Sierpień
1983
Remus
zerknął na zegarek. Nerwowo ruszał nogą. Chciał jak najszybciej załatwić sprawę
w administracji i wrócić do domu. Chciał… chcieć to sobie mógł. Póki co czekał
już ponad dwie godziny w kolejce do Komisji Dyplomowej, a przed nim wciąż stało
siedem osób. Przez połowę tego czasu klął w myślach na tego idiotę,
który wymyślił sobie, że Komisja Dyplomowa musi zatwierdzić każdy projekt pracy
końcowej. Potrzebował jednej, słownie JEDNEJ, głupiej pieczątki, a wyglądało na
to, że na jej zdobycie zmarnuje pół dnia.
Jednocześnie
przeklinał samego siebie, że zdecydował się na wyprawę do Paryża w ostatnim
możliwym terminie. Ale to naprawdę nie była jego wina… No, może trochę była.
Zaaferowany wybieraniem tematu, nie zwrócił uwagi, że Komisja Dyplomowa
obraduje tylko raz w tygodniu, a od połowy sierpnia zaczyna urlop. A on
potrzebował zatwierdzenia do końca miesiąca. Najwyraźniej nie tylko on miał tak
ograniczoną zdolność przyswajania pewnych danych… albo po prostu inni
kolejkowicze domyślnie załatwiali wszystko na ostatnią chwilę.
Lupin
stłumił westchnięcie. NIGDY tak nie robił. Wprost nienawidził czegoś takiego.
Zawsze oddawał prace jako jeden z pierwszych, zawsze starannie pilnował
wszystkich formalności. Ot, skrzywienie syna urzędnika – wszystko musiało być
dopięte na ostatni guzik. I tym razem umknęło mu coś tak istotnego jak kwestia
jego własnej pracy dyplomowej. Był na siebie wściekły.
Mógł jedynie
wychwalać pod nosem Pierre’a, który dwa dni wcześniej uświadomił mu, że Komisja
zaraz wybiera się na urlop, a on będzie miał ogromny problem. Więc tak, musiał
w ciągu niecałych czterdziestu ośmiu godzin zebrać wszystkie swoje notatki
odnośnie projektu i sklecić je we w miarę spójny dokument. Jak można się było
domyśleć, kosztowało go to zarwaną noc, cały dzień spędzony w książkach i dwie
godziny zmarnowane na ponownym układaniu notatek, gdy wyszedł do toalety, a
Rose wszystko zrzuciła.
W końcu się
udało. Jaśnie wielmożna Komisja Dyplomowa dobrze ponad dziesięć minut
wczytywała się w jego projekt, co i raz zerkając podejrzliwie na stojącego
przed nimi Remusa. Lupin czuł się gorzej niż na OWUTEM-ach, a do tej pory
właśnie to uważał za najbardziej stresujące przeżycie. Merlinie, jakby to miało
jakiekolwiek znaczenie. To tylko głupia praca dyplomowa, a nie umowa
międzynarodowa!
Wyszedł z
budynku rektoratu i głośno odetchnął z ulgą. Miał to. Miał tę cholerną
pieczątkę. Mógł następnego dnia zanieść go do Yvonne i zabrać się za badania.
Ruszył przez
magiczny kampus. Położony równolegle do kampusu mugolskiego, łączył się z nim
podobnie jak Pokątna z resztą Londynu – przejście znajdowało się w ścianie
kantyny na wydziale filologii francuskiej. Czemu akurat tam? Nikt nie umiał
powiedzieć, a Remus pytał już o to kilku osób. Niemniej, cieszył się, że
Magizoologia znajduje się poza Paryżem. Tutaj było dla niego zdecydowanie za
głośno i zbyt tłoczno.
–
Przepraszam, mógłbyś mi pomóc?
Zatrzymał
się, słysząc damski głos. W pierwszej chwili nie dotarło do niego, że
dziewczyna mówi akurat do niego. Nie wyglądała na kogoś, kto mógłby zaczepić
kogoś takiego jak on. Wszystko w niej – od z pewnością markowych butów na
obcasie, przez idealnie skrojoną sukienkę, po nienaganne makijaż i fryzurę –
mówiło, że czarownica musiała być arystokratką. Dość się w życiu napatrzył na
takich jak ona, czy to przy Jamesie i Blacku, czy to przy Régi.
– Co się
stało? – zapytał, starając się zachować w miarę neutralny ton głosu.
– Mógłbyś mi
powiedzieć, gdzie znajdę Wydział Międzynarodowy? Muszę odnieść tam zgłoszenie,
a nie mogę się tu odnaleźć.
Remus
rozejrzał się, bardziej po to, by oderwać wzrok od dziewczyny, niż żeby
rzeczywiście poszukać odpowiedniego budynku. I tak by nie wiedział, czego ma
szukać. A dziewczyna rzeczywiście przyciągała spojrzenia. Nie była może
klasycznie „piękna” czy „śliczna”, ale miała w sobie to coś. Upięte
czarne włosy odsłaniały smukłą szyję i wąską twarz, na której odznaczały się
wyraźne kości policzkowe. Najbardziej przenikliwe były jednak jej niebieskie
oczy.
– Ja…
Przepraszam, nie jestem stąd – powiedział w końcu. – Jestem z Magizoologii,
więc rzadko bywam na kampusie.
– Aa, no
nic. Przepraszam, że zawracam głowę.
Przeszła
obok niego, szukając innej osoby, którą mogłaby zapytać o drogę.
Remus przez
dłuższą chwilę spoglądał za nią. W pierwszym odruchu chciał ją zatrzymać, ale
powstrzymał się. Po co? Wyszedłby na jakiegoś natręta. Nie, nie potrzebował
nowych znajomości, szczególnie wśród kobiet.
Po powrocie
do domu rzucił teczkę z dokumentami do pracy dyplomowej na biurko. Poczuł się,
jakby kamień spadł mu z serca. Miał to. Miał zgodę na badania. Mógł spokojnie
kończyć studia.
– Tatusiu?!
– powiedziała Rose, zaglądając do sypialni ojca.
Widząc
Remusa, uśmiechnęła się szeroko i podbiegła do niego, wybijając rytm bosymi
stópkami. Miała na sobie aktualnie swoją ulubioną pomarańczową piżamkę w
zielone smoki. Najwyraźniej musiała dopiero obudzić się z poobiedniej drzemki.
– Co się
stało, Fleurette? – spytał Remus, przyklękając, żeby być z córką na jednym
poziomie. – Powinnaś jeszcze spać.
– Nie chcę
spać. Poczytasz mi?
Lupin
zawahał się. Był zmęczony ostatnimi dniami i najchętniej położyłby się spać,
ale nie chciał odmawiać takiej prośbie. Starał się robić wszystko, żeby
zaszczepić w córce miłość do książek. Wystarczyło jedno spojrzenie na minę
Rosie, żeby się złamał. Przeniósł córkę na łóżko i nakrył dokładnie kołdrą.
Przywołał z regału Baśnie Barda Beedle’a i zaczął czytać baśń o Czarze Marze i
jej gdaczącym pieńku.
Rose
wsłuchiwała się w bajkę z błyszczącymi z podekscytowania oczami. Ułożyła się
wygodnie i przymknęła oczy, ale nie zasnęła. Była czujna i raz po raz
poprawiała ojca, gdy ten przekręcał lub pomijał jakiś fragment. Baśnie Barda
Beedle’a znała już niemal na pamięć, ale i tak stale domagała się, żeby Remus
albo Reynard jej czytali i stanowczo odmawiała, gdy któryś z nich próbował
zmienić jej lekturę.
Wraz z
ostatnim słowem baśni, Rose zapadła w sen. Remus uśmiechnął się i pocałował ją
w czółko. Nie powinien pozwalać spać córce o tej porze, właśnie teraz mała
powinna się budzić. Jeżeli będzie spała dalej, na pewno nie zaśnie wieczorem o
odpowiedniej godzinie. A to oznaczało, że obaj Lupinowie wcześnie się nie
położą.
Z drugiej
strony, trochę się cieszył, że Rose zasnęła. Ostatnio weszła w etap zadawania
mnóstwa nie zawsze łatwych pytań. Panicznie bał się chwili, gdy zapyta go,
dlaczego inne dzieci mają mamę, a ona nie. Zaczynał się też powoli nastawiać na
rozmowę o swojej przypadłości, ale nie zamierzał jej przeprowadzać w
najbliższym czasie. Po prostu bardzo powoli się do niej szykował.
– Masz to? –
zapytał Rey, gdy Remus zszedł na parter.
– Tak, mam.
Nie wierzę, że pominąłem informację o urlopach.
Reynard
roześmiał się i poklepał syna po ramieniu. Tak, on też nie mógł w to uwierzyć.
Hekate, nie mógł uwierzyć, że ON przegapił tę informację. Przecież wykładał na
tym uniwersytecie, powinien wiedzieć takie rzeczy.
– Coś się
jeszcze stało? – zapytał, widząc, że Remus wyraźnie przygasł.
– Nie, po
prostu jestem zmęczony po tym maratonie pisania. I… Tak się zastanawiam…
Dlaczego nie ożeniłeś się drugi raz?
Posiwiałe
ostatnio brwi Reya powędrowały do góry, a Remus zaczął się zastanawiać, czy nie
popełnił błędu, zadając to pytanie. Było zbyt delikatne i mogło wywołać
niepotrzebne podejrzenia.
– Powinienem
o czymś wiedzieć? – spytał, potwierdzając potwierdzenia syna.
– Nie, nie…
po prostu… Wiem, że Rose zada mi kiedyś to samo pytanie. I nie wiem, jak jej
odpowiem.
Może i
powinien kogoś poszukać. Obaj kochali Rosie nad życie, ale żadna męska ręka nie
mogła zastąpić kobiecej. Póki co pierwiastek żeński w życiu dziewczynki
stanowiły Régi, Megane i Blanca, ale nie bywały tu na tyle często, żeby móc
wejść w rolę matki. Zresztą Remus wiedział, że nie miał prawa tego od nich
oczekiwać. Każda z nich miała swoje życie.
– Powiesz to
samo, co ja, Że nie spotkałeś nikogo odpowiedniego. Inna kwestia, że nie
szukasz. Rémy, ja wiem, że to nie jest łatwe. Ale, na Hekate, jesteś młody,
całe życie przed tobą. Nie możesz zawsze być sam. Ja… ja to co innego. Mam już
swoje lata, mam dwóch dorosłych synów, a odkąd mam tutaj ciebie i Rose, nie
jestem już samotny. A ty…
– Jestem
wilkołakiem – przypomniał mu syn.
– Ami to nie
przeszkadzało.
Remus wziął
głęboki oddech. Świetnie. Obawiał się tej rozmowy z córką, a pierwszy zabrał
się do niej ojciec. A on naprawdę nie chciał zagłębiać się w brak swojego życia
uczuciowego.
– Ami była
jedyna w swoim rodzaju. I skończ to.
Widział, że
Rey chce coś jeszcze powiedzieć, ale w końcu się powstrzymał. Remus był mu za
to wdzięczny. Temat związków był dla nich obu zbyt trudny. Prawdę
powiedziawszy, nie widział u boku ojca nikogo oprócz mamy. Gdyby Rey kogoś
przyprowadził, jasne, cieszyłby się z jego szczęścia, ale na pewno nie czułby
się z tym komfortowo.
– Gdzie
będziesz badał te swoje boginy? – zapytał Rey, zmieniając temat.
– Jeszcze
nie wiem. Chciałem ciebie zapytać, gdzie najlepiej ich szukać.
Z
wyczekiwaniem wpatrywał się w ojca. Pamiętał, że Reynard już na etapie
wymyślania tematu badawczego był przeciwny skupieniu się na boginach. A były
przecież idealnym obiektem testów – niemal nieznane, mało kto chciał się nimi
zajmować, więc można było naprawdę wiele odkryć. Były jednak niezwykle trudne w
badaniach. Nikt nie wiedział, jak wyglądały naprawdę, ani jak zachowywały się w
swoim towarzystwie. Remus miał już pewien pomysł jak je podejść, potrzebował
jednak dostać się w miejsce, gdzie będzie ich więcej.
– Tak od
ręki ci nie powiem, ale mogę popytać. Na kiedy tego potrzebujesz?
– Im
szybciej, tym lepiej. Chcę jak najszybciej
wziąć się do roboty.
Ledwie
pohamował pełen samozadowolenia uśmiech, gdy zobaczył, że Rey się krzywi.
Niezadowolenie ojca nie robiło już na nim wrażenia. Poświęcił długie trzy
miesiące, zastanawiając się, czym mógłby się zająć przy pracy dyplomowej.
Przejrzał indeksy i klasyfikacje stworzeń, szukając sobie odpowiedniego obiektu
zainteresowań. Zrobił sobie piękną, bardzo długą listę, z której zaczął
sukcesywnie usuwać kolejne stworzenia. Wielką Piątkę wykreślił na wstępie, tak
jak wszystko, co żyło w wodzie. Następnie usunął te stwory, które mogłyby
agresją lub strachem zareagować na obecność wilkołaka… co niestety stanowiło
dobrze ponad osiemdziesiąt procent jego listy. Finalnie musiał wybrać między
gumochłonami (zbyt głupimi, by bać się czegokolwiek), testralami (niestety
według jego wiedzy we Francji nie było ani jednego), sfinksami (ostro
oprotestowanymi przez Reynarda), niuchaczami (niewystępującymi dziko na
kontynencie) i boginami. Finalnie wybrał te ostatnie – były ciekawsze od
gumochłonów, bezpieczniejsze od sfinksów i łatwiej dostępne niż testrale i
niuchacze. Nawet Rey nie umiał znaleźć przeciwwskazań dla takiego wyboru –
oprócz tego, że Remus będzie miał problemy z metodami badawczymi.
To akurat
nie zrażało młodszego Lupina. Wręcz przeciwnie, traktował to niemal jak sprawę
honorową. Im bardziej ojciec próbował go przekonywać do zmiany zainteresowań
badawczych, tym bardziej Remus się przy nich upierał. Sam nie wiedział, skąd w
nim ta zapalczywość. Ostatnio oparł się tak przeciw ojcu, gdy Reynard pod
koniec piątej klasy chciał zabrać go z Hogwartu. Wtedy nie odpuścił, teraz też
nie zamierzał. Jasne, chętnie zająłby się testralami czy niuchaczami, ale to
wymagałoby prowadzenia badań na Wyspach, a nie zamierzał tam jechać w
najbliższym czasie… a najlepiej w ogóle.
~ * ~
Lipiec 1960
Rey usiadł
naprzeciw Moody’ego, przyglądając się, jak przyjaciel wczytuje się w
sprawozdania z przesłuchań. Umościł się. Hekate, w gabinetach aurorskich
krzesła były zdecydowanie wygodniejsze niż w Departamencie Kontroli. Może Al
pożyczyłby mu takie jedno? A może lepiej nie. Był tak zmęczony, że w wygodnym
krześle bez trudu by zasypiał.
– Ziemia,
glina, czarna magia – powiedział Moody, powtarzając słowa przesłuchiwanych. –
Głupoty. Zwodzą was, Rey.
– Wszyscy na
raz? Nie wydaje mi się.
Auror
roześmiał się cierpko i odłożył dokumenty. Wpatrywał się w przyjaciela, jakby
Reynard dał właśnie pokaz niebywałej naiwności.
– Siedzieli
razem. Mogli wspólną wersję wydarzeń. OSOBIŚCIE przeskanowałem tamte domy. Nie
było tam czarnej magii. Jaja sobie z ciebie robią, Rey.
Lupin z
trudem wytrzymał spojrzenie aurora. Wiedział, że Alastor mógł mieć rację.
Prawdopodobnie ją miał. Reynard mimo to nie chciał pozbywać się swojego
jedynego tropu, jedynej nadziei. Jeżeli straci „ślad gliniany”, jak zaczął go
nazywać Rick, nie będzie miał już niczego. A opinia publiczna naciska.
Aresztowania
istot wywołały więcej szumu, niż ktokolwiek sobie tego życzył. Nie było to nic
dziwnego, sprawa była głośna, ale Rey wiedział, że pracowałoby się im o wiele
lepiej, gdyby nie patrzono im tak na ręce. Marzenia… O takich rzeczach można
było myśleć po pierwszym ataku, ale nie po czwartym. Musieli pracować pod
wszechobecnymi spojrzeniami.
– Co ja mam
teraz zrobić? – zapytał. Czuł, jak opada z sił i wyjątkowo nie miało to nic
wspólnego z jego synkiem. – Al, co mam teraz zrobić? Jestem w kropce. Równie
dobrze mogę iść złożyć wypowiedzenie… chociaż nawet wtedy pismaki nie zostawią
mnie w spokoju.
Oficer,
który stchórzył. Oficer, który sobie nie poradził. Hekate, gdzie go potem
zatrudnią? Będzie skończony. Na co komu na Wyspach skończony Francuz? Będzie
mógł jedynie wrócić na kontynent, a tam… no cóż… minęły cztery lata, a ojciec
dalej mu nie wybaczył.
– A jakby… –
mruknął niewyraźnie Moody. – Tak mi teraz przyszło do głowy… Czy to na pewno
jest istota?
Reyowi ręce
opadły. Dosłownie. Spoczywające dotychczas na blacie dłonie zsunęły się i
zaczęły smętnie zwisać na ramionach.
– Al, do
jasnej cholery, od trzech miesięcy zadaję sobie to pytanie. Według mnie – nie.
Nie znalazłem żadnych, absolutnie żadnych dowodów na to, że to była nie tylko
istota, ale wręcz jakiekolwiek inne stworzenie. Ta sprawa nigdy nie powinna do
nas trafić.
– To
przestańcie się zachowywać, jakbyście tropili istotę. Zacznijcie szukać
czarodzieja, który jest za to odpowiedzialny.
Rey
zmarszczył brwi? Czarodziej? Jasne, był pewny, że sprawcą mordów nie było
stworzenie, ale czy mógł być nim człowiek? Na to również nie wskazywały ślady.
Poza tym nie mieściło mu się w głowie, że człowiek mógłby zrobić coś tak
strasznego. Ale jeżeli nie stworzenie i nie człowiek, to co?
–
Czarodzieja? Naprawdę myślisz, że to mógł być… Al, sam mówiłeś, że nie było tam
śladów magii!
– Bo nie
było! – wypalił od razu auror. – Ale… coś mi się tu nie podoba, Rey. To MUSIAŁA
być magia. Tylko nie umiem wyjaśnić, jakim cudem nie możemy jej znaleźć.
Jeszcze. Cos wymyślę.
Rey wyszedł
z gabinetu Moody’ego, mając jeszcze więcej pytań, niż
miał, gdy tam wchodził. Jak? Jak to mogła być magia i jednocześnie nie mogło
jej być? Jak miał walczyć z takim dziwem?
A gdyby… A
jeżeli… Może to było jedno i drugie. Stworzenie i magia. Stworzenie i magia.
Stworzenie i magia… transmutacja! Hekate, to było oczywiste! Co innego mogło
sprawić, że zmienił się modus operandi mordercy? Tylko czy dało się tak
zmieniać istotę, by nadawać jej różne umiejętności? Nie miał pojęcia, nie czuł
się na tyle dobrze z transmutacją, by to wiedzieć… Ale przecież znał kogoś, kto
wiedział.
Przyspieszył
kroku. Wpadł do swojego Departamentu i skierował się prosto do gabinetu
Sebastiana. Urzędnicy odskakiwali przed nim, nie chcąc wejść mu w drogę. Rey
uśmiechał się pod nosem. Największą zaletą tej sprawy było to, że wreszcie
zaczął być zauważalny. Wreszcie mógł poczuć się jak prawdziwy Lupin. Nie było
to co prawda to samo, co w rodzinnej Francji, ale lepsze coś takiego niż nic.
– Nie ma –
mruknął Bernie, gdy Rey niczym burza wpadł do gabinetu, który dzielił z
Sebastianem.
– Czego? –
zapytał Lupin, rozglądając się ze zdezorientowaniem.
– Kogo. Nas,
Sebastiana naprawdę nie ma, mnie formalnie. Mam za dużo dokumentów do
wypełnienia, żeby siedzieć w domu. Merlinie, powiem ci, że po siedzeniu nad
waszą sprawą naprawdę stęskniłem się za polowaniem na zwykłe wilkołaki. A
właśnie… wygląda na to, że twój ulubieniec wrócił.
Podał Reyowi
plik zdjęć. Lupin zmarszczył brwi, przyglądając się śladom zostawionym na
ścianie budynku. Szczęście mieszkańców, że zaklęcia ochronne wytrzymały.
Reynard bez trudu rozpoznał rozkład pazurów i sposób ataku. Rozpoznał
wilkołaka, którego przyjaciele nazywali już „jego”. Hekate, dlaczego marnował
czas na jakieś dziwo z Dartmooru, skoro ten wilkołak stanowił o wiele większe
zagrożenie? Od ponad trzech lat Rey nie mógł go złapać, co boleśnie uderzało w
jego dumę. Pewnego dnia… Pewnego dnia go złapie i osobiście będzie nadzorował
egzekucję.
– Tak
właściwie, to po co przyszedłeś? – zapytał
Bernie. – Poza, rzecz jasna, chęcią spędzenia czasu z moją skromną osobą.
– Tak, do
bez wątpienia wspaniała okazja, ale potrzebuję Sebastiana… a właściwie jego
panny.
Brwi
Bernie’ego uniosły się, a oczy błysnęły zaciekawieniem. Odłożył pióro na blat.
– Masz coś!
– ucieszył się. – Masz, prawda?
–
Podejrzenie. Ale potrzebuję potwierdzenia kogoś, kto zna się na transmutacji.
Więc może wiesz, gdzie znajdę Minerwę lub Sebastiana?
Bernie w
zamyśleniu podrapał się po skroni. Przymknął jedno oko. Czy wiedział? Może?
Domyślał się? Nie był pewien.
– Chyba u
niego w domu… Gdzie indziej mógłby być w wolny dzień? Chyba że gdzieś wyszli…
Nie wiem, Rey, przepraszam.
– No nic,
poszukam go. Dzięki…
Już miał
wyjść, ale się zawahał. Spojrzał jeszcze raz na zdjęcie śladów zostawionych
przez „jego” wilkołaka. Korciło go, by rzucić sprawę Dartmooru w kąt i ponownie
rzucić się w pogoń. Jedna i druga sprawa była beznadziejna, ale przynajmniej w
polowaniu na wilkołaka chociaż wiedział, czego się chwycić. Hekate, gdyby tylko
mógł wyplątać się z tego nieszczęsnego śledztwa… Nie. Nie mógł, wiedział o tym.
Nie powinien nawet myśleć o takiej możliwości, bo to mogło jedynie wpędzić go w
poczucie beznadziei. Oddał zdjęcia Bernie’emu i wyszedł z gabinetu.
Gdy tylko
mógł, deportował się na obrzeża Yorku, gdzie znajdował się rodzinny dom
Daviesów. Rey wiedział o tym, że, gdy przed pięcioma laty zmarła matka jego
przyjaciół (ojciec nie żył już od przeszło dekady – zginął w czasie wojny z
Grindelwaldem), Sebastian spłacił brata, który za te pieniądze kupił mieszkanie
w Londynie, gdzie mieszkał do tej pory. Z kolei starszy z braci pozostał w
Yorku. Tak też tego dnia zastał go Reynard. Ku swojemu niezadowoleniu – samego.
– Ma przyjść
wieczorem, wychodzimy na kolację – powiedział Sebastian, gdy Rey zapytał go o
Minerwę. – Ale zdaje mi się, że miała się dzisiaj spotkać z profesorem Dumbledore’em
w sprawie jakiegoś projektu transmutacyjnego. Więc może być w Hogwarcie.
Świetnie.
Reyowi opadł cały zapał. Do tej pory był w szkole jedynie raz, gdy zanosił
jakieś dokumenty do dyrektora Dippeta… a przynajmniej próbował, bo skończyło
się na tym, że spektakularnie zgubił się na zamkowych korytarzach. Pomógł mu
wtedy jeden z prefektów, ale Lupin nie zamierzał ponownie się tak
kompromitować.
– Nie masz
może mapy, jak tam trafić? – zapytał bezradnie. – Naprawdę potrzebuję zapytać
eksperta od transmutacji.
– To tym
bardziej musisz lecieć do Hogwartu. Minnie i profesor Dumbledore razem to
najlepszy transmutacyjny zespół na świecie. Chodź, zaprowadzę cię do nich.
Rey
odetchnął ulgą. Dobrze, cieszył się, że miał przewodnika. Nadal godziło to
nieco w jego dumę, ale bez wahania zgadzał się na takie mniejsze zło. Nie
mówiąc już o tym, że do Sebastiana, jako najdłużej z nich grupy pracującego w
Departamencie Kontroli, miał największe zaufanie i szacunek.
Hogwart go
przerażał. W niczym nie przypominał jasnej, klasycznej budowli Beauxbatons. Był
ciemny, ponury, przysadzisty i odpychający. Nie miał pojęcia, czym zachwycali
się Brytyjczycy. Hekate, minęło dwanaście lat, odkąd opuścił mury pałacu w
stylu Ludwika XIV, w którym znajdowała się francuska szkoła magii. Tęsknił za
spokojem lat nauki. Gdyby wtedy ktoś mu powiedział, że skończy jako oficer do
spraw istot w pochmurnej Wielkiej Brytanii, wyśmiałby tę osobę. Miał przejąć
fortunę. Miał kierować międzynarodową firmą miotlarską. Miał być kimś ważnym.
Przez
chwilę, króciutką chwilę pożałował decyzji, które doprowadziły go w to miejsce.
Ale wtedy przymknął oczy, a przed powiekami stanął mu obraz żony. Jego Angie.
Była tego warta. Gdyby tylko mógł, dałby jej gwiazdkę z nieba. Ale… Czy nie
mieli już takiej gwiazdki? Mieli syna.
Szedł za
Sebastianem, usiłując zapamiętać drogę, którą przebył. Na nic się to nie zdało.
Zamek był przerażająco niezdatny do poznania, chaotyczny. Nie to, co
poukładane, symetrycznie wybudowane Beauxbatons.
Minęło dobrych
kilkanaście minut, zanim dotarli do klasy, gdzie trenował Mistrz Transmutacji
ze swoją uczennicą. McGonagall zapamiętale pastwiła się nad jakąś rośliną,
która co i raz zmieniała swój wygląd. Gdy usłyszała, że dwaj oficerowie wchodzą
do pomieszczenia zawahała się i z trudem uniknęła ataku obiektu swoich czarów.
–
Rozproszyłaś się – powiedział towarzyszący jej czarodziej. Uniósł dłoń i
pogłaskał przydługą brodę. Okręcił jeden jej kosmyk wokół palca.
–
Przepraszamy – rzucił od razu Sebastian. – Kolega potrzebuje pilnej konsultacji
z transmutacji.
Mistrz
uniósł ze zdziwieniem brwi. Departament Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami
rzadko zwracał się z prośbą o pomoc z tej dziedziny. O wiele częściej
oficerowie kierowali swoje kroki do komnat zajmowanych przez profesora Opieki
nad Magicznymi Stworzeniami.
– W czym
możemy pomóc, panie Lupin? – zapytał Dumbledore.
Reynard
ukrył zdziwieniem tym, że nauczyciel znał jego nazwisko. Szybko się otrząsnął i
wyjaśnił, na czym polega jego problem. Nie miał pewności, czy powinien zdradzać
szczegóły śledztwa, ale wiedział, że nikt inny mu nie pomoże. Lepszych
ekspertów od transmutacji nigdzie nie znajdzie. Dlatego powiedział im wszystko,
czego się dowiedział – o ziemi i glinie, o zapachu czarnej magii, o którym
mówiły przesłuchiwane przez niego istoty. Wydawało mu się, że widział cień
dezaprobaty w oczach profesora, gdy mówił o aresztowaniu i przesłuchaniach, ale
zignorował to. Nie miał czasu i chęci na dyskusję o światopoglądzie.
McGonagall
zamyśliła się wyraźnie, wsłuchując w słowa Reynarda. Oparła się o swojego
chłopaka, pozwalając, by ten objął ją ramieniem. Przymknęła oczy, jakby nie
chcąc poczuć na sobie spojrzenia mentora.
– Panno
McGonagall? – zachęcił ją Dumbledore.
– Nie wiem –
przyznała niechętnie Minerwa. – Nic mi nie przychodzi do głowy. To zbyt…
– Proszę mi
nie mówić, że to zbyt zaawansowane. Aczkolwiek rzeczywiście, jest to nietypowy
przejaw transmutacji.
Dumbledore
zamyślił się. Na jego twarzy pojawiało się niewiele emocji, ale Rey czuł, że
jest na dobrym tropie. W końcu profesor musiał znać wszystkich, a przynajmniej
wszystkich liczących się, transmutologów w kraju. Wahał się, Reynard to
widział. Cóż, z pewnością nie było łatwo nasłać władz na kogoś znajomego. Nie,
żeby Reya w tym momencie to interesowało. W przeciwieństwie do kolegi nie miał
wyuczonego szacunku do profesora i nie zamierzał robić uników tylko po to, żeby
nie wyjść na nieuprzejmego. Nie kupi ludzkiego życia i kariery za grzeczność i
sympatię któregokolwiek z nauczycieli z Hogwartu.
– Wydaje mi
się, że Alon Thomas badał swego czasu transmutację magicznych stworzeń –
powiedział Dumbledore z wyraźnym oporem. – Ostatnio mieszkał w Ivybridge.
Ivybridge.
Rey znał tę nazwę. Godzinami wpatrywał się w mapę Dartmooru, więc nie mógł nie
rozpoznać nazwy miasta, które leżało na skraju tego obszaru. Jeszcze tam nie
był, nie miał powodu – większość ataków była po przeciwnej stronie parku bądź w
jego centrum.
– Lecisz tam?
– zapytał Sebastian, gdy wychodzili ze szkoły.
– Najpierw
do Londynu po Ricka. Z pewnością będzie zachwycony, że zawracam mu głowę w
wolny dzień.
– Ze mną nie
miałeś takich wątpliwości – stwierdził ze śmiechem Davies. Klepnął przyjaciela
w ramię. – Ale nie dziwię ci się, zrobiłbym podobnie, gdybym złapał trop.
Lecieć z tobą?
Lupin
milczał dłuższą chwilę. Miło byłoby mieć Sebastiana obok siebie, ale nie
zamierzał pozbawiać przyjaciela większej części wolnego dnia, niż było to
konieczne. Zresztą… to była jego sprawa, jego trop. Gdyby coś poszło nie tak,
nie zamierzał narażać kariery Daviesa. Sebastian był świetny, nie powinien był
mieszać się w takie sprawy. Jeżeli Rey mógłby wskazać jednego z przyjaciół,
którego miałby ochronić, byłby to właśnie starszy Davies. On jeden naprawdę
mógł zrobić karierę. To imię Sebastiana było wymieniane, gdy mówiło się o
następcach Newta Scamandera. Nie, Rey nie mógł tego zniszczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz