Maj 1984
Krótkie
nóżki dziecka wybijały rytm na podłodze, gdy trzyletnia dziewczynka biegła
przez korytarz.
– Tatuś! –
krzyknęła i wtuliła się w nogę Remusa, który właśnie wychodził z sali
wykładowej.
Lupin
roześmiał się i podniósł córkę. Rzadko zabierał ją ze sobą na zajęcia, ale tego
dnia nie miał wyboru. Régi była na obiedzie u przyszłych teściów, a Rey złapał
jakieś nietypowe spojrzenie, więc Remus nie miał z kim jej zostawić. Na
wydziale Rose opiekowała się Yvonne. Sekretarka uwielbiała dzieci, niestety
jeszcze swoich nie miała.
– A z
wujkiem się nie przywitasz? – zapytał ze śmiechem Pierre. Uścisnął dłoń Rosie.
– Na ja… znaczy się na Hadesa, czym ty ją karmisz? Za każdym razem jest coraz
większa.
Remus
stłumił śmiech, słysząc, jak Clavier w ostatniej chwili powstrzymuje cisnące
się na usta przekleństwo. Raz, jeden jedyny raz, Pierre zaklął w obecności Rose
i szybko sobie uświadomił, jak dużym było to błędem. Przez następne dwa
tygodnie dziewczynka z radością przy każdej sytuacji powtarzała „jaja Hadesa”,
ku niezadowoleniu ojca i dziadka.
– Żebym to
ja wiedział – odpowiedział Remus. – Ale jeszcze trochę i nie będę miał siły jej
podnieść. Fleurette, gdzie zgubiłaś ciocię?
Uśmiech
znikł z twarzy Rose. W mgnieniu oka radość dziewczynki zamieniła się w
bezbrzeżny smutek. Spod jej powiek błysnęły łzy, a dolna warga zaczęła drżeć.
– Nie chcę
cioci. Chcę do taty.
Remus
pogłaskał córkę po włosach, ignorując pełne rozczulenia spojrzenia przyjaciół.
Jemu samemu też zrobiło się ciepło na sercu, ale musiał być twardy. Nie chciał,
żeby Rose myślała, że kilka łez i smutna minka wystarczą, żeby dostała to,
czego chciała. Nie mógł rozpuścić córki. I tak już uważał, że była zanadto
rozpieszczona – Rey nie potrafił w niczym odmówić wnuczce.
– Rose,
rozmawialiśmy o tym – powiedział, usiłując zachować stanowczość. – Jestem zajęty,
musisz zostać z ciocią.
– Przecież
może pójść z nami… – zaczął Pierre, ale urwał pod wpływem twardego spojrzenia
Lupina. – Nic nie mówiłem.
Remus
rozejrzał się i ruszył do sekretariatu. Domyślał się, że Yvonne nie zgubiła
Rose celowo. Najpewniej zagrzebała się w papierach, ktoś wszedł i dziewczynka
wymknęła się przez otwarte drzwi. Rosie potrafiła być bardzo sprytna jak na tak
małe dziecko.
– Yvonne,
znalazłem zgubę – powiedział, wchodząc do sekretariatu.
Yvonne,
szczupła blondynka, nieco zakręcona, uniosła wzrok znad dokumentów. Wyraźnie
odetchnęła z ulgą. Wstała zza biurka i przejęła od Remusa podopieczną.
– Strasznie
cię przepraszam – powiedziała. – Nawet nie zauważyłam, kiedy mi się wymknęła.
– Nic się
nie stało. Na szczęście w razie czego łatwo ją tutaj znaleźć.
Swobodny ton
głosu Lupina maskował jego zaniepokojenie. Sam fakt, że Rose spacerowała sama
mógłby nie być jeszcze taki niepokojący (magizoolodzy tworzyli małą
społeczność, wszyscy się znali i ktoś na pewno przyprowadziłby Rosie do ojca),
ale Remus bardziej się obawiał, że jego córka mogła wpaść na Lefebre’a. Co
prawda udało mu się wypracować pewien układ z profesorem, ale słowa Reynarda
nie dawały mu spokoju. Widział, że naukowiec był bezwzględny w swoich badaniach,
czemu zresztą się nie dziwił – studia nad tak niebezpiecznymi stworzeniami,
jakimi były wilkołaki, wymagały bezwzględności. Tym bardziej nie zamierzał
dopuszczać do sytuacji, by Lefebre znalazł się w pobliżu jego córki.
– Kiedy
wraca twój ojciec? – zapytał Pierre, gdy Remus wszedł do sali zajęciowej.
– Żebym to
ja wiedział. Ale jutro Régi będzie wolna, już powiedziała, że weźmie Rose do
siebie.
Régi.
Kolejny jego problem. Na uczelni omijał Lefebre’a, a w domu musiał chodzić na
palcach, żeby przez przypadek nie zdenerwować kuzynki. Régine przygotowywała
się do ślubu z właściwym sobie pedantyzmem. Stworzyła sobie w kilkusetpunktową
listę i stopniowo odhaczała kolejne pozycje. Chociaż ślub miał odbyć się
dopiero za rok, większość rzeczy była już zaplanowana.
Lefebre
wszedł do salki ze swoją nieodłączną herbatą w ręku. Tym razem, sądząc po zapachu,
był to mocny earl grey.
Remus
skrzywił się lekko. Nie lubił earl greya, bergamotka miała dla niego
zdecydowanie zbyt intensywny aromat. Wolał delikatne herbaty, nawet klasyczne
English Breakfast pił rzadko, tylko gdy potrzebował większej dawki kofeiny.
Najczęściej parzył sobie zieloną lub rooibosa, a raczej głównie rooibosa,
który miał tę zaletę, że w ogóle nie zawierał kofeiny i obniżał ciśnienie krwi
– było to szczególnie korzystne tuż przed pełnią.
– No dobrze
– powiedział Lefebre. – Przeszliśmy przez ciąg zajęć dotyczących podstawowych
cech wilkołaków, fizycznych i magicznych. Przeszliśmy przez podstawowe
zaklęcia, które są niezbędne dla zachowania bezpieczeństwa. Panna Girault
zapytała, czy zaklęcia wystarczą. W zeszłym tygodniu nie odpowiedziałem,
zabrakło mi na to czasu. OCZYWIŚCIE, że nie wystarczą. Ćwiczyliście zaklęcia w
sali, ale to jest coś zupełnie innego niż rzucanie ich w akcji. Gdy stajecie
twarzą w twarz ze stworzeniem, które chce was zabić, nie ma czasu na
przypominanie sobie konkretnych inkantacji. Musicie działać szybko, pewnie i
bezlitośnie. ŻADNE badania nie są warte tego, żeby tracić dla nich życie. Z
bardzo prostego powodu. Jakiego?
– Będąc
martwym już nic nie zrobimy – powiedział Remus, przypominając sobie, jak kiedyś
tłumaczył mu to ojciec, chociaż wtedy chodziło o zupełnie inną sprawę.
– Dokładnie!
Co z tego, że dokonamy przełomowego odkrycia, jeżeli zaraz zginiemy i nie damy
rady tego zapisać i przekazać dalej. Ale nie o tym mieliśmy dzisiaj rozmawiać.
Przejdźmy do aspektów prawnych. I tu mam do państwa pytanie. Czy wolą państwo
omawiać systemy po kolei, czy na zasadzie porównania?
Studenci
popatrzyli się po sobie. Żadne z nich nie miało chęci na podjęcie decyzji.
Akurat aspekt prawny prawie nikogo
z nich nie interesował, a Remus wolał się nie wychylać. Im rzadziej czuł na
sobie badawcze spojrzenie naukowca, tym lepiej.
– No dobrze…
Skoro tak, to zrobimy po kolei, będzie szybciej.
Przed
studentami wylądował plik aktów prawnych. Remus przejrzał je pobieżnie. Prawa
francuskie i angielskie znał na wylot. Tak jak brytyjskie przepisy zaostrzano
od zakończenia wojny, tak francuskie stopniowo łagodniały.
Tuż po
Wielkiej Wojnie, kiedy to wilkołaki chętnie korzystały z zamieszania wśród
mugoli, prawo we Francji zostało pierwotnie zaostrzone i początkowo nic nie
wskazywało na to, że kiedykolwiek zostanie złagodzone. Potem jednak nastał
Grindelwald i francuskie Ministerstwo Magii stanęło przed dylematem –
przyciągnąć wilkołaki do siebie, czy pozwolić, by stały się armią
czarnoksiężnika. Kilka lat dyskusji zakończyło się czymś zupełnie nieoczekiwanym.
Mugolską wojną. Wraz z niemieckimi czołgami na teren Francji wkroczyli również
niemieccy czarodzieje – równie mocno wierzący w moc czystej krwi jak ich
mugolski przywódca. Prześladowania mugolaków, rozpoczęte przez Grindelwalda,
rozszerzyły się o polowania na istoty. Minister Magii Blanchard, zbiegły z
zajętego przez Niemców Paryża, anulował wszystkie ograniczające prawa. Wile,
wampiry czy wilkołaki przestały być pół-obywatelami, a stały się pełnoprawnymi
członkami społeczeństwa. Nie były problemem, tylko sąsiadami, z którymi razem
można było walczyć przeciw Grindelwaldowi i najeźdźcom.
Po wojnie
Blanchard, wybrany na drugą kadencję, prywatnie bliski przyjaciel rządzącego
mugolami de Gaulle’a, aktywnie wziął się za porządkowanie spraw i zacieranie
podziałów. Biuro Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami zachowało swoją
tradycyjną nazwę, ale skupiło się na komunikacji z istotami. We współpracy z
Brytyjskim Ministerstwem utworzono Rejestr Wilkołaków, ale pełnił on wyłącznie
funkcje informacyjne, a nie represyjne. Nie istniały ograniczenia dotyczące
zatrudnienia… przynajmniej oficjalnie, o czym Remus już kilkukrotnie boleśnie
się przekonał. Teoretycznie mógł zgłosić do Ministerstwa, że go dyskryminowano,
ale czy to by coś dało? Niedoszli pracodawcy mogli wynaleźć dziesiątki innych
wytłumaczeń.
Prawo nie
wykluczało uprzedzeń. Nigdy tak nie było. Francuzi jednak bardzo pilnowali, by
dewiza wolności, równości i braterstwa funkcjonowała przynajmniej formalnie.
Dla Remusa najważniejsze było to, że nie musiał obawiać się kontroli w środku
nocy lub tego, że ktoś spróbuje odebrać mu córkę. Nie musiał bać się, że
pewnego dnia trafi ponownie do aresztu tylko dlatego, że będzie to dla kogoś wygodne.
Nie znaczyło to, że kontroli w ogóle nie było. Dwukrotnie gościł w domu
pracowników Działu Kontaktów z Wilkołakami, którzy upewniali się, że ma gdzie
bezpiecznie spędzić pełnię i czy nie brakuje mu środków medycznych.
W porównaniu
z tym prawo brytyjskie było… cóż…
– To jest
chore – wyrwało się Blance, gdy zaczęła czytać ustawę.
Lefebre tego
nie skomentował. Nie jego rolą była ocena prawodawstwa. Kontynuował wykład,
udając, że nie widzi spojrzeń, które trójka Francuzów rzucała Anglikowi.
Remus z trudem
opanowywał nerwowe drżenie ręki. Ze wszystkich dotychczasowych wykładów ten był
najgorszy. Omawianie klasyfikacji czy cech gatunkowych nie zrobiło na nim
wrażenia. Łatwiej było mu się odciąć. Ale tyle lat żył w cieniu brytyjskiego
prawa, że nie umiał teraz spokojnie wysłuchać tego na nowo. Przecież znał je na
wylot. Znał każdą ustawę, każdy przepis. Każdy z nich wypalił się piętnem na
jego sercu. Gdyby jeszcze nie czuł na sobie spojrzeń przyjaciół… Nigdy nie
rozmawiali o tym, jak wyglądało życie takich jak on na Wyspach. Teraz już
wiedzieli. Co gorsza, dowiedzieli się tego w najbardziej bezduszny ze
wszystkich sposobów, a on nawet nie miał jak im tego wszystkiego wyjaśnić. Znał
te spojrzenia. Patrzyli na niego jak na ofiarę niesprawiedliwości.
Gdy Lefebre
skończył mówić, Remus jako pierwszy wypadł z salki. Starał się zachować spokój,
ale wiedział, że nikogo nie zdołał nabrać. Już go to nie interesowało. Chciał
tylko zabrać córkę i wrócić do domu.
– Stary,
czekaj! – krzyknął za nim Pierre. Podbiegł i zrównali się. – Na jaja Hadesa,
wyglądałeś, jakby miał tam rzygnąć.
– Niewiele
brakowało – mruknął niechętnie Remus. – Nieważne, nie chcę do tego wracać.
Chcesz ode mnie coś jeszcze? Muszę zabrać Rose do domu.
Pierre nie
odpowiedział, ale nie wydawał się dotknięty opryskliwością przyjaciela. Zdążył
już go poznać i wiedział, że Lupin reaguje chłodem, gdy w grę wchodzi jego
tożsamość.
Remus
zadrżał nieznacznie, wchodząc do pustego domu. Nie lubił tego, przywoływało to
zbyt wiele ponurych myśli. Pamiętał, kiedy po raz pierwszy wszedł do domu po
śmierci matki. Pamiętał, kiedy po raz pierwszy wszedł do domu ze świadomością,
że Ami już nie ma. Nie, nie chciał o tym pamiętać. Nie mógł znów zatracić się w
żałobie. Miał dla kogo żyć. Musiał dbać o córkę.
– Na co masz
ochotę, Fleurette? – zapytał, zrzucając buty i stawiając rzucającą się córeczkę
na ziemi.
Chociaż Rose
spędziła cały dzień na wydziale, nie brakowało jej energii. Od razu pobiegła na
dywan, gdzie rano zostawiła misia. Wzięła go do rączek i zaniosła na kanapę.
Wdrapała się na mebel. Uśmiechnęła się szeroko do ojca.
– Jesteś
głodna? – spytał Remus.
– Nie.
Pobawimy się?
Lupin
uśmiechnął się z czułością i pogłaskał córkę po główce. Wiedział, że Rose zgłodnieje,
gdy tylko zobaczy go siadającego przy stole.
– Za chwilkę
– obiecał. – Najpierw kolacja.
Rose zdawała
się już go nie słuchać, całkowicie pochłonięta zabawą.
Remus ledwo
zdążył wejść do kuchni, gdy drzwi do domu otworzyły się, a do środka wpadła Régi.
Bezceremonialnie zrzuciła buty i rzuciła się na fotel.
– Ciebie też
miło widzieć – powiedział Lupin, nie podnosząc wzroku na kuzynkę.
– Miło… Tego
dnia nic już nie uczyni miłym. Wynudziłam się za wszystkie czasy.
– Jeszcze
możesz zmienić zdanie – zauważył Remus. – Jesteś głodna?
Régine
poderwała głowę i obrzuciła go dzikim wzrokiem. Wstała z fotela. Przywołała
talerz i ustawiła się obok kuzyna, jakby czekając na swój przydział jedzenia.
– U
Bonnacordów nie umieją gotować – wyjaśniła, widząc zdziwione spojrzenie kuzyna.
– Nic dziwnego, że oni wszyscy są tak chorobliwie szczupli… Chociaż w sumie
tobie też można to zarzucić.
– Cóż…
likantropia to świetna kuracja odchudzająca – odpowiedział, uśmiechając się
krzywo. – Częstuj się do woli.
Nie musiał
tego mówić. Régine i bez jego zachęt czuła się w ich domu równie swobodnie, jak
we własnym. Może nawet bardziej swobodnie, bo nie śledziły jej surowe
spojrzenia rodziców.
Ledwo
usiedli przy stole, Rose zeszła z kanapy i podbiegła do ojca, domagając się
wzięcia na kolana. Remus uśmiechnął się i poniósł ją. Tak jak przewidział, mała
nagle poczuła chęć do jedzenia.
–
Przyjdziesz na ślub, prawda? – zapytała Régi.
Ręka Remusa
zatrzymała się w połowie drogi do ust. Nie spodziewał się takiej propozycji.
Zorientował się już w stosunkach rodzinnych na tyle dobrze, by wiedzieć, że ani
jego stryj, ani tym bardziej dziadek, nie zgodzą się, by na uroczystości pojawił
się Reynard lub któryś z jego synów.
– Jesteśmy
rodziną – ciągnęła czarownica, jakby domyślając się, o czym myśli jej kuzyn. –
Część gości mogę wybrać sama. Rémy, proszę. Potrzebuję chociaż jednej
przyjaznej duszy.
Remus nie
odpowiedział od razu. Skupił się na karmieniu córeczki. Myśli gnały mu przez
głowę. Nie miał ochoty na zabawę w arystokrację, szczególnie na ślubie, który
miał na celu jedynie zaspokojenie czyichś ambicji. Ale czy mógł zostawić Régi
samą?
– Nie musisz
odpowiadać od razu. Ale przemyśl to.
Taki miał
plan. Przemyśleć i skonsultować z ojcem. Rey o wiele lepiej orientował się w
gierkach i etykiecie.
~ * ~
Czerwiec
1960
Bestia z Dartooru
znów atakuje
Gdzie jest
Ministerstwo Magii?
Takie
pytanie muszą zadawać sobie czarodzieje zamieszkający okolice Dartmooru na
wieść o kolejnym, czwartym już ataku. Dzisiejszej nocy liczba ofiar grasującej
po Devonie bestii wzrosła do dwunastu.
Minister
Magii milczy. Biuro Aurorów milczy. Świadkowie mówią, że w miejscach tragedii
widuje się nie tylko aurorów, ale też pracowników Departamentu Kontroli nad
Magicznymi Stworzeniami.
Czyżby za
mordy odpowiedzialne było jakieś stworzenie? Ani Tezeusz, ani Newton
Scamanderowie nie udzielili komentarza. Moje źródło w Departamencie Kontroli
donosi, że oficerowie kierują swoje podejrzenia do wilkołaków, kilka istot już
zostało przesłuchanych.
Dlaczego
więc ataki dalej następują?
Dlaczego nie
dokonano aresztowań?
Ile jeszcze
osób musi zginąć, by Ministerstwo zareagowało?
Mogą być
Państwo pewni, że Prorok Codzienny nie pozwoli zamieść sprawy pod dywan.
Augusta
Longbottom
– Źródło w
Departamencie Kontroli?! – krzyknął Newt, rzucając na ziemię Proroka Codziennego.
Zgromadzeni oficerowie cofnęli się przed wściekłością swojego szefa. – Źródło w
Departamencie Kontroli?! Źródło w MOIM Departamencie Kontroli?! Kto się
wysypał?! KTO?!
Czarodzieje
popatrzyli po sobie, starannie unikając wzroku przełożonego. Jeszcze nigdy
żaden z nich nie widział Scamandera w takim stanie. Newt był wściekły. Miotał
się po pomieszczeniu, wiszące w oknach zasłony drżały, poruszane jego magią.
Jeden z kinkietów pękł na pół. Stojący najbliżej stażyści odsunęli się, żeby
nie obsypało ich szkło.
– Na
Merlina, co się wyrabia w tym Departamencie?! Jakim cudem poufne informacje
przedostają się do prasy?! Jak mam wam ufać, jeżeli nie wiem, czy moje słowa
nie wyjdą zaraz poza te mury?! Jak?!
Nie doczekał
się odpowiedzi. Wbił spojrzenie w stojących nieopodal Daviesów i Lupina. Trzej
oficerowie trzymali się prosto, jakby nie docierały do nich słowa Dyrektora
Departamentu. Przez głowy jedynie przebiegła im myśl, że Scamander sam
przypomina teraz jedno ze swoich ukochanych stworzeń.
– Do mnie! –
nakazał im Newt, po czym odwrócił się i ruszył do swojego gabinetu.
Daviesowie i
Lupin weszli tam za nim. Do pomieszczenia wsunęli się też Bernie i Will.
–
Powiedzcie, że coś macie!
Tym razem
głos Scamandra złagodniał i wkradły się do niego błagalne nuty. Magizoolog
osunął się na krzesło i zacisnął palce na podłokietnikach. Nagle wydał się
wyjątkowo zmęczony.
– Zmienił
się modus operandi – powiedział Rey. – Na najnowszym miejscu zbrodni… Na
Hekate, tych ludzi rozerwano na strzępy. Nigdy nie widziałem czegoś takiego, a
wiesz, że widziałem sporo ofiar wilkołaków.
– Więc
jednak wilkołak? – zapytał Newt.
Lupin
spojrzał na partnera. Ten spojrzał na swojego brata. Sebastian nie spuszczał
wzroku z szefa. Brakowało mu pewności, a to zdarzało się nadzwyczaj rzadko.
– Więc? –
ponaglił ich Scamander.
– Nie mamy
pewności – powiedział w końcu starszy Davies. – To wyglądało jak atak
wilkołaka, ale przecież to nie pełnia. Nie znam innego stworzenia, które
mogłoby zrobić coś takiego.
Rey milczał.
Sam powinien to powiedzieć, ale brakowało mu odwagi. Nienawidził przyznawania
się do niewiedzy. Powinien wiedzieć. Powinien być pewny tego, co chciał
przedstawić zwierzchnikowi. A nie był. Coś mu nie pasowało. Miał przemożne
przeczucie, że ktoś wodzi go za nos. Najpierw trupy martwe bez powodu. Teraz
ciała rozerwane na strzępy. Coś było nie tak.
Dlaczego
zmienił się sposób ataku? Był pewny, że czwartego mordu dokonała ta sama
istota, która dokonała poprzednich trzech. Wiedział, że Rick ma co do tego
wątpliwości – nie dziwił się temu, żadne ślady się nie pokrywały. Mimo to, mógł
ręczyć głową za to, że sprawca był ten sam. Był co do tego tak samo mocno przekonany,
jak co do tego, że sprawcą nie był wilkołak. To nie pasowało. Żaden z ataków
nie nastąpił podczas pełni. Na żadnym miejscu zbrodni nie znaleźli śladów
działalności tych stworzeń. Sam w to nie wierzył, ale mógłby przysiąc, że ktoś
próbuje wrobić likantropów.
–
Przesłuchajcie każdą istotę, jaka żyje w Dartmoorze – nakazał w końcu Newt. –
Tylko z wyczuciem, panowie, z wyczuciem. Potrzebujemy informacji, a nie krwi.
Potrzebujemy czegokolwiek. I choć ten jeden raz, nie bawcie się w wielkich
oficerów. Stawiam różdżkę, że ktoś tam wie, co zamordowało tych czarodziejów. A
wy macie to z nich wyciągnąć. To oni tam mieszkają, to oni wyczuwają zakłócenia
magii, to oni mają o wiele lepsze zmysły niż wy. Na Merlina jedynego,
wykorzystajcie to! Duma w kieszeń. Potrzebujecie ich wiedzy. A teraz do roboty!
Oficerowie
zaczęli się zbierać. Ich miny jasno mówiły, że nie podobały im się słowa
dyrektora, nie byli jednak na tyle głupi, żeby mówić to na głos. Szczególnie
Daviesowie, którzy pracowali ze Scamanederem od ponad dekady, wiedzieli, kiedy
za wszelką cenę nie należy drażnić łagodnego zazwyczaj Newta.
–
Przypominam, że macie działać Z WYCZUCIEM! – powtórzył z naciskiem Scamander. –
Nie życzę sobie żadnych skarg na nadużycie siły… czy jakiekolwiek użycie siły.
Działacie sami, bez pomocy Brygady Ścigania, chyba że ich wezwanie będzie
ABSOLUTNIE KONIECZNE. Liczę na to, że jesteście na tyle dobrzy, że taka
konieczność nie zajdzie.
Pożegnani tą
pocieszającą uwagą, oficerowie opuścili gabinet. Tłum na korytarzu zdążył się
już rozejść i tylko nieliczne osoby z zaciekawieniem przyglądały się pięciu
czarodziejom, którzy zmierzali do swojego biura.
– Rick,
dawaj tę listę – rzucił Rey, gdy tylko wpadli.
Przy całej
beznadziei tej sytuacji odczuwał pewien spokój. Żaden z Daviesów nie palił się
do przejęcia kontroli nad śledztwem, a on czuł się fantastycznie, dowodząc.
Przypomniały mu się stare dobre czasy, gdy był jednym z dyrektorów w firmie
ojca. Był władzą. Był pewny siebie. Był gotów wziąć na siebie pełną
odpowiedzialność za niepowodzenie tej sprawy, jeżeli sprawy potoczą się nie
tak, jak powinny… a był przekonany, że się tak potoczą.
Młodszy
Davies wyciągnął z biurka wyciąg z Rejestru Wilkołaków i podał go partnerowi.
Rey przebiegł wzrokiem krótką listę. Dziesięć nazwisk. Za mało. Był pewny, że
na terenie Dartmooru żyło o wiele więcej likantropów. Rejestr był niepełny. Z
drugiej strony był jedynym, który mieli. Nie mieli żadnych danych dotyczących
wampirów. Musieli oprzeć się tylko na kontaktach oficerów i informacjach, które
może uda im się wyciągnąć z przesłuchań.
– Wygląda na
to, że użyjemy twojego aresztu, Rey – powiedział Bernie. – Od kogo zaczynamy?
– Od
wszystkich. Nie patrzcie się tak na mnie. Jeżeli zaczniemy wyłapywać ich po
kolei, wieści rozniosą się błyskawicznie. W najlepszym razie ustalą wspólną
wersję, w najgorszym – uciekną. Przejdźcie się po departamencie, ale całym
departamencie. Popytajcie. Musimy mieć jak najpełniejszą listę istot z tego
rejonu. Wilkołaki, wampiry, wile, cokolwiek się znajdzie. A jak będziemy to
mieć, idziemy do Newta po zgodę na ruszenie całego wydziału. I aresztujemy
wszystkich na raz.
Lupin poczuł
narastającą dumę, gdy zobaczył zdumienie i podziw na twarzach kolegów. Rozdał
im pergaminy, a sam z następnym ruszył na spacer po Departamencie. Sebastian
zajął się Wydziałem Istot, Rick – Zwierząt, Bernie – Duchów, Will – do Biur
Zwalczania Szkodników, Łączności z Goblinami i Dezinformacji. Rey wziął na
siebie Brygadę Ścigania Wilkołaków i Rejestr.
– Witam,
witam! – powiedział uszczypliwie Febus Weinchild, dowódca Brygady Ścigania, gdy
Rey przekroczył próg jego kwater. – Witam szanownego pana oficera! Cóż to
szanownego pana oficera sprowadza na nasze szkolne progi?
Wbrew
swojemu imieniu Weinchild nijak miał się do typu artysty. Był wysoki i
przysadzisty. Sprawiał wrażenie, jakby z trudem mógł dodać dwa do dwóch. Nic
dziwnego, że nie przyjęto go na oficera.
– Kto od was
bywa w Dartmoorze? – zapytał Rey, ignorując pełną niezadowolenia minę
Weinchilda. – Potrzebuję listy istot. KOMPLETNEJ, a nie tej, którą ma Rejestr.
Weinchild
roześmiał się, ale w tym śmiechu nie było nawet cienia wesołości. Zmrużył oczy
z pogardą. Wreszcie, po tylu latach, to oficer przyszedł do niego po pomoc, nie
odwrotnie. Odchylił się na krześle i założył ręce.
– Niby
dlaczego miałbym ci pomóc?
W innej
sytuacji Rey może próbowałby żartować, układać się, ale nie teraz. Zginęło zbyt
wiele osób i zbyt wiele jeszcze mogło zginąć, jeżeli niczego z tym nie zrobią.
Nachylił się nad biurkiem, usiłując górować nad o wiele od niego wyższym
czarodziejem.
– Bo jeżeli
tego nie zrobisz, pójdę prosto do Scamandera i powiem, że utrudniasz
priorytetowe śledztwo. A on nie dość, że wywali cię na zbity pysk, to jeszcze
narobi ci takiego smrodu w papierach, że nie zatrudnią cię nawet na posadę
skrzata domowego. Lista, Weinchild. Na już!
Dowódca
Brygady pobladł. Rey bardzo starał się nie okazać zdziwienia. Nie spodziewał
się, że uda mu się zastraszyć kogoś takiego jak Febus Weinchild. Nie spodziewał
się takiej dawki instynktu samozachowawczego po kimś z Brygady Ścigania. No
nic. Lepiej dla niego. Będzie szybciej.
„Szybciej”
oznaczało przeszło półtorej godziny, w ciągu której Weinchild obchodził swoich
ludzi. Rey obserwował go uważnie, obawiając się próby dywersji. Nie ufał mu.
Gra szła o zbyt wysoką stawkę, by mógł sobie pozwolić na brak czujności. W
końcu jednak dostał listę. Siedem wampirów i dwadzieścia dwa wilkołaki. Bez
słowa podziękowania wyszedł z kwatery Brygady i wrócił do swojego biura.
Czekali już na niego Daviesowie, ale Seymoura i McKenziego wciąż nie było.
– Co im tyle
zajmuje? – mruknął Rick, zerkając na zegarek. – Merlinie, zgubili się, czy co?
Jeszcze w przypadku Willa bym się nie zdziwił, ale Bernie…
– Nie
umniejszaj wartości Willa – poradził Sebastian. – Ten chłopak radzi sobie tu
sobie lepiej niż my wszyscy razem wzięci. Nawiązuje kontakty jak nikt inny.
Rey nie
słuchał ich, całkowicie poświęcając się porównywaniu list. Przypiął je do
tablicy korkowej. Wziął czysty kawałek pergaminu i zaczął spisywać kolejne
nazwiska, jednocześnie wykreślając je z przyniesionych przez kolegów
pergaminów. Zanim skończył, Bernie i Will wrócili i Rey mógł dopisać
przyniesione przez nich dane. Finalnie miał do dyspozycji dwadzieścia cztery
nazwiska wilkołaków i dziesięć wampirów. Był gotowy, żeby wprowadzić swój plan
w życie.
– Idę do
Newta! – zarządził. – Poproszę go o nakazy aresztowania.
– Nareszcie
– powiedział z uśmiechem Rick. – Nareszcie zaczyna się coś dziać!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz