26 lutego 2021

Rozdział 47

 

Czerwiec 1960

Rey spojrzał przez wizjer. Uśmiechnął się pod nosem. Był zmęczony, ale usatysfakcjonowany. Wczoraj pracował do późna, przygotowując z Newtem nakazy aresztowań, a tego dnia zerwał się jeszcze przed świtem, żeby wszystko nadzorować. Była to idealna pora – wampiry były zmęczone po całej nocy, a wilkołaki jeszcze spały. W ciągu pół godziny zgarnęli wszystkich – niczym pisklęta prosto z gniazda.

– Możesz być z siebie dumny – powiedział Sebastian. – Twój areszt działa.

– Działa – przyznał z uśmiechem Rey. – Nie wiem jak wy, ale ja wracam do domu, żeby się wyspać. Wam też radzę. Wrócimy popołudniu i zaczniemy przesłuchania.

Wyszedł z Ministerstwa i wrócił prosto w ciepłe ramiona Angie. Jego żona nic nie powiedziała na jego ostatnie nienormowane godziny pracy. Objęła go jedynie, ucałowała w czoło i nakryła kołdrą, by mógł odespać. Rey był przekonany, że przed zaśnięciem usłyszał rzucane zaklęcie wyciszające. Po obudzeniu doszedł do wniosku, że Angie rzeczywiście musiała wyciszyć sypialnię, bo nie zbudził go płacz syna.

W Ministerstwie było już pełno ludzi, zerkających z zainteresowaniem na umundurowanego oficera. Wieści o porannych aresztowaniach musiały się już rozejść. Reyowi średnio to się podobało – wolał, by na Departamencie Kontroli i na nim nie skupiało się zbyt wiele zainteresowania. Wiedział, że to mało prawdopodobne, szczególnie po ostatnich artykułach Proroka. Byli na celowniku.

– O, Rey, dobrze, że już jesteś! – krzyknął Bernie, gdy tylko Lupin wszedł do Wydziału Istot. – Pan ma do ciebie interes.

– W czym mogę pomóc? – zapytał Reynard, mierząc spojrzeniem niewysokiego czarodzieja stojącego naprzeciw. Nie wyglądał, jakby potrzebował pomocy, a zazwyczaj tylko w takiej sytuacji ktoś zaglądał do ich Departamentu.

– Nazywam się Augustus Fletcher. Aresztowaliście dzisiaj mojego brata. Chcę wiedzieć dlaczego.

No tak. Mogło też chodzić o Dartmoor. Powinien był się tego domyśleć, w końcu w jakiej innej sprawie Bernie skierowałby petenta do niego? Z tej sytuacji mógł też wywnioskować, że Ricka jeszcze nie ma. Inaczej Davies sam załatwiłby sprawę.

– Nie mogę udzielać informacji, bo zagroziłoby to dobru śledztwa – powiedział, po czym ruszył do swojego biura.

Ku jego zdziwieniu, Fletcher ruszył za nim i wparował do pomieszczenia bez pytania.

– George niczego nie zrobił – powiedział Augustus. – Nie macie podstaw…

– Mamy wszelkie podstawy – wtrącił Rey. Bezczelność Fletchera zaczynała go drażnić. Najwyraźniej była to cecha rodzinna. – Zarówno proceduralne, jak i prawne. To pan nie ma podstaw do wpadania tutaj i ingerowania w śledztwo. Nie żyje dwanaście osób, panie Fletcher. Pański brat był sąsiadem dwojga ofiar. Nie możemy tego zlekceważyć.

Czarodziej odetchnął kilka razy, najwyraźniej szukając odpowiednich słów. Rey starał się go ignorować, powoli szykując się do przesłuchań. Układał sobie dokumenty, wyciągi z teczek rejestrowych, czyste protokoły, gotowe do wypełnienia.

– Chodzi tylko o to, że jest wilkołakiem, prawda? – Głos Fletchera przeciął ciszę.

Rey uniósł wzrok na nieproszonego gościa. Z trudem mógł uwierzyć, że można było być tak naiwnym.

– Wie pan, jaki to departament? Wie pan. Gdyby chodziło o coś innego, gwarantuję, że pański brat siedziałby w areszcie aurorskim, a nie u nas. Proszę być spokojnym, to tylko rutynowe przesłuchania. Nikt jeszcze nikogo o nic nie oskarża.

Fletcher drgnął, gdy Rey położył nacisk na słowo „jeszcze”. Musiał zrozumieć przesłanie.

– Nie wolno wam…

– Proszę mi nie mówić, co mi wolno, a czego nie! Znam przepisy. Mam czterdzieści osiem… teraz już trzydzieści dziewięć godzin. Gdzie pan pracuje, panie Fletcher?

Z trudem hamował rosnącą złość. Jakaś jego część rozumiała tego czarodzieja. Przecież sam Rey też wiele zrobiłby dla brata, gdyby ten wpakował się w kłopoty. Richard pewnie nie przyjąłby teraz tej pomocy… ta świadomość nadal sprawiała, że Reynarda kłuło w sercu. Z całej rodziny najbardziej brakowało mu Richarda.

– P-prowadzę zakład naprawy mioteł – powiedział Augustus, wyraźnie zbity z tropu.

– A widzi pan… Czy przychodzę do pana zakładu i zaczynam panu mówić, jak ma pan pracować? A zapewniam, że na miotłach akurat całkiem dobrze się znam. Nie? No więc właśnie. Wiem, co mam i co mogę zrobić. Proszę się do tego nie wtrącać.

Fletcher zmrużył oczy. Rey wiedział, co czarodziej robi – próbuje go przejrzeć. Próbuje rozgryźć jego myśli, obrać dalszą strategię rozmowy.

– George nikogo by nie skrzywdził. W czasie pełni sam zakładam zaklęcia ochronne, żeby nic się nie stało. Lubił się z Burbage’ami. Często pomagali mu, gdy opiekował się moimi synami, Tyberiuszem i Mundungusem. Ja… rozumiem, że macie swoje procedury. Rozumiem, że musicie wykonać pewne czynności. Najważniejsze jest bezpieczeństwo. Ale wierzę w mojego brata. Na pewno… na pewno możemy się jakoś dogadać.

Rey obserwował, jak dłoń czarodzieja przesuwa się za pazuchę. Sam nie wiedział, czy powinien się czuć rozbawiony, czy może obrażony. Naprawdę majster miotlarski myślał, że może mu dać łapówkę? Naprawdę myślał, że on, Reynard Lupin, przyjąłby ją?

– Proszę natychmiast opuścić moje biuro – warknął. – Biuro i ministerstwo, zanim zgłoszę do aurorów próbę przekupienia oficera Departamentu Kontroli. To się nazywa korupcja, panie Fletcher.

Mężczyzna pobladł. Wyglądało na to, że naprawdę się nie spodziewał, że Rey mu odmówi, co jedynie podsyciło złość Lupina. Czym zasłużył sobie na twierdzenie, że da się skorumpować?

Opadł na krzesło, gdy Fletcher się wycofał. Upił łyk zimnej wody. Hekate, co to niby miało być? Rozumiał, że ktoś mógł chcieć pomóc rodzinie, nawet jeżeli ta rodzina była wilkołakiem, ale nie posuwając się do przestępstwa. W innej sytuacji pewnie zareagowałby ostrzej, ale został wzięty z zaskoczenia.

Rick przyszedł zaledwie kilkanaście minut później, już gotowy do czekających ich przesłuchań. W drodze do aresztu Rey szybko streścił mu swoją rozmowę z Fletcherem.

– Czego to ludzie nie wymyślą – mruknął tylko Davies, przewracając oczami. – Dobrze, że nie trafił na mnie, ja bym go zgłosił. Jedno słowo do Ala i facet by się nie pozbierał.

Rey wzruszył ramionami. Nie miał głowy do oskarżeń o korupcję. Były niczym w porównaniu ze sprawą „Bestii z Dartmooru” (to sformułowanie wyjątkowo przypadło mu do gustu). Wolał skupić na przesłuchaniach, żeby móc jak najszybciej złapać morderczą istotę.

Sześć godzin później na stole w pokoju przesłuchań piętrzył się stos protokołów. Z tego dnia bardzo zadowolony był też Julius Brown, kierownik Rejestru Wilkołaków. Dzięki pracy pięciu oficerów jego ludzie mieli o wiele mniej badań. Rey przemilczał jego obecność, świadom tego, że rejestratorzy bezczelnie wykorzystają ich zaangażowanie i chęć pomocy kolegów. Wielu pracowników Departamentu podało swoich zaufanych informatorów. Wszystko w imię walki z Bestią z Dartmooru.

– Kto nam jeszcze został? – zapytał Rick, gdy Sebastian i Bernie odprowadzali przedostatniego przesłuchiwanego.

– Fletcher – odpowiedział Rey bez patrzenia na leżącą przed nim listę.

Może to była drobna złośliwość, ale celowo zostawił sobie tego konkretnego wilkołaka na koniec. Chciał go przetrzymać dłużej. Gdyby ktoś go zapytał, rzecz jasna odpowiedziałby, że zrobił to po to, by uspokoić się po rozmowie z bratem przesłuchiwanego. Nie chciał przecież być stronniczy.

George Fletcher wszedł do pomieszczenia z uniesioną głowa, jakby wchodził do siebie. Skinął głową dwóm oficerom, nawet posłał im lekki, podszyty ironią uśmiech. Usiadł na niewygodnym krześle. Wykonał ruch, jakby chciał spleść ręce, ale ograniczały go kajdanki. Nie założył nogi na nogę tylko dlatego, że uniemożliwił mu to łańcuch, który łączył jego kostki.

– Myślałem, że o mnie zapomnieliście – powiedział. – Smutno się zrobiło w tym areszcie… Chapeau bas, panowie oficerowie. Myślałem, że już nigdy nas nie przesłuchacie.

Oficerowie wymienili spojrzenia. Rey wydawał się zaskoczony bezpośredniością wilkołaka, ale Rick nie dziwił się. Ich ostatnia rozmowa była zaledwie przedsmakiem tego, z czym Davies zmagał się w poprzednich latach. Już podczas ich pierwszego spotkania, dwa dni po pełni, w trakcie której Fletcher został pogryziony, doszło między nimi do pierwszej przepychanki słownej.

– Lepiej bądź grzeczny – poradził Rick. – Twój brat zdążył już podpaść oficerowi Lupinowi, nie dokładaj się do tego.

Wilkołak wyraźnie się zaniepokoił. Pochylił się do przodu i wbił spojrzenie w Reynarda.

– Czego chciał Augustus? – zapytał napiętym głosem.

– Ingerować w śledztwo – odpowiedział Rey. – I wyciągnąć cię stąd. Próbował mnie przekupić.

Fletcher pochylił głowę i przetarł twarz dłońmi.

– Merlinie, co za idiota. Mam brata-idiotę. No nic… Nie ja jeden muszę z tym żyć. W czym mogę pomóc panom oficerom?

Rey widział, że wilkołak grał. Fantastycznie, musiał to przyznać, ale tylko grał. Było w tym coś, co przypominało Lupinowi jego samego. Tak, on też musiał się kiedyś zmagać z dziwnymi pomysłami brata.

– Co wiesz? – zapytał prosto z mostu Rick.

– Przecież już wam powiedziałem. To nikt z nas. To stworzenie nie jest stąd. Przechodziłem obok domu Burbage’ów. Nigdy nie spotkałem tego, co mogło zostawić taki zapach. To coś pachnie gliną, błotem i czarną magią.

Rey zerknął w swoje notatki. Kilkukrotnie tego dnia słyszał to sformułowanie. Zapach czarnej magii. Co to miało być? Jakby to była dla nich jakakolwiek wskazówka.

– Co więcej?

– A skąd mam wiedzieć? Sporo ostatnio chodziłem po okolicy, ale nic nie znalazłem. Tak, próbowałem tropić, śmiało, możecie się śmiać. Ale to było cholernie trudne, daleko tak nie zaszedłem. Nie byłem przy innych domach ofiar, nie wiem, co można tam znaleźć.

Rey wiedział. Miał wcześniej dwóch delikwentów, którzy mieszkali niedaleko domu ostatnich ofiar. Oni też mówili o glinie i czarnej magii. Przysięgali, że czarodzieje nie padli ofiarą nikogo z nich. O dziwo, Lupin im uwierzył. Przez ostatnie trzy lata napatrzył się na ofiary ataków wilkołaków i wampirów. Umiał rozpoznać ślady i żadnego z nich nie znalazł w Dartmoorze.

– Wiecie, panowie oficerowie, trochę mi was szkoda. Czego byście nie zrobili, dostaniecie po dupach. Jeżeli będziecie nas tu trzymać, co, jak podejrzewam, planujecie, i nastąpi atak, to spadnie na was oskarżenie, że nie wiecie, co robicie. Jeżeli nas wypuścicie i nastąpi atak, rozpęta się piekło.

Rey zjeżył się, słysząc te słowa. Nie potrzebował współczucia. Na pewno nie od wilkołaka, od bestii. Litościwy ton głosu Fletchera, wraz z jego kpiącym spojrzeniem, przelały czarę goryczy, która zbierała się w Lupinie od kilku tygodni. Zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, zanim sam zdążył się zorientować, zerwał się z krzesła, a jego pięść sięgnęła szczęki przesłuchiwanego.

Wilkołak odchylił się. Jego oczy zaszły mgłą. Potrząsnął głową, jakby próbując odgonić ogarniającą go słabość. Uniósł skute dłonie i potarł bok twarzy, krzywiąc się lekko.

– Rey, do cholery – warknął Rick, łapiąc zdenerwowanego kolegę.

– Nie, nie, spokojnie, bardzo dobrze – powiedział niewyraźnie Fletcher. – Pan też wali, oficerze Davies, wiem, że od dawna cię korci. Musiało wam być cholernie ciężko przesłuchiwać tyle osób i nie móc nikomu przyłożyć.

Rey oddychał ciężko, wpatrując się w siedzącego przed nim wilkołaka. Hekate, gdyby mógł, własnoręcznie ukręciłby mu łeb za bezczelność. Na pewno dałoby się to jakoś to wytłumaczyć. W końcu w pomieszczeniu byli sami oficerowie, sami przyjaciele. Nikt by nic nie powiedział.

Zanim ktokolwiek zdążył zareagować na słowa wilkołaka, uwagę obecnych w pomieszczeniu przykuły uwagę otwierające się drzwi. Nikt nie powinien wchodzić do pokoju przesłuchań, gdy wewnątrz znajdował się przesłuchiwany. A jednak. Przez otwarte drzwi weszła dwudziestokilkuletnia kobieta. Była wysoka i postawna, z całej jej sylwetki biły pewność siebie i zaangażowanie. Odepchnęła rękę chcącego ją zatrzymać Sebastiana, poprawiła tkwiący na jej głowie kapelusik, po czym podeszła do wilkołaka. Uważnie przyjrzała się zakwitającemu na jego policzku sińcowi.

– Co to ma być?! – rzucił Rick. – Tu się odbywa przesłuchanie, nie może pani ot tak wchodzić!

– Tak się składa, że mogę – odpowiedziała hardo kobieta. Wyjęła wizytówkę i podała ją młodszemu Daviesowi. – Właśnie zostałam uzdrowicielem przy Departamencie Kontroli. Mam prawo do opieki nad aresztantami.

Rey przesunął wzrokiem między czarownicą a przyjacielem. Chociaż pracował tu już trzy lata, po raz pierwszy słyszał o takim stanowisku. Sądząc po wyrazie twarzy Ricka – on doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jaka miała być rola kobiety.

– No bez jaj – mruknął Sebastian.

– Uzdrowicielka Irene Watson. Magomedycyna nadnaturalna – przeczytał z wizytówki Rick. Uniósł wzrok na czarownicę. – Znaczy się weterynarz, tak?

Watson przełknęła ślinę i poczerwieniała na twarzy. Rey nie wiedział jedynie, czy z zakłopotania, czy ze złości.

– Tak się składa, uzdrowicielko Watson, że w przeciwieństwie do ciebie, JA znam przepisy – ciągnął Rick. – Owszem, możesz opiekować się aresztantami. Ale w ARESZCIE, nie tutaj. Przy przesłuchaniu mogą być obecni wyłącznie oficerowie, pracownicy Rejestru lub Brygady Ścigania. A teraz wyjdź.

Rey poczuł cień satysfakcji, gdy zobaczył, że Fletcher drgnął nerwowo, słysząc tę ostatnią nazwę. A więc jednak nawet ten bezczelny wilkołak czegoś się bał. Warto było to zapamiętać. Taka wiedza mogła się przydać. Z drugiej strony ze świecą można znaleźć istotę, która nie obawiała się brygadzistów.

Przesłuchanie było skończone. Rey wiedział, że po tym wszystkim jest zbyt zdenerwowany, żeby zmagać się z uszczypliwościami Fletchera. Wstał zza stołu i opuścił pomieszczenie w ślad za uzdrowicielką. Widział, że Watson chce z nim o czymś porozmawiać, ale wyminął ją bez słowa. Zatrzymał się dopiero w swoim gabinecie, gdzie z ulgą opadł na krzesło. Podniósł zdjęcia z ostatniego miejsca zbrodni. Przesunął wzrokiem po śladach krwi i resztkach ciał – to nie o to im teraz chodziło. Glina, ziemia… Znalazł. Pod otwartym oknem faktycznie leżały resztki ziemi. Wydawały się pochodzić z donicy z kwiatami, ale na znajdującym się wyżej parapecie nie było żadnych doniczek.

Uśmiechnął się pod nosem, ciesząc się, że wreszcie znalazł punkt zaczepienia. Uśmiech szybko zgasł – co z tego, że miał o co się zaczepić, jeżeli nie wiedział, do czego mógłby podpiąć ten ślad.

~ * ~

Maj 1983

Sturgis poprawił kołdrę tak, żeby leżąca w łóżku kobieta pozostała szczelnie przykryta. Nie chciał, żeby Mafalda niechcący się obudziła. To on musiał stawić się w pracy skoro świt, nie ona. Przez ostatnie miesiące, odkąd czarownica u niego zamieszkała, nauczył się wstawać na tyle cicho, by jej nie zbudzić.

Mimowolnie się uśmiechnął. Nadal czuł pewną dumę, że miał ją przy sobie. Spotykali się już od ponad roku, starannie kryjąc swój związek w pracy. Mafalda pracowała w Wydziale Niewłaściwego Użycia Czarów, który, tak jak Biuro Aurorów, wchodził w skład Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Sturg aż za dobrze pamiętał, jakie problemy miał Frank, gdy zaczął spotykać się z Alicją, która również była aurorem. Dyrektor krzywo patrzył na związki w ramach jednej jednostki ministerialnej.

– Gdzie idziesz? – wymamrotała sennie Mafalda. – Przecież masz zmianę dopiero za godzinę.

– Moody prosił, żebym przyszedł wcześniej – odpowiedział Sturg. Nachylił się nad kobietą i pocałował ją.

– Moody, Moody… Słyszałeś, jak nazywają go kursanci? Szalonooki. Pasuje do niego.

Podmore odetchnął. Tak, słyszał. Wciąż wrzała w nim krew, gdy sobie to przypominał. Gówniarze nie mieli żadnego szacunku do aurora, który walczył całą wojnę. Szalonooki… ko to wymyślił? Osobiście wykopałby autora tego przezwiska z Biura.

– Nie chcę tego więcej słyszeć, Maffie. Mówimy o aurorze śledczym Alastorze Moodym. Zapełnił połowę cel w Azkabanie. Nie pozwolę, by się z niego wyśmiewano.

Zgarnął ubrania i poszedł do łazienki. Wskoczył jeszcze pod szybki, chłodny prysznic. Ogolił się i dopiero ubrał. Gdy wyszedł, Mafalda kręciła się przy kuchence, szykując śniadanie. Dla siebie. Sturg nigdy nie jadł śniadań w domu – było to przyzwyczajenie wyniesione z czasu, gdy mieszkał sam. Szybciej i łatwiej było kupić sobie coś po drodze i zjeść w pracy.

– Sturg, wyskoczymy gdzieś dzisiaj na kolację? – zapytała Mafalda, gdy Sturgis akurat zakładał marynarkę od munduru. – Na Pokątnej otworzyli ostatnio nową restaurację.

– Tak, możemy iść – zgodził się bez wahania.

Wieczór wydawał mu się wyjątkowo odległy. Robiło mu się słabo, gdy myślał, że do tego czasu musiał jeszcze wypełnić pakiet raportów z ostatniego śledztwa. Gdyby jeszcze czekała go jakaś akcja, może szedłby do pracy z większym entuzjazmem. Może. Nie chciał przyznać tego nawet przed samym sobą, ale od czasu zakończenia wojny bardzo się w biurze nudził. Brakowało mu akcji, brakowało mu potyczek.

Miał wrażenie, że w czasie wojny życie było łatwiejsze. Tak, ludzie ginęli, działy się tragedie, ale świat był prostszy. Linia podziału przebiegała między słowem „my” a „oni”. Śmierciożercy i Zakon Feniksa. Dobrzy i źli. Teraz Sturg sam nie wiedział, po której stał stronie… czy w ogóle były jakieś strony, a jeżeli były – to jakie.

Z upływem czasu praca sprawiała mu coraz to mniej przyjemności. Miał wrażenie, że poza Moodym nie miał nikogo, z kim mógłby swobodnie rozmawiać. Co prawda od dwóch lat jego partnerem zawodowym był Kingsley Shacklebolt, ale nie umiał znaleźć z nim wspólnego języka. King był zbyt sztywny, zbyt przepisowy. Nie miał takiego poczucia humoru, jakie miał Frank. Sturg często, siedząc sam w biurze, wpatrywał się w stojące naprzeciw biurko i wyobrażał sobie, że widzi tam przyjaciela.

Moody czekał na niego w swoim gabinecie. Nadal z nikim go nie dzielił, jako jedyny auror pracował sam. Był tym, na którym wojna odcisnęła największe piętno: bez części nosa, ze sztucznym okiem i drewnianą protezą zamiast nogi. Mimo to wciąż był jednym z najskuteczniejszych śledczych.

– Czemu chciałeś mnie widzieć? – zapytał Sturgis.

– Twój ojciec się martwi, że nie odpisujesz na listy. Ja też się o ciebie martwię. Coś się z tobą dzieje, zachowujesz się ostatnio nie jak ty. Nie tylko ja to widzę. To samo mówili mi Kingsley i Mafalda. Sturg…

– Wszystko jest w porządku – powiedział sztywno Podmore. – Coś jeszcze? Muszę wypisać dokumenty odnośnie ostatniej sprawy i przygotować się do zeznań.

Sztuczne oko Moody’ego poruszyło się, nerwowo lustrując młodszego aurora. Sturgis ani drgnął, wiedząc, że każdy ruch wzbudziłby podejrzenia mentora. Nie chciał dawać mu jakichkolwiek powodów do myślenia, że coś się z nim dzieje. A działo się, wiedział o tym doskonale.

– Jak często chodzisz do Munga? – zapytał Moody. W jego głosie dało się wychwycić cień troski.

– Raz na tydzień, na dwa tygodnie. Zależy jak mam czas w pracy. Częściej widzę się z Augustą i Neville’em.

– Tak, wiem. Biuro Aurorów to naprawdę nie jest miejsce dla małego dziecka. Babcia może go spokojnie zabierać do redakcji Proroka.

Sturg uciekł wzrokiem. Tak, wiedział o tym. Ale naprawdę lubił Neville’a. Chłopiec był naprawdę kochanym berbeciem. Bez żadnego skrępowania nazywał Sturgisa „wujkiem” i wdrapywał mu się na kolana. Uśmiechał się przy tym tak podobnie do Franka, że Podmore’owi robiło się ciepło na sercu.

– Nie przeszkadza mi to w pracy – powiedział. – Biorę go, gdy wiem, że nie będę wychodził poza Ministerstwo. Na Merlina, Moody, przecież to mój chrześniak! Nie mogę go zostawić.

I nie chcę. Miał wrażenie, że Neville był wszystkim, co zostało mu po przyjacielu. W dodatku przebywanie z nim nieco łagodziło tęsknotę za Rose. Stanowczo za rzadko widywał bratanicę. Do Francji jeździł najwyżej dwa, trzy razy do roku, a Remus od końca wojny nie postawił stopy na angielskiej ziemi.

Idąc do swojego gabinetu, Sturg zastanawiał się nad słowami Moody’ego. Nie spodziewał się, że ktokolwiek poza starszym aurorem widzi, że coś się z nim dzieje. Bo działo, nawet on miał tego świadomość.

Od miesięcy czuł narastające poczucie winy. Czuł, że w czasie wojny mógł zrobić więcej. Mógł wcześniej wyczuć Blacka i uratować Ami. Mógł uratować Fabiana i Gideona. Mógł uratować Potterów i Pettigrew. Mógł uratować Franka i Alice. Powinien był się zorientować. Na Merlina, był przecież aurorem! Powinien był dostrzec, kto był zdrajcą.

Wiedział, kiedy zaczęły pojawiać się takie myśli. Czternaście miesięcy temu. 15 marca 1982. W dniu pogrzebu matki Petera Pettigrew. Stojąc nad jej grobem, jako jeden z nielicznych żałobników, dotarło do niego, że nie do końca rozumiał to, co działo się w osiemdziesiątym pierwszym. Coś mu umknęło.

Te myśli stopniowo narastały. Niedługo potem zaczął spotykać się z Mafaldą i jej obecność odciągała go od problemów. Chwilowo. Odkąd zamieszkali razem, nawet ona nie mogła wyrwać go z przygnębienia. A nie mógł porozmawiać z nią o tym, co się działo. Nie była członkiem Zakonu, nie wiedziała o wielu rzeczach i tak musiało pozostać.

Z tego samego powodu nie mógł porozmawiać z Kingsleyem. Choćby nie wiadomo jak długo razem pracowali, nie walczyli razem na wojnie. King nic nie wiedział o Zakonie, o tajnych misjach, o bitwach. Nic nie wiedział o Remusie i lepiej, żeby tak pozostało.

Nie mógł porozmawiać z Moodym. Starszy auror nie zrozumiałby jego wątpliwości, tak jak nie rozumiał ich dwa lata temu. Wtedy Moody poradził mu myśleć o zamknięciu winnych. Sturg posłuchał, ale nie przyniosło mu to ukojenia. Czegoś mu brakowało.

Nie mógł porozmawiać z ojcem. Nigdy nie widział w nim osoby, której mógłby się zwierzyć. Zbyt wiele ich dzieliło. W dzieciństwie spędził z nim zbyt mało czasu, by mu zaufać, potem poszedł do szkoły, a gdy ją skończył, Reynard wyjechał do Francji. Nie, Rey zawsze łatwiej nawiązywał kontakt z młodszym synem.

Nie mógł porozmawiać z bratem. Z oczywistych i nieoczywistych względów. Nie odważyłby się poruszyć przy Remusie tematu Amelii czy Potterów. A już na pewno nie wymówiłby przy nim nazwiska Syriusza Blacka.

Rozważywszy wszystkie opcje, Sturgis doszedł do wniosku, że nie miał z kim rozmawiać o swoich problemach. Nie miał z kim podzielić się wątpliwościami. Czuł, jak coś skręca go od środka.

Co przeoczył? Czego nie rozumiał? Gdzie popełnił błąd? To nie miało sensu. Jego instynkt aurora aż krzyczał, że coś mu umknęło.

– Sturg, obudź się!

Podmore poderwał głowę, słysząc głos partnera. Zerknął na zegarek. No tak. To już godzina, gdy King przychodził do pracy. Sięgnął po dokumenty, które musiał tego dnia wypełnić. Zapowiadał się bardzo długi dzień.


2 komentarze:

  1. I znowu przychodzę, by dać znać, że czytam każdą kolejną część.
    Już nie mogę doczekać się finału śledztwa Departamentu Kontroli; ta narracja z przeszłości jest świetnym pomysłem - właściwie zabawy przy czytaniu ma się dwa razy więcej, to trochę jak dwie osobne fabuły.
    Weny, Morrigan, i dzięki wielkie za publikację!

    Czytelnik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taki był pomysł, rozpisując historię na dwie linie czasowe. Teraz zastanawiam się, jak poprowadzić część trzecią - czy też robić retrospekcje, czy już odpuścić i skupić się rozwijaniu teraźniejszej fabuły.
      Ściskam mocno,
      Morri

      Usuń