Czerwiec
1960
Rey spojrzał
przez wizjer. Uśmiechnął się pod nosem. Był zmęczony, ale usatysfakcjonowany. Wczoraj
pracował do późna, przygotowując z Newtem nakazy aresztowań, a tego dnia zerwał
się jeszcze przed świtem, żeby wszystko nadzorować. Była to idealna pora –
wampiry były zmęczone po całej nocy, a wilkołaki jeszcze spały. W ciągu pół
godziny zgarnęli wszystkich – niczym pisklęta prosto z gniazda.
– Możesz być
z siebie dumny – powiedział Sebastian. – Twój areszt działa.
– Działa –
przyznał z uśmiechem Rey. – Nie wiem jak wy, ale ja wracam do domu, żeby się
wyspać. Wam też radzę. Wrócimy popołudniu i zaczniemy przesłuchania.
Wyszedł z
Ministerstwa i wrócił prosto w ciepłe ramiona Angie. Jego żona nic nie
powiedziała na jego ostatnie nienormowane godziny pracy. Objęła go jedynie,
ucałowała w czoło i nakryła kołdrą, by mógł odespać. Rey był przekonany, że
przed zaśnięciem usłyszał rzucane zaklęcie wyciszające. Po obudzeniu doszedł do
wniosku, że Angie rzeczywiście musiała wyciszyć sypialnię, bo nie zbudził go
płacz syna.
W Ministerstwie
było już pełno ludzi, zerkających z zainteresowaniem na umundurowanego oficera.
Wieści o porannych aresztowaniach musiały się już rozejść. Reyowi średnio to
się podobało – wolał, by na Departamencie Kontroli i na nim nie skupiało się
zbyt wiele zainteresowania. Wiedział, że to mało prawdopodobne, szczególnie po
ostatnich artykułach Proroka. Byli na celowniku.
– O, Rey,
dobrze, że już jesteś! – krzyknął Bernie, gdy tylko Lupin wszedł do Wydziału
Istot. – Pan ma do ciebie interes.
– W czym mogę
pomóc? – zapytał Reynard, mierząc spojrzeniem niewysokiego czarodzieja
stojącego naprzeciw. Nie wyglądał, jakby potrzebował pomocy, a zazwyczaj tylko
w takiej sytuacji ktoś zaglądał do ich Departamentu.
– Nazywam
się Augustus Fletcher. Aresztowaliście dzisiaj mojego brata. Chcę wiedzieć
dlaczego.
No tak.
Mogło też chodzić o Dartmoor. Powinien był się tego domyśleć, w końcu w jakiej
innej sprawie Bernie skierowałby petenta do niego? Z tej sytuacji mógł też
wywnioskować, że Ricka jeszcze nie ma. Inaczej Davies sam załatwiłby sprawę.
– Nie mogę
udzielać informacji, bo zagroziłoby to dobru śledztwa – powiedział, po czym
ruszył do swojego biura.
Ku jego
zdziwieniu, Fletcher ruszył za nim i wparował do pomieszczenia bez pytania.
– George
niczego nie zrobił – powiedział Augustus. – Nie macie podstaw…
– Mamy
wszelkie podstawy – wtrącił Rey. Bezczelność Fletchera zaczynała go drażnić.
Najwyraźniej była to cecha rodzinna. – Zarówno proceduralne, jak i prawne. To
pan nie ma podstaw do wpadania tutaj i ingerowania w śledztwo. Nie żyje
dwanaście osób, panie Fletcher. Pański brat był sąsiadem dwojga ofiar. Nie
możemy tego zlekceważyć.
Czarodziej
odetchnął kilka razy, najwyraźniej szukając odpowiednich słów. Rey starał się
go ignorować, powoli szykując się do przesłuchań. Układał sobie dokumenty,
wyciągi z teczek rejestrowych, czyste protokoły, gotowe do wypełnienia.
– Chodzi
tylko o to, że jest wilkołakiem, prawda? – Głos Fletchera przeciął ciszę.
Rey uniósł
wzrok na nieproszonego gościa. Z trudem mógł uwierzyć, że można było być tak
naiwnym.
– Wie pan,
jaki to departament? Wie pan. Gdyby chodziło o coś innego, gwarantuję, że
pański brat siedziałby w areszcie aurorskim, a nie u nas. Proszę być spokojnym,
to tylko rutynowe przesłuchania. Nikt jeszcze nikogo o nic nie oskarża.
Fletcher
drgnął, gdy Rey położył nacisk na słowo „jeszcze”. Musiał zrozumieć przesłanie.
– Nie wolno
wam…
– Proszę mi
nie mówić, co mi wolno, a czego nie! Znam przepisy. Mam czterdzieści osiem…
teraz już trzydzieści dziewięć godzin. Gdzie pan pracuje, panie Fletcher?
Z trudem
hamował rosnącą złość. Jakaś jego część rozumiała tego czarodzieja. Przecież
sam Rey też wiele zrobiłby dla brata, gdyby ten wpakował się w kłopoty. Richard
pewnie nie przyjąłby teraz tej pomocy… ta świadomość nadal sprawiała, że
Reynarda kłuło w sercu. Z całej rodziny najbardziej brakowało mu Richarda.
– P-prowadzę
zakład naprawy mioteł – powiedział Augustus, wyraźnie zbity z tropu.
– A widzi
pan… Czy przychodzę do pana zakładu i zaczynam panu mówić, jak ma pan pracować?
A zapewniam, że na miotłach akurat całkiem dobrze się znam. Nie? No więc
właśnie. Wiem, co mam i co mogę zrobić. Proszę się do tego nie wtrącać.
Fletcher
zmrużył oczy. Rey wiedział, co czarodziej robi – próbuje go przejrzeć. Próbuje
rozgryźć jego myśli, obrać dalszą strategię rozmowy.
– George
nikogo by nie skrzywdził. W czasie pełni sam zakładam zaklęcia ochronne, żeby
nic się nie stało. Lubił się z Burbage’ami. Często pomagali mu, gdy opiekował
się moimi synami, Tyberiuszem i Mundungusem. Ja… rozumiem, że macie swoje
procedury. Rozumiem, że musicie wykonać pewne czynności. Najważniejsze jest
bezpieczeństwo. Ale wierzę w mojego brata. Na pewno… na pewno możemy się jakoś dogadać.
Rey
obserwował, jak dłoń czarodzieja przesuwa się za pazuchę. Sam nie wiedział, czy
powinien się czuć rozbawiony, czy może obrażony. Naprawdę majster miotlarski
myślał, że może mu dać łapówkę? Naprawdę myślał, że on, Reynard Lupin,
przyjąłby ją?
– Proszę
natychmiast opuścić moje biuro – warknął. – Biuro i ministerstwo, zanim zgłoszę
do aurorów próbę przekupienia oficera Departamentu Kontroli. To się nazywa
korupcja, panie Fletcher.
Mężczyzna
pobladł. Wyglądało na to, że naprawdę się nie spodziewał, że Rey mu odmówi, co
jedynie podsyciło złość Lupina. Czym zasłużył sobie na twierdzenie, że da się
skorumpować?
Opadł na
krzesło, gdy Fletcher się wycofał. Upił łyk zimnej wody. Hekate, co to niby
miało być? Rozumiał, że ktoś mógł chcieć pomóc rodzinie, nawet jeżeli ta
rodzina była wilkołakiem, ale nie posuwając się do przestępstwa. W innej
sytuacji pewnie zareagowałby ostrzej, ale został wzięty z zaskoczenia.
Rick
przyszedł zaledwie kilkanaście minut później, już gotowy do czekających ich
przesłuchań. W drodze do aresztu Rey szybko streścił mu swoją rozmowę z
Fletcherem.
– Czego to
ludzie nie wymyślą – mruknął tylko Davies, przewracając oczami. – Dobrze, że
nie trafił na mnie, ja bym go zgłosił. Jedno słowo do Ala i facet by się nie
pozbierał.
Rey wzruszył
ramionami. Nie miał głowy do oskarżeń o korupcję. Były niczym w porównaniu ze
sprawą „Bestii z Dartmooru” (to sformułowanie wyjątkowo przypadło mu do gustu).
Wolał skupić na przesłuchaniach, żeby móc jak najszybciej złapać morderczą
istotę.
Sześć godzin
później na stole w pokoju przesłuchań piętrzył się stos protokołów. Z tego dnia
bardzo zadowolony był też Julius Brown, kierownik Rejestru Wilkołaków. Dzięki pracy
pięciu oficerów jego ludzie mieli o wiele mniej badań. Rey przemilczał jego
obecność, świadom tego, że rejestratorzy bezczelnie wykorzystają ich
zaangażowanie i chęć pomocy kolegów. Wielu pracowników Departamentu podało
swoich zaufanych informatorów. Wszystko w imię walki z Bestią z Dartmooru.
– Kto nam
jeszcze został? – zapytał Rick, gdy Sebastian i Bernie odprowadzali
przedostatniego przesłuchiwanego.
– Fletcher –
odpowiedział Rey bez patrzenia na leżącą przed nim listę.
Może to była
drobna złośliwość, ale celowo zostawił sobie tego konkretnego wilkołaka na
koniec. Chciał go przetrzymać dłużej. Gdyby ktoś go zapytał, rzecz jasna
odpowiedziałby, że zrobił to po to, by uspokoić się po rozmowie z bratem
przesłuchiwanego. Nie chciał przecież być stronniczy.
George
Fletcher wszedł do pomieszczenia z uniesioną głowa, jakby wchodził do siebie.
Skinął głową dwóm oficerom, nawet posłał im lekki, podszyty ironią uśmiech.
Usiadł na niewygodnym krześle. Wykonał ruch, jakby chciał spleść ręce, ale ograniczały
go kajdanki. Nie założył nogi na nogę tylko dlatego, że uniemożliwił mu to
łańcuch, który łączył jego kostki.
– Myślałem,
że o mnie zapomnieliście – powiedział. – Smutno się zrobiło w tym areszcie… Chapeau
bas, panowie oficerowie. Myślałem, że już nigdy nas nie przesłuchacie.
Oficerowie
wymienili spojrzenia. Rey wydawał się zaskoczony bezpośredniością wilkołaka,
ale Rick nie dziwił się. Ich ostatnia rozmowa była zaledwie przedsmakiem tego,
z czym Davies zmagał się w poprzednich latach. Już podczas ich pierwszego
spotkania, dwa dni po pełni, w trakcie której Fletcher został pogryziony,
doszło między nimi do pierwszej przepychanki słownej.
– Lepiej
bądź grzeczny – poradził Rick. – Twój brat zdążył już podpaść oficerowi
Lupinowi, nie dokładaj się do tego.
Wilkołak
wyraźnie się zaniepokoił. Pochylił się do przodu i wbił spojrzenie w Reynarda.
– Czego
chciał Augustus? – zapytał napiętym głosem.
– Ingerować
w śledztwo – odpowiedział Rey. – I wyciągnąć cię stąd. Próbował mnie przekupić.
Fletcher
pochylił głowę i przetarł twarz dłońmi.
– Merlinie,
co za idiota. Mam brata-idiotę. No nic… Nie ja jeden muszę z tym żyć. W czym
mogę pomóc panom oficerom?
Rey widział,
że wilkołak grał. Fantastycznie, musiał to przyznać, ale tylko grał. Było w tym
coś, co przypominało Lupinowi jego samego. Tak, on też musiał się kiedyś zmagać
z dziwnymi pomysłami brata.
– Co wiesz?
– zapytał prosto z mostu Rick.
– Przecież
już wam powiedziałem. To nikt z nas. To stworzenie nie jest stąd.
Przechodziłem obok domu Burbage’ów. Nigdy nie spotkałem tego, co mogło zostawić
taki zapach. To coś pachnie gliną, błotem i czarną magią.
Rey zerknął
w swoje notatki. Kilkukrotnie tego dnia słyszał to sformułowanie. Zapach
czarnej magii. Co to miało być? Jakby to była dla nich jakakolwiek
wskazówka.
– Co więcej?
– A skąd mam
wiedzieć? Sporo ostatnio chodziłem po okolicy, ale nic nie znalazłem. Tak,
próbowałem tropić, śmiało, możecie się śmiać. Ale to było cholernie trudne,
daleko tak nie zaszedłem. Nie byłem przy innych domach ofiar, nie wiem, co
można tam znaleźć.
Rey
wiedział. Miał wcześniej dwóch delikwentów, którzy mieszkali niedaleko domu
ostatnich ofiar. Oni też mówili o glinie i czarnej magii. Przysięgali, że
czarodzieje nie padli ofiarą nikogo z nich. O dziwo, Lupin im uwierzył. Przez
ostatnie trzy lata napatrzył się na ofiary ataków wilkołaków i wampirów. Umiał
rozpoznać ślady i żadnego z nich nie znalazł w Dartmoorze.
– Wiecie,
panowie oficerowie, trochę mi was szkoda. Czego byście nie zrobili, dostaniecie
po dupach. Jeżeli będziecie nas tu trzymać, co, jak podejrzewam, planujecie, i
nastąpi atak, to spadnie na was oskarżenie, że nie wiecie, co robicie. Jeżeli
nas wypuścicie i nastąpi atak, rozpęta się piekło.
Rey zjeżył
się, słysząc te słowa. Nie potrzebował współczucia. Na pewno nie od wilkołaka,
od bestii. Litościwy ton głosu Fletchera, wraz z jego kpiącym spojrzeniem,
przelały czarę goryczy, która zbierała się w Lupinie od kilku tygodni. Zanim
ktokolwiek zdążył się zorientować, zanim sam zdążył się zorientować, zerwał się
z krzesła, a jego pięść sięgnęła szczęki przesłuchiwanego.
Wilkołak
odchylił się. Jego oczy zaszły mgłą. Potrząsnął głową, jakby próbując odgonić
ogarniającą go słabość. Uniósł skute dłonie i potarł bok twarzy, krzywiąc się
lekko.
– Rey, do
cholery – warknął Rick, łapiąc zdenerwowanego kolegę.
– Nie, nie,
spokojnie, bardzo dobrze – powiedział niewyraźnie Fletcher. – Pan też wali,
oficerze Davies, wiem, że od dawna cię korci. Musiało wam być cholernie ciężko
przesłuchiwać tyle osób i nie móc nikomu przyłożyć.
Rey oddychał
ciężko, wpatrując się w siedzącego przed nim wilkołaka. Hekate, gdyby mógł,
własnoręcznie ukręciłby mu łeb za bezczelność. Na pewno dałoby się to jakoś to
wytłumaczyć. W końcu w pomieszczeniu byli sami oficerowie, sami przyjaciele.
Nikt by nic nie powiedział.
Zanim
ktokolwiek zdążył zareagować na słowa wilkołaka, uwagę obecnych w pomieszczeniu
przykuły uwagę otwierające się drzwi. Nikt nie powinien wchodzić do pokoju
przesłuchań, gdy wewnątrz znajdował się przesłuchiwany. A jednak. Przez otwarte
drzwi weszła dwudziestokilkuletnia kobieta. Była wysoka i postawna, z całej jej
sylwetki biły pewność siebie i zaangażowanie. Odepchnęła rękę chcącego ją
zatrzymać Sebastiana, poprawiła tkwiący na jej głowie kapelusik, po czym
podeszła do wilkołaka. Uważnie przyjrzała się zakwitającemu na jego policzku
sińcowi.
– Co to ma
być?! – rzucił Rick. – Tu się odbywa przesłuchanie, nie może pani ot tak
wchodzić!
– Tak się
składa, że mogę – odpowiedziała hardo kobieta. Wyjęła wizytówkę i podała ją
młodszemu Daviesowi. – Właśnie zostałam uzdrowicielem przy Departamencie
Kontroli. Mam prawo do opieki nad aresztantami.
Rey
przesunął wzrokiem między czarownicą a przyjacielem. Chociaż pracował tu już trzy
lata, po raz pierwszy słyszał o takim stanowisku. Sądząc po wyrazie twarzy
Ricka – on doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jaka miała być rola kobiety.
– No bez jaj
– mruknął Sebastian.
–
Uzdrowicielka Irene Watson. Magomedycyna nadnaturalna – przeczytał z wizytówki
Rick. Uniósł wzrok na czarownicę. – Znaczy się weterynarz, tak?
Watson
przełknęła ślinę i poczerwieniała na twarzy. Rey nie wiedział jedynie, czy z
zakłopotania, czy ze złości.
– Tak się
składa, uzdrowicielko Watson, że w przeciwieństwie do ciebie, JA znam przepisy
– ciągnął Rick. – Owszem, możesz opiekować się aresztantami. Ale w ARESZCIE,
nie tutaj. Przy przesłuchaniu mogą być obecni wyłącznie oficerowie, pracownicy
Rejestru lub Brygady Ścigania. A teraz wyjdź.
Rey poczuł
cień satysfakcji, gdy zobaczył, że Fletcher drgnął nerwowo, słysząc tę ostatnią
nazwę. A więc jednak nawet ten bezczelny wilkołak czegoś się bał. Warto było to
zapamiętać. Taka wiedza mogła się przydać. Z drugiej strony ze świecą można znaleźć
istotę, która nie obawiała się brygadzistów.
Przesłuchanie
było skończone. Rey wiedział, że po tym wszystkim jest zbyt zdenerwowany, żeby
zmagać się z uszczypliwościami Fletchera. Wstał zza stołu i opuścił
pomieszczenie w ślad za uzdrowicielką. Widział, że Watson chce z nim o czymś
porozmawiać, ale wyminął ją bez słowa. Zatrzymał się dopiero w swoim gabinecie,
gdzie z ulgą opadł na krzesło. Podniósł zdjęcia z ostatniego miejsca zbrodni.
Przesunął wzrokiem po śladach krwi i resztkach ciał – to nie o to im teraz
chodziło. Glina, ziemia… Znalazł. Pod otwartym oknem faktycznie leżały resztki
ziemi. Wydawały się pochodzić z donicy z kwiatami, ale na znajdującym się wyżej
parapecie nie było żadnych doniczek.
Uśmiechnął
się pod nosem, ciesząc się, że wreszcie znalazł punkt zaczepienia. Uśmiech
szybko zgasł – co z tego, że miał o co się zaczepić, jeżeli nie wiedział, do
czego mógłby podpiąć ten ślad.
~ * ~
Maj 1983
Sturgis
poprawił kołdrę tak, żeby leżąca w łóżku kobieta pozostała szczelnie przykryta.
Nie chciał, żeby Mafalda niechcący się obudziła. To on musiał stawić się w
pracy skoro świt, nie ona. Przez ostatnie miesiące, odkąd czarownica u niego
zamieszkała, nauczył się wstawać na tyle cicho, by jej nie zbudzić.
Mimowolnie
się uśmiechnął. Nadal czuł pewną dumę, że miał ją przy sobie. Spotykali się już
od ponad roku, starannie kryjąc swój związek w pracy. Mafalda pracowała w
Wydziale Niewłaściwego Użycia Czarów, który, tak jak Biuro Aurorów, wchodził w
skład Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Sturg aż za dobrze
pamiętał, jakie problemy miał Frank, gdy zaczął spotykać się z Alicją, która
również była aurorem. Dyrektor krzywo patrzył na związki w ramach jednej
jednostki ministerialnej.
– Gdzie
idziesz? – wymamrotała sennie Mafalda. – Przecież masz zmianę dopiero za
godzinę.
– Moody
prosił, żebym przyszedł wcześniej – odpowiedział Sturg. Nachylił się nad kobietą
i pocałował ją.
– Moody,
Moody… Słyszałeś, jak nazywają go kursanci? Szalonooki. Pasuje do niego.
Podmore
odetchnął. Tak, słyszał. Wciąż wrzała w nim krew, gdy sobie to przypominał.
Gówniarze nie mieli żadnego szacunku do aurora, który walczył całą wojnę.
Szalonooki… ko to wymyślił? Osobiście wykopałby autora tego przezwiska z Biura.
– Nie chcę
tego więcej słyszeć, Maffie. Mówimy o aurorze śledczym Alastorze Moodym.
Zapełnił połowę cel w Azkabanie. Nie pozwolę, by się z niego wyśmiewano.
Zgarnął
ubrania i poszedł do łazienki. Wskoczył jeszcze pod szybki, chłodny prysznic.
Ogolił się i dopiero ubrał. Gdy wyszedł, Mafalda kręciła się przy kuchence,
szykując śniadanie. Dla siebie. Sturg nigdy nie jadł śniadań w domu – było to
przyzwyczajenie wyniesione z czasu, gdy mieszkał sam. Szybciej i łatwiej było
kupić sobie coś po drodze i zjeść w pracy.
– Sturg,
wyskoczymy gdzieś dzisiaj na kolację? – zapytała Mafalda, gdy Sturgis akurat
zakładał marynarkę od munduru. – Na Pokątnej otworzyli ostatnio nową
restaurację.
– Tak,
możemy iść – zgodził się bez wahania.
Wieczór
wydawał mu się wyjątkowo odległy. Robiło mu się słabo, gdy myślał, że do tego
czasu musiał jeszcze wypełnić pakiet raportów z ostatniego śledztwa. Gdyby
jeszcze czekała go jakaś akcja, może szedłby do pracy z większym entuzjazmem.
Może. Nie chciał przyznać tego nawet przed samym sobą, ale od czasu zakończenia
wojny bardzo się w biurze nudził. Brakowało mu akcji, brakowało mu potyczek.
Miał
wrażenie, że w czasie wojny życie było łatwiejsze. Tak, ludzie ginęli, działy
się tragedie, ale świat był prostszy. Linia podziału przebiegała między słowem
„my” a „oni”. Śmierciożercy i Zakon Feniksa. Dobrzy i źli. Teraz Sturg sam nie
wiedział, po której stał stronie… czy w ogóle były jakieś strony, a jeżeli były
– to jakie.
Z upływem
czasu praca sprawiała mu coraz to mniej przyjemności. Miał wrażenie, że poza
Moodym nie miał nikogo, z kim mógłby swobodnie rozmawiać. Co prawda od dwóch
lat jego partnerem zawodowym był Kingsley Shacklebolt, ale nie umiał znaleźć z
nim wspólnego języka. King był zbyt sztywny, zbyt przepisowy. Nie miał takiego
poczucia humoru, jakie miał Frank. Sturg często, siedząc sam w biurze,
wpatrywał się w stojące naprzeciw biurko i wyobrażał sobie, że widzi tam
przyjaciela.
Moody czekał
na niego w swoim gabinecie. Nadal z nikim go nie dzielił, jako jedyny auror pracował
sam. Był tym, na którym wojna odcisnęła największe piętno: bez części nosa, ze
sztucznym okiem i drewnianą protezą zamiast nogi. Mimo to wciąż był jednym z
najskuteczniejszych śledczych.
– Czemu
chciałeś mnie widzieć? – zapytał Sturgis.
– Twój
ojciec się martwi, że nie odpisujesz na listy. Ja też się o ciebie martwię. Coś
się z tobą dzieje, zachowujesz się ostatnio nie jak ty. Nie tylko ja to widzę.
To samo mówili mi Kingsley i Mafalda. Sturg…
– Wszystko
jest w porządku – powiedział sztywno Podmore. – Coś jeszcze? Muszę wypisać
dokumenty odnośnie ostatniej sprawy i przygotować się do zeznań.
Sztuczne oko
Moody’ego poruszyło się, nerwowo lustrując młodszego aurora. Sturgis ani
drgnął, wiedząc, że każdy ruch wzbudziłby podejrzenia mentora. Nie chciał dawać
mu jakichkolwiek powodów do myślenia, że coś się z nim dzieje. A działo się,
wiedział o tym doskonale.
– Jak często
chodzisz do Munga? – zapytał Moody. W jego głosie dało się wychwycić cień
troski.
– Raz na
tydzień, na dwa tygodnie. Zależy jak mam czas w pracy. Częściej widzę się z
Augustą i Neville’em.
– Tak, wiem.
Biuro Aurorów to naprawdę nie jest miejsce dla małego dziecka. Babcia może go
spokojnie zabierać do redakcji Proroka.
Sturg uciekł
wzrokiem. Tak, wiedział o tym. Ale naprawdę lubił Neville’a. Chłopiec był
naprawdę kochanym berbeciem. Bez żadnego skrępowania nazywał Sturgisa „wujkiem”
i wdrapywał mu się na kolana. Uśmiechał się przy tym tak podobnie do Franka, że
Podmore’owi robiło się ciepło na sercu.
– Nie
przeszkadza mi to w pracy – powiedział. – Biorę go, gdy wiem, że nie będę
wychodził poza Ministerstwo. Na Merlina, Moody, przecież to mój chrześniak! Nie
mogę go zostawić.
I nie chcę. Miał
wrażenie, że Neville był wszystkim, co zostało mu po przyjacielu. W dodatku
przebywanie z nim nieco łagodziło tęsknotę za Rose. Stanowczo za rzadko widywał
bratanicę. Do Francji jeździł najwyżej dwa, trzy razy do roku, a Remus od końca
wojny nie postawił stopy na angielskiej ziemi.
Idąc do
swojego gabinetu, Sturg zastanawiał się nad słowami Moody’ego. Nie spodziewał
się, że ktokolwiek poza starszym aurorem widzi, że coś się z nim dzieje. Bo
działo, nawet on miał tego świadomość.
Od miesięcy
czuł narastające poczucie winy. Czuł, że w czasie wojny mógł zrobić więcej.
Mógł wcześniej wyczuć Blacka i uratować Ami. Mógł uratować Fabiana i Gideona.
Mógł uratować Potterów i Pettigrew. Mógł uratować Franka i Alice. Powinien był
się zorientować. Na Merlina, był przecież aurorem! Powinien był dostrzec, kto
był zdrajcą.
Wiedział,
kiedy zaczęły pojawiać się takie myśli. Czternaście miesięcy temu. 15 marca
1982. W dniu pogrzebu matki Petera Pettigrew. Stojąc nad jej grobem, jako jeden
z nielicznych żałobników, dotarło do niego, że nie do końca rozumiał to, co
działo się w osiemdziesiątym pierwszym. Coś mu umknęło.
Te myśli
stopniowo narastały. Niedługo potem zaczął spotykać się z Mafaldą i jej
obecność odciągała go od problemów. Chwilowo. Odkąd zamieszkali razem, nawet
ona nie mogła wyrwać go z przygnębienia. A nie mógł porozmawiać z nią o tym, co
się działo. Nie była członkiem Zakonu, nie wiedziała o wielu rzeczach i tak
musiało pozostać.
Z tego
samego powodu nie mógł porozmawiać z Kingsleyem. Choćby nie wiadomo jak długo
razem pracowali, nie walczyli razem na wojnie. King nic nie wiedział o Zakonie,
o tajnych misjach, o bitwach. Nic nie wiedział o Remusie i lepiej, żeby tak
pozostało.
Nie mógł
porozmawiać z Moodym. Starszy auror nie zrozumiałby jego wątpliwości, tak jak
nie rozumiał ich dwa lata temu. Wtedy Moody poradził mu myśleć o zamknięciu
winnych. Sturg posłuchał, ale nie przyniosło mu to ukojenia. Czegoś mu
brakowało.
Nie mógł
porozmawiać z ojcem. Nigdy nie widział w nim osoby, której mógłby się zwierzyć.
Zbyt wiele ich dzieliło. W dzieciństwie spędził z nim zbyt mało czasu, by mu
zaufać, potem poszedł do szkoły, a gdy ją skończył, Reynard wyjechał do
Francji. Nie, Rey zawsze łatwiej nawiązywał kontakt z młodszym synem.
Nie mógł
porozmawiać z bratem. Z oczywistych i nieoczywistych względów. Nie odważyłby
się poruszyć przy Remusie tematu Amelii czy Potterów. A już na pewno nie
wymówiłby przy nim nazwiska Syriusza Blacka.
Rozważywszy
wszystkie opcje, Sturgis doszedł do wniosku, że nie miał z kim rozmawiać o
swoich problemach. Nie miał z kim podzielić się wątpliwościami. Czuł, jak coś
skręca go od środka.
Co
przeoczył? Czego nie rozumiał? Gdzie popełnił błąd? To nie miało sensu. Jego
instynkt aurora aż krzyczał, że coś mu umknęło.
– Sturg,
obudź się!
Podmore
poderwał głowę, słysząc głos partnera. Zerknął na zegarek. No tak. To już
godzina, gdy King przychodził do pracy. Sięgnął po dokumenty, które musiał tego
dnia wypełnić. Zapowiadał się bardzo długi dzień.
I znowu przychodzę, by dać znać, że czytam każdą kolejną część.
OdpowiedzUsuńJuż nie mogę doczekać się finału śledztwa Departamentu Kontroli; ta narracja z przeszłości jest świetnym pomysłem - właściwie zabawy przy czytaniu ma się dwa razy więcej, to trochę jak dwie osobne fabuły.
Weny, Morrigan, i dzięki wielkie za publikację!
Czytelnik
Taki był pomysł, rozpisując historię na dwie linie czasowe. Teraz zastanawiam się, jak poprowadzić część trzecią - czy też robić retrospekcje, czy już odpuścić i skupić się rozwijaniu teraźniejszej fabuły.
UsuńŚciskam mocno,
Morri