jakiś spoko gościu, któremu zależy, żeby nikt więcej nie zginał. Oh, ale Rey kiedyś zmieni podejście do istot, oj zmieni!
    Biedna Regi, ta arystokracja to beznadziejna sprawa. Dobrze, że akurat kandydat jako taki zły nie jest, no ale i tak popieram tu Remusa. Może ją jeszcze od tego pomysłu odwiedzie?
    Jak czytam o tym co dzieje się u Petera to mam ochotę by jak najszybciej nadeszła jakaś konfrontacja, by wszystko się wydało. Molly i Artur są tak fajnymi ludźmi, że to aż boli, że u nich ta gnida się ukryła.

    Mam taką sugestię. Próbowałaś może wrzucić info o blogu na jakieś grupy na fb? Z tego co widzę, to tylko ja komentuję. Nie wiem ile osób czyta, ale pewnie mogłoby być więcej ludzi, gdyby tylko wiedzieli o istnieniu bloga.

    Ściskam mocno!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Muszę przyznać, że z całej sekwencji o Bestii z Darmooru to z Fletchera jestem najbardziej zadowolona.
      Nigdy nie próbowałam, ale też nie bardzo wiem, gdzie mogłabym zrobić taką reklamę. Wstyd się przyznać, ale nie orientuję się w grupach fanfiction. Jak jakieś znasz, chętnie przyjmę polecajki. Niestety mam wrażenie, że sztuka i zwyczaj pisania komentarzy zanika. Widzę to też na wattpadzie i ff.net
      Ściskam mocno,
      Morri

      Usuń