19 lutego 2021

Rozdział 46

 

Maj 1984

Krótkie nóżki dziecka wybijały rytm na podłodze, gdy trzyletnia dziewczynka biegła przez korytarz.

– Tatuś! – krzyknęła i wtuliła się w nogę Remusa, który właśnie wychodził z sali wykładowej.

Lupin roześmiał się i podniósł córkę. Rzadko zabierał ją ze sobą na zajęcia, ale tego dnia nie miał wyboru. Régi była na obiedzie u przyszłych teściów, a Rey złapał jakieś nietypowe spojrzenie, więc Remus nie miał z kim jej zostawić. Na wydziale Rose opiekowała się Yvonne. Sekretarka uwielbiała dzieci, niestety jeszcze swoich nie miała.

– A z wujkiem się nie przywitasz? – zapytał ze śmiechem Pierre. Uścisnął dłoń Rosie. – Na ja… znaczy się na Hadesa, czym ty ją karmisz? Za każdym razem jest coraz większa.

Remus stłumił śmiech, słysząc, jak Clavier w ostatniej chwili powstrzymuje cisnące się na usta przekleństwo. Raz, jeden jedyny raz, Pierre zaklął w obecności Rose i szybko sobie uświadomił, jak dużym było to błędem. Przez następne dwa tygodnie dziewczynka z radością przy każdej sytuacji powtarzała „jaja Hadesa”, ku niezadowoleniu ojca i dziadka.

– Żebym to ja wiedział – odpowiedział Remus. – Ale jeszcze trochę i nie będę miał siły jej podnieść. Fleurette, gdzie zgubiłaś ciocię?

Uśmiech znikł z twarzy Rose. W mgnieniu oka radość dziewczynki zamieniła się w bezbrzeżny smutek. Spod jej powiek błysnęły łzy, a dolna warga zaczęła drżeć.

– Nie chcę cioci. Chcę do taty.

Remus pogłaskał córkę po włosach, ignorując pełne rozczulenia spojrzenia przyjaciół. Jemu samemu też zrobiło się ciepło na sercu, ale musiał być twardy. Nie chciał, żeby Rose myślała, że kilka łez i smutna minka wystarczą, żeby dostała to, czego chciała. Nie mógł rozpuścić córki. I tak już uważał, że była zanadto rozpieszczona – Rey nie potrafił w niczym odmówić wnuczce.

– Rose, rozmawialiśmy o tym – powiedział, usiłując zachować stanowczość. – Jestem zajęty, musisz zostać z ciocią.

– Przecież może pójść z nami… – zaczął Pierre, ale urwał pod wpływem twardego spojrzenia Lupina. – Nic nie mówiłem.

Remus rozejrzał się i ruszył do sekretariatu. Domyślał się, że Yvonne nie zgubiła Rose celowo. Najpewniej zagrzebała się w papierach, ktoś wszedł i dziewczynka wymknęła się przez otwarte drzwi. Rosie potrafiła być bardzo sprytna jak na tak małe dziecko.

– Yvonne, znalazłem zgubę – powiedział, wchodząc do sekretariatu.

Yvonne, szczupła blondynka, nieco zakręcona, uniosła wzrok znad dokumentów. Wyraźnie odetchnęła z ulgą. Wstała zza biurka i przejęła od Remusa podopieczną.

– Strasznie cię przepraszam – powiedziała. – Nawet nie zauważyłam, kiedy mi się wymknęła.

– Nic się nie stało. Na szczęście w razie czego łatwo ją tutaj znaleźć.

Swobodny ton głosu Lupina maskował jego zaniepokojenie. Sam fakt, że Rose spacerowała sama mógłby nie być jeszcze taki niepokojący (magizoolodzy tworzyli małą społeczność, wszyscy się znali i ktoś na pewno przyprowadziłby Rosie do ojca), ale Remus bardziej się obawiał, że jego córka mogła wpaść na Lefebre’a. Co prawda udało mu się wypracować pewien układ z profesorem, ale słowa Reynarda nie dawały mu spokoju. Widział, że naukowiec był bezwzględny w swoich badaniach, czemu zresztą się nie dziwił – studia nad tak niebezpiecznymi stworzeniami, jakimi były wilkołaki, wymagały bezwzględności. Tym bardziej nie zamierzał dopuszczać do sytuacji, by Lefebre znalazł się w pobliżu jego córki.

– Kiedy wraca twój ojciec? – zapytał Pierre, gdy Remus wszedł do sali zajęciowej.

– Żebym to ja wiedział. Ale jutro Régi będzie wolna, już powiedziała, że weźmie Rose do siebie.

Régi. Kolejny jego problem. Na uczelni omijał Lefebre’a, a w domu musiał chodzić na palcach, żeby przez przypadek nie zdenerwować kuzynki. Régine przygotowywała się do ślubu z właściwym sobie pedantyzmem. Stworzyła sobie w kilkusetpunktową listę i stopniowo odhaczała kolejne pozycje. Chociaż ślub miał odbyć się dopiero za rok, większość rzeczy była już zaplanowana.

Lefebre wszedł do salki ze swoją nieodłączną herbatą w ręku. Tym razem, sądząc po zapachu, był to mocny earl grey.

Remus skrzywił się lekko. Nie lubił earl greya, bergamotka miała dla niego zdecydowanie zbyt intensywny aromat. Wolał delikatne herbaty, nawet klasyczne English Breakfast pił rzadko, tylko gdy potrzebował większej dawki kofeiny. Najczęściej parzył sobie zieloną lub rooibosa, a raczej głównie rooibosa, który miał tę zaletę, że w ogóle nie zawierał kofeiny i obniżał ciśnienie krwi – było to szczególnie korzystne tuż przed pełnią.

– No dobrze – powiedział Lefebre. – Przeszliśmy przez ciąg zajęć dotyczących podstawowych cech wilkołaków, fizycznych i magicznych. Przeszliśmy przez podstawowe zaklęcia, które są niezbędne dla zachowania bezpieczeństwa. Panna Girault zapytała, czy zaklęcia wystarczą. W zeszłym tygodniu nie odpowiedziałem, zabrakło mi na to czasu. OCZYWIŚCIE, że nie wystarczą. Ćwiczyliście zaklęcia w sali, ale to jest coś zupełnie innego niż rzucanie ich w akcji. Gdy stajecie twarzą w twarz ze stworzeniem, które chce was zabić, nie ma czasu na przypominanie sobie konkretnych inkantacji. Musicie działać szybko, pewnie i bezlitośnie. ŻADNE badania nie są warte tego, żeby tracić dla nich życie. Z bardzo prostego powodu. Jakiego?

– Będąc martwym już nic nie zrobimy – powiedział Remus, przypominając sobie, jak kiedyś tłumaczył mu to ojciec, chociaż wtedy chodziło o zupełnie inną sprawę.

– Dokładnie! Co z tego, że dokonamy przełomowego odkrycia, jeżeli zaraz zginiemy i nie damy rady tego zapisać i przekazać dalej. Ale nie o tym mieliśmy dzisiaj rozmawiać. Przejdźmy do aspektów prawnych. I tu mam do państwa pytanie. Czy wolą państwo omawiać systemy po kolei, czy na zasadzie porównania?

Studenci popatrzyli się po sobie. Żadne z nich nie miało chęci na podjęcie decyzji. Akurat aspekt prawny prawie nikogo z nich nie interesował, a Remus wolał się nie wychylać. Im rzadziej czuł na sobie badawcze spojrzenie naukowca, tym lepiej.

– No dobrze… Skoro tak, to zrobimy po kolei, będzie szybciej.

Przed studentami wylądował plik aktów prawnych. Remus przejrzał je pobieżnie. Prawa francuskie i angielskie znał na wylot. Tak jak brytyjskie przepisy zaostrzano od zakończenia wojny, tak francuskie stopniowo łagodniały.

Tuż po Wielkiej Wojnie, kiedy to wilkołaki chętnie korzystały z zamieszania wśród mugoli, prawo we Francji zostało pierwotnie zaostrzone i początkowo nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek zostanie złagodzone. Potem jednak nastał Grindelwald i francuskie Ministerstwo Magii stanęło przed dylematem – przyciągnąć wilkołaki do siebie, czy pozwolić, by stały się armią czarnoksiężnika. Kilka lat dyskusji zakończyło się czymś zupełnie nieoczekiwanym. Mugolską wojną. Wraz z niemieckimi czołgami na teren Francji wkroczyli również niemieccy czarodzieje – równie mocno wierzący w moc czystej krwi jak ich mugolski przywódca. Prześladowania mugolaków, rozpoczęte przez Grindelwalda, rozszerzyły się o polowania na istoty. Minister Magii Blanchard, zbiegły z zajętego przez Niemców Paryża, anulował wszystkie ograniczające prawa. Wile, wampiry czy wilkołaki przestały być pół-obywatelami, a stały się pełnoprawnymi członkami społeczeństwa. Nie były problemem, tylko sąsiadami, z którymi razem można było walczyć przeciw Grindelwaldowi i najeźdźcom.

Po wojnie Blanchard, wybrany na drugą kadencję, prywatnie bliski przyjaciel rządzącego mugolami de Gaulle’a, aktywnie wziął się za porządkowanie spraw i zacieranie podziałów. Biuro Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami zachowało swoją tradycyjną nazwę, ale skupiło się na komunikacji z istotami. We współpracy z Brytyjskim Ministerstwem utworzono Rejestr Wilkołaków, ale pełnił on wyłącznie funkcje informacyjne, a nie represyjne. Nie istniały ograniczenia dotyczące zatrudnienia… przynajmniej oficjalnie, o czym Remus już kilkukrotnie boleśnie się przekonał. Teoretycznie mógł zgłosić do Ministerstwa, że go dyskryminowano, ale czy to by coś dało? Niedoszli pracodawcy mogli wynaleźć dziesiątki innych wytłumaczeń.

Prawo nie wykluczało uprzedzeń. Nigdy tak nie było. Francuzi jednak bardzo pilnowali, by dewiza wolności, równości i braterstwa funkcjonowała przynajmniej formalnie. Dla Remusa najważniejsze było to, że nie musiał obawiać się kontroli w środku nocy lub tego, że ktoś spróbuje odebrać mu córkę. Nie musiał bać się, że pewnego dnia trafi ponownie do aresztu tylko dlatego, że będzie to dla kogoś wygodne. Nie znaczyło to, że kontroli w ogóle nie było. Dwukrotnie gościł w domu pracowników Działu Kontaktów z Wilkołakami, którzy upewniali się, że ma gdzie bezpiecznie spędzić pełnię i czy nie brakuje mu środków medycznych.

W porównaniu z tym prawo brytyjskie było… cóż…

– To jest chore – wyrwało się Blance, gdy zaczęła czytać ustawę.

Lefebre tego nie skomentował. Nie jego rolą była ocena prawodawstwa. Kontynuował wykład, udając, że nie widzi spojrzeń, które trójka Francuzów rzucała Anglikowi.

Remus z trudem opanowywał nerwowe drżenie ręki. Ze wszystkich dotychczasowych wykładów ten był najgorszy. Omawianie klasyfikacji czy cech gatunkowych nie zrobiło na nim wrażenia. Łatwiej było mu się odciąć. Ale tyle lat żył w cieniu brytyjskiego prawa, że nie umiał teraz spokojnie wysłuchać tego na nowo. Przecież znał je na wylot. Znał każdą ustawę, każdy przepis. Każdy z nich wypalił się piętnem na jego sercu. Gdyby jeszcze nie czuł na sobie spojrzeń przyjaciół… Nigdy nie rozmawiali o tym, jak wyglądało życie takich jak on na Wyspach. Teraz już wiedzieli. Co gorsza, dowiedzieli się tego w najbardziej bezduszny ze wszystkich sposobów, a on nawet nie miał jak im tego wszystkiego wyjaśnić. Znał te spojrzenia. Patrzyli na niego jak na ofiarę niesprawiedliwości.

Gdy Lefebre skończył mówić, Remus jako pierwszy wypadł z salki. Starał się zachować spokój, ale wiedział, że nikogo nie zdołał nabrać. Już go to nie interesowało. Chciał tylko zabrać córkę i wrócić do domu.

– Stary, czekaj! – krzyknął za nim Pierre. Podbiegł i zrównali się. – Na jaja Hadesa, wyglądałeś, jakby miał tam rzygnąć.

– Niewiele brakowało – mruknął niechętnie Remus. – Nieważne, nie chcę do tego wracać. Chcesz ode mnie coś jeszcze? Muszę zabrać Rose do domu.

Pierre nie odpowiedział, ale nie wydawał się dotknięty opryskliwością przyjaciela. Zdążył już go poznać i wiedział, że Lupin reaguje chłodem, gdy w grę wchodzi jego tożsamość.

Remus zadrżał nieznacznie, wchodząc do pustego domu. Nie lubił tego, przywoływało to zbyt wiele ponurych myśli. Pamiętał, kiedy po raz pierwszy wszedł do domu po śmierci matki. Pamiętał, kiedy po raz pierwszy wszedł do domu ze świadomością, że Ami już nie ma. Nie, nie chciał o tym pamiętać. Nie mógł znów zatracić się w żałobie. Miał dla kogo żyć. Musiał dbać o córkę.

– Na co masz ochotę, Fleurette? – zapytał, zrzucając buty i stawiając rzucającą się córeczkę na ziemi.

Chociaż Rose spędziła cały dzień na wydziale, nie brakowało jej energii. Od razu pobiegła na dywan, gdzie rano zostawiła misia. Wzięła go do rączek i zaniosła na kanapę. Wdrapała się na mebel. Uśmiechnęła się szeroko do ojca.

– Jesteś głodna? – spytał Remus.

– Nie. Pobawimy się?

Lupin uśmiechnął się z czułością i pogłaskał córkę po główce. Wiedział, że Rose zgłodnieje, gdy tylko zobaczy go siadającego przy stole.

– Za chwilkę – obiecał. – Najpierw kolacja.

Rose zdawała się już go nie słuchać, całkowicie pochłonięta zabawą.

Remus ledwo zdążył wejść do kuchni, gdy drzwi do domu otworzyły się, a do środka wpadła Régi. Bezceremonialnie zrzuciła buty i rzuciła się na fotel.

– Ciebie też miło widzieć – powiedział Lupin, nie podnosząc wzroku na kuzynkę.

– Miło… Tego dnia nic już nie uczyni miłym. Wynudziłam się za wszystkie czasy.

– Jeszcze możesz zmienić zdanie – zauważył Remus. – Jesteś głodna?

Régine poderwała głowę i obrzuciła go dzikim wzrokiem. Wstała z fotela. Przywołała talerz i ustawiła się obok kuzyna, jakby czekając na swój przydział jedzenia.

– U Bonnacordów nie umieją gotować – wyjaśniła, widząc zdziwione spojrzenie kuzyna. – Nic dziwnego, że oni wszyscy są tak chorobliwie szczupli… Chociaż w sumie tobie też można to zarzucić.

– Cóż… likantropia to świetna kuracja odchudzająca – odpowiedział, uśmiechając się krzywo. – Częstuj się do woli.

Nie musiał tego mówić. Régine i bez jego zachęt czuła się w ich domu równie swobodnie, jak we własnym. Może nawet bardziej swobodnie, bo nie śledziły jej surowe spojrzenia rodziców.

Ledwo usiedli przy stole, Rose zeszła z kanapy i podbiegła do ojca, domagając się wzięcia na kolana. Remus uśmiechnął się i poniósł ją. Tak jak przewidział, mała nagle poczuła chęć do jedzenia.

– Przyjdziesz na ślub, prawda? – zapytała Régi.

Ręka Remusa zatrzymała się w połowie drogi do ust. Nie spodziewał się takiej propozycji. Zorientował się już w stosunkach rodzinnych na tyle dobrze, by wiedzieć, że ani jego stryj, ani tym bardziej dziadek, nie zgodzą się, by na uroczystości pojawił się Reynard lub któryś z jego synów.

– Jesteśmy rodziną – ciągnęła czarownica, jakby domyślając się, o czym myśli jej kuzyn. – Część gości mogę wybrać sama. Rémy, proszę. Potrzebuję chociaż jednej przyjaznej duszy.

Remus nie odpowiedział od razu. Skupił się na karmieniu córeczki. Myśli gnały mu przez głowę. Nie miał ochoty na zabawę w arystokrację, szczególnie na ślubie, który miał na celu jedynie zaspokojenie czyichś ambicji. Ale czy mógł zostawić Régi samą?

– Nie musisz odpowiadać od razu. Ale przemyśl to.

Taki miał plan. Przemyśleć i skonsultować z ojcem. Rey o wiele lepiej orientował się w gierkach i etykiecie.

~ * ~

Czerwiec 1960

Bestia z Dartooru znów atakuje

Gdzie jest Ministerstwo Magii?

Takie pytanie muszą zadawać sobie czarodzieje zamieszkający okolice Dartmooru na wieść o kolejnym, czwartym już ataku. Dzisiejszej nocy liczba ofiar grasującej po Devonie bestii wzrosła do dwunastu.

Minister Magii milczy. Biuro Aurorów milczy. Świadkowie mówią, że w miejscach tragedii widuje się nie tylko aurorów, ale też pracowników Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami.

Czyżby za mordy odpowiedzialne było jakieś stworzenie? Ani Tezeusz, ani Newton Scamanderowie nie udzielili komentarza. Moje źródło w Departamencie Kontroli donosi, że oficerowie kierują swoje podejrzenia do wilkołaków, kilka istot już zostało przesłuchanych.

Dlaczego więc ataki dalej następują?

Dlaczego nie dokonano aresztowań?

Ile jeszcze osób musi zginąć, by Ministerstwo zareagowało?

Mogą być Państwo pewni, że Prorok Codzienny nie pozwoli zamieść sprawy pod dywan.

Augusta Longbottom

 

– Źródło w Departamencie Kontroli?! – krzyknął Newt, rzucając na ziemię Proroka Codziennego. Zgromadzeni oficerowie cofnęli się przed wściekłością swojego szefa. – Źródło w Departamencie Kontroli?! Źródło w MOIM Departamencie Kontroli?! Kto się wysypał?! KTO?!

Czarodzieje popatrzyli po sobie, starannie unikając wzroku przełożonego. Jeszcze nigdy żaden z nich nie widział Scamandera w takim stanie. Newt był wściekły. Miotał się po pomieszczeniu, wiszące w oknach zasłony drżały, poruszane jego magią. Jeden z kinkietów pękł na pół. Stojący najbliżej stażyści odsunęli się, żeby nie obsypało ich szkło.

– Na Merlina, co się wyrabia w tym Departamencie?! Jakim cudem poufne informacje przedostają się do prasy?! Jak mam wam ufać, jeżeli nie wiem, czy moje słowa nie wyjdą zaraz poza te mury?! Jak?!

Nie doczekał się odpowiedzi. Wbił spojrzenie w stojących nieopodal Daviesów i Lupina. Trzej oficerowie trzymali się prosto, jakby nie docierały do nich słowa Dyrektora Departamentu. Przez głowy jedynie przebiegła im myśl, że Scamander sam przypomina teraz jedno ze swoich ukochanych stworzeń.

– Do mnie! – nakazał im Newt, po czym odwrócił się i ruszył do swojego gabinetu.

Daviesowie i Lupin weszli tam za nim. Do pomieszczenia wsunęli się też Bernie i Will.

– Powiedzcie, że coś macie!

Tym razem głos Scamandra złagodniał i wkradły się do niego błagalne nuty. Magizoolog osunął się na krzesło i zacisnął palce na podłokietnikach. Nagle wydał się wyjątkowo zmęczony.

– Zmienił się modus operandi – powiedział Rey. – Na najnowszym miejscu zbrodni… Na Hekate, tych ludzi rozerwano na strzępy. Nigdy nie widziałem czegoś takiego, a wiesz, że widziałem sporo ofiar wilkołaków.

– Więc jednak wilkołak? – zapytał Newt.

Lupin spojrzał na partnera. Ten spojrzał na swojego brata. Sebastian nie spuszczał wzroku z szefa. Brakowało mu pewności, a to zdarzało się nadzwyczaj rzadko.

– Więc? – ponaglił ich Scamander.

– Nie mamy pewności – powiedział w końcu starszy Davies. – To wyglądało jak atak wilkołaka, ale przecież to nie pełnia. Nie znam innego stworzenia, które mogłoby zrobić coś takiego.

Rey milczał. Sam powinien to powiedzieć, ale brakowało mu odwagi. Nienawidził przyznawania się do niewiedzy. Powinien wiedzieć. Powinien być pewny tego, co chciał przedstawić zwierzchnikowi. A nie był. Coś mu nie pasowało. Miał przemożne przeczucie, że ktoś wodzi go za nos. Najpierw trupy martwe bez powodu. Teraz ciała rozerwane na strzępy. Coś było nie tak.

Dlaczego zmienił się sposób ataku? Był pewny, że czwartego mordu dokonała ta sama istota, która dokonała poprzednich trzech. Wiedział, że Rick ma co do tego wątpliwości – nie dziwił się temu, żadne ślady się nie pokrywały. Mimo to, mógł ręczyć głową za to, że sprawca był ten sam. Był co do tego tak samo mocno przekonany, jak co do tego, że sprawcą nie był wilkołak. To nie pasowało. Żaden z ataków nie nastąpił podczas pełni. Na żadnym miejscu zbrodni nie znaleźli śladów działalności tych stworzeń. Sam w to nie wierzył, ale mógłby przysiąc, że ktoś próbuje wrobić likantropów.

– Przesłuchajcie każdą istotę, jaka żyje w Dartmoorze – nakazał w końcu Newt. – Tylko z wyczuciem, panowie, z wyczuciem. Potrzebujemy informacji, a nie krwi. Potrzebujemy czegokolwiek. I choć ten jeden raz, nie bawcie się w wielkich oficerów. Stawiam różdżkę, że ktoś tam wie, co zamordowało tych czarodziejów. A wy macie to z nich wyciągnąć. To oni tam mieszkają, to oni wyczuwają zakłócenia magii, to oni mają o wiele lepsze zmysły niż wy. Na Merlina jedynego, wykorzystajcie to! Duma w kieszeń. Potrzebujecie ich wiedzy. A teraz do roboty!

Oficerowie zaczęli się zbierać. Ich miny jasno mówiły, że nie podobały im się słowa dyrektora, nie byli jednak na tyle głupi, żeby mówić to na głos. Szczególnie Daviesowie, którzy pracowali ze Scamanederem od ponad dekady, wiedzieli, kiedy za wszelką cenę nie należy drażnić łagodnego zazwyczaj Newta.

– Przypominam, że macie działać Z WYCZUCIEM! – powtórzył z naciskiem Scamander. – Nie życzę sobie żadnych skarg na nadużycie siły… czy jakiekolwiek użycie siły. Działacie sami, bez pomocy Brygady Ścigania, chyba że ich wezwanie będzie ABSOLUTNIE KONIECZNE. Liczę na to, że jesteście na tyle dobrzy, że taka konieczność nie zajdzie.

Pożegnani tą pocieszającą uwagą, oficerowie opuścili gabinet. Tłum na korytarzu zdążył się już rozejść i tylko nieliczne osoby z zaciekawieniem przyglądały się pięciu czarodziejom, którzy zmierzali do swojego biura.

– Rick, dawaj tę listę – rzucił Rey, gdy tylko wpadli.

Przy całej beznadziei tej sytuacji odczuwał pewien spokój. Żaden z Daviesów nie palił się do przejęcia kontroli nad śledztwem, a on czuł się fantastycznie, dowodząc. Przypomniały mu się stare dobre czasy, gdy był jednym z dyrektorów w firmie ojca. Był władzą. Był pewny siebie. Był gotów wziąć na siebie pełną odpowiedzialność za niepowodzenie tej sprawy, jeżeli sprawy potoczą się nie tak, jak powinny… a był przekonany, że się tak potoczą.

Młodszy Davies wyciągnął z biurka wyciąg z Rejestru Wilkołaków i podał go partnerowi. Rey przebiegł wzrokiem krótką listę. Dziesięć nazwisk. Za mało. Był pewny, że na terenie Dartmooru żyło o wiele więcej likantropów. Rejestr był niepełny. Z drugiej strony był jedynym, który mieli. Nie mieli żadnych danych dotyczących wampirów. Musieli oprzeć się tylko na kontaktach oficerów i informacjach, które może uda im się wyciągnąć z przesłuchań.

– Wygląda na to, że użyjemy twojego aresztu, Rey – powiedział Bernie. – Od kogo zaczynamy?

– Od wszystkich. Nie patrzcie się tak na mnie. Jeżeli zaczniemy wyłapywać ich po kolei, wieści rozniosą się błyskawicznie. W najlepszym razie ustalą wspólną wersję, w najgorszym – uciekną. Przejdźcie się po departamencie, ale całym departamencie. Popytajcie. Musimy mieć jak najpełniejszą listę istot z tego rejonu. Wilkołaki, wampiry, wile, cokolwiek się znajdzie. A jak będziemy to mieć, idziemy do Newta po zgodę na ruszenie całego wydziału. I aresztujemy wszystkich na raz.

Lupin poczuł narastającą dumę, gdy zobaczył zdumienie i podziw na twarzach kolegów. Rozdał im pergaminy, a sam z następnym ruszył na spacer po Departamencie. Sebastian zajął się Wydziałem Istot, Rick – Zwierząt, Bernie – Duchów, Will – do Biur Zwalczania Szkodników, Łączności z Goblinami i Dezinformacji. Rey wziął na siebie Brygadę Ścigania Wilkołaków i Rejestr.

– Witam, witam! – powiedział uszczypliwie Febus Weinchild, dowódca Brygady Ścigania, gdy Rey przekroczył próg jego kwater. – Witam szanownego pana oficera! Cóż to szanownego pana oficera sprowadza na nasze szkolne progi?

Wbrew swojemu imieniu Weinchild nijak miał się do typu artysty. Był wysoki i przysadzisty. Sprawiał wrażenie, jakby z trudem mógł dodać dwa do dwóch. Nic dziwnego, że nie przyjęto go na oficera.

– Kto od was bywa w Dartmoorze? – zapytał Rey, ignorując pełną niezadowolenia minę Weinchilda. – Potrzebuję listy istot. KOMPLETNEJ, a nie tej, którą ma Rejestr.

Weinchild roześmiał się, ale w tym śmiechu nie było nawet cienia wesołości. Zmrużył oczy z pogardą. Wreszcie, po tylu latach, to oficer przyszedł do niego po pomoc, nie odwrotnie. Odchylił się na krześle i założył ręce.

– Niby dlaczego miałbym ci pomóc?

W innej sytuacji Rey może próbowałby żartować, układać się, ale nie teraz. Zginęło zbyt wiele osób i zbyt wiele jeszcze mogło zginąć, jeżeli niczego z tym nie zrobią. Nachylił się nad biurkiem, usiłując górować nad o wiele od niego wyższym czarodziejem.

– Bo jeżeli tego nie zrobisz, pójdę prosto do Scamandera i powiem, że utrudniasz priorytetowe śledztwo. A on nie dość, że wywali cię na zbity pysk, to jeszcze narobi ci takiego smrodu w papierach, że nie zatrudnią cię nawet na posadę skrzata domowego. Lista, Weinchild. Na już!

Dowódca Brygady pobladł. Rey bardzo starał się nie okazać zdziwienia. Nie spodziewał się, że uda mu się zastraszyć kogoś takiego jak Febus Weinchild. Nie spodziewał się takiej dawki instynktu samozachowawczego po kimś z Brygady Ścigania. No nic. Lepiej dla niego. Będzie szybciej.

„Szybciej” oznaczało przeszło półtorej godziny, w ciągu której Weinchild obchodził swoich ludzi. Rey obserwował go uważnie, obawiając się próby dywersji. Nie ufał mu. Gra szła o zbyt wysoką stawkę, by mógł sobie pozwolić na brak czujności. W końcu jednak dostał listę. Siedem wampirów i dwadzieścia dwa wilkołaki. Bez słowa podziękowania wyszedł z kwatery Brygady i wrócił do swojego biura. Czekali już na niego Daviesowie, ale Seymoura i McKenziego wciąż nie było.

– Co im tyle zajmuje? – mruknął Rick, zerkając na zegarek. – Merlinie, zgubili się, czy co? Jeszcze w przypadku Willa bym się nie zdziwił, ale Bernie…

– Nie umniejszaj wartości Willa – poradził Sebastian. – Ten chłopak radzi sobie tu sobie lepiej niż my wszyscy razem wzięci. Nawiązuje kontakty jak nikt inny.

Rey nie słuchał ich, całkowicie poświęcając się porównywaniu list. Przypiął je do tablicy korkowej. Wziął czysty kawałek pergaminu i zaczął spisywać kolejne nazwiska, jednocześnie wykreślając je z przyniesionych przez kolegów pergaminów. Zanim skończył, Bernie i Will wrócili i Rey mógł dopisać przyniesione przez nich dane. Finalnie miał do dyspozycji dwadzieścia cztery nazwiska wilkołaków i dziesięć wampirów. Był gotowy, żeby wprowadzić swój plan w życie.

– Idę do Newta! – zarządził. – Poproszę go o nakazy aresztowania.

– Nareszcie – powiedział z uśmiechem Rick. – Nareszcie zaczyna się coś dziać!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz