5 marca 2021

Rozdział 48

 

Sierpień 1983

Remus zerknął na zegarek. Nerwowo ruszał nogą. Chciał jak najszybciej załatwić sprawę w administracji i wrócić do domu. Chciał… chcieć to sobie mógł. Póki co czekał już ponad dwie godziny w kolejce do Komisji Dyplomowej, a przed nim wciąż stało siedem osób. Przez połowę tego czasu klął w myślach na tego idiotę, który wymyślił sobie, że Komisja Dyplomowa musi zatwierdzić każdy projekt pracy końcowej. Potrzebował jednej, słownie JEDNEJ, głupiej pieczątki, a wyglądało na to, że na jej zdobycie zmarnuje pół dnia.

Jednocześnie przeklinał samego siebie, że zdecydował się na wyprawę do Paryża w ostatnim możliwym terminie. Ale to naprawdę nie była jego wina… No, może trochę była. Zaaferowany wybieraniem tematu, nie zwrócił uwagi, że Komisja Dyplomowa obraduje tylko raz w tygodniu, a od połowy sierpnia zaczyna urlop. A on potrzebował zatwierdzenia do końca miesiąca. Najwyraźniej nie tylko on miał tak ograniczoną zdolność przyswajania pewnych danych… albo po prostu inni kolejkowicze domyślnie załatwiali wszystko na ostatnią chwilę.

Lupin stłumił westchnięcie. NIGDY tak nie robił. Wprost nienawidził czegoś takiego. Zawsze oddawał prace jako jeden z pierwszych, zawsze starannie pilnował wszystkich formalności. Ot, skrzywienie syna urzędnika – wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik. I tym razem umknęło mu coś tak istotnego jak kwestia jego własnej pracy dyplomowej. Był na siebie wściekły.

Mógł jedynie wychwalać pod nosem Pierre’a, który dwa dni wcześniej uświadomił mu, że Komisja zaraz wybiera się na urlop, a on będzie miał ogromny problem. Więc tak, musiał w ciągu niecałych czterdziestu ośmiu godzin zebrać wszystkie swoje notatki odnośnie projektu i sklecić je we w miarę spójny dokument. Jak można się było domyśleć, kosztowało go to zarwaną noc, cały dzień spędzony w książkach i dwie godziny zmarnowane na ponownym układaniu notatek, gdy wyszedł do toalety, a Rose wszystko zrzuciła.

W końcu się udało. Jaśnie wielmożna Komisja Dyplomowa dobrze ponad dziesięć minut wczytywała się w jego projekt, co i raz zerkając podejrzliwie na stojącego przed nimi Remusa. Lupin czuł się gorzej niż na OWUTEM-ach, a do tej pory właśnie to uważał za najbardziej stresujące przeżycie. Merlinie, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. To tylko głupia praca dyplomowa, a nie umowa międzynarodowa!

Wyszedł z budynku rektoratu i głośno odetchnął z ulgą. Miał to. Miał tę cholerną pieczątkę. Mógł następnego dnia zanieść go do Yvonne i zabrać się za badania.

Ruszył przez magiczny kampus. Położony równolegle do kampusu mugolskiego, łączył się z nim podobnie jak Pokątna z resztą Londynu – przejście znajdowało się w ścianie kantyny na wydziale filologii francuskiej. Czemu akurat tam? Nikt nie umiał powiedzieć, a Remus pytał już o to kilku osób. Niemniej, cieszył się, że Magizoologia znajduje się poza Paryżem. Tutaj było dla niego zdecydowanie za głośno i zbyt tłoczno.

– Przepraszam, mógłbyś mi pomóc?

Zatrzymał się, słysząc damski głos. W pierwszej chwili nie dotarło do niego, że dziewczyna mówi akurat do niego. Nie wyglądała na kogoś, kto mógłby zaczepić kogoś takiego jak on. Wszystko w niej – od z pewnością markowych butów na obcasie, przez idealnie skrojoną sukienkę, po nienaganne makijaż i fryzurę – mówiło, że czarownica musiała być arystokratką. Dość się w życiu napatrzył na takich jak ona, czy to przy Jamesie i Blacku, czy to przy Régi.

– Co się stało? – zapytał, starając się zachować w miarę neutralny ton głosu.

– Mógłbyś mi powiedzieć, gdzie znajdę Wydział Międzynarodowy? Muszę odnieść tam zgłoszenie, a nie mogę się tu odnaleźć.

Remus rozejrzał się, bardziej po to, by oderwać wzrok od dziewczyny, niż żeby rzeczywiście poszukać odpowiedniego budynku. I tak by nie wiedział, czego ma szukać. A dziewczyna rzeczywiście przyciągała spojrzenia. Nie była może klasycznie „piękna” czy „śliczna”, ale miała w sobie to coś. Upięte czarne włosy odsłaniały smukłą szyję i wąską twarz, na której odznaczały się wyraźne kości policzkowe. Najbardziej przenikliwe były jednak jej niebieskie oczy.

– Ja… Przepraszam, nie jestem stąd – powiedział w końcu. – Jestem z Magizoologii, więc rzadko bywam na kampusie.

– Aa, no nic. Przepraszam, że zawracam głowę.

Przeszła obok niego, szukając innej osoby, którą mogłaby zapytać o drogę.

Remus przez dłuższą chwilę spoglądał za nią. W pierwszym odruchu chciał ją zatrzymać, ale powstrzymał się. Po co? Wyszedłby na jakiegoś natręta. Nie, nie potrzebował nowych znajomości, szczególnie wśród kobiet.

Po powrocie do domu rzucił teczkę z dokumentami do pracy dyplomowej na biurko. Poczuł się, jakby kamień spadł mu z serca. Miał to. Miał zgodę na badania. Mógł spokojnie kończyć studia.

– Tatusiu?! – powiedziała Rose, zaglądając do sypialni ojca.

Widząc Remusa, uśmiechnęła się szeroko i podbiegła do niego, wybijając rytm bosymi stópkami. Miała na sobie aktualnie swoją ulubioną pomarańczową piżamkę w zielone smoki. Najwyraźniej musiała dopiero obudzić się z poobiedniej drzemki.

– Co się stało, Fleurette? – spytał Remus, przyklękając, żeby być z córką na jednym poziomie. – Powinnaś jeszcze spać.

– Nie chcę spać. Poczytasz mi?

Lupin zawahał się. Był zmęczony ostatnimi dniami i najchętniej położyłby się spać, ale nie chciał odmawiać takiej prośbie. Starał się robić wszystko, żeby zaszczepić w córce miłość do książek. Wystarczyło jedno spojrzenie na minę Rosie, żeby się złamał. Przeniósł córkę na łóżko i nakrył dokładnie kołdrą. Przywołał z regału Baśnie Barda Beedle’a i zaczął czytać baśń o Czarze Marze i jej gdaczącym pieńku.

Rose wsłuchiwała się w bajkę z błyszczącymi z podekscytowania oczami. Ułożyła się wygodnie i przymknęła oczy, ale nie zasnęła. Była czujna i raz po raz poprawiała ojca, gdy ten przekręcał lub pomijał jakiś fragment. Baśnie Barda Beedle’a znała już niemal na pamięć, ale i tak stale domagała się, żeby Remus albo Reynard jej czytali i stanowczo odmawiała, gdy któryś z nich próbował zmienić jej lekturę.

Wraz z ostatnim słowem baśni, Rose zapadła w sen. Remus uśmiechnął się i pocałował ją w czółko. Nie powinien pozwalać spać córce o tej porze, właśnie teraz mała powinna się budzić. Jeżeli będzie spała dalej, na pewno nie zaśnie wieczorem o odpowiedniej godzinie. A to oznaczało, że obaj Lupinowie wcześnie się nie położą.

Z drugiej strony, trochę się cieszył, że Rose zasnęła. Ostatnio weszła w etap zadawania mnóstwa nie zawsze łatwych pytań. Panicznie bał się chwili, gdy zapyta go, dlaczego inne dzieci mają mamę, a ona nie. Zaczynał się też powoli nastawiać na rozmowę o swojej przypadłości, ale nie zamierzał jej przeprowadzać w najbliższym czasie. Po prostu bardzo powoli się do niej szykował.

– Masz to? – zapytał Rey, gdy Remus zszedł na parter.

– Tak, mam. Nie wierzę, że pominąłem informację o urlopach.

Reynard roześmiał się i poklepał syna po ramieniu. Tak, on też nie mógł w to uwierzyć. Hekate, nie mógł uwierzyć, że ON przegapił tę informację. Przecież wykładał na tym uniwersytecie, powinien wiedzieć takie rzeczy.

– Coś się jeszcze stało? – zapytał, widząc, że Remus wyraźnie przygasł.

– Nie, po prostu jestem zmęczony po tym maratonie pisania. I… Tak się zastanawiam… Dlaczego nie ożeniłeś się drugi raz?

Posiwiałe ostatnio brwi Reya powędrowały do góry, a Remus zaczął się zastanawiać, czy nie popełnił błędu, zadając to pytanie. Było zbyt delikatne i mogło wywołać niepotrzebne podejrzenia.

– Powinienem o czymś wiedzieć? – spytał, potwierdzając potwierdzenia syna.

– Nie, nie… po prostu… Wiem, że Rose zada mi kiedyś to samo pytanie. I nie wiem, jak jej odpowiem.

Może i powinien kogoś poszukać. Obaj kochali Rosie nad życie, ale żadna męska ręka nie mogła zastąpić kobiecej. Póki co pierwiastek żeński w życiu dziewczynki stanowiły Régi, Megane i Blanca, ale nie bywały tu na tyle często, żeby móc wejść w rolę matki. Zresztą Remus wiedział, że nie miał prawa tego od nich oczekiwać. Każda z nich miała swoje życie.

– Powiesz to samo, co ja, Że nie spotkałeś nikogo odpowiedniego. Inna kwestia, że nie szukasz. Rémy, ja wiem, że to nie jest łatwe. Ale, na Hekate, jesteś młody, całe życie przed tobą. Nie możesz zawsze być sam. Ja… ja to co innego. Mam już swoje lata, mam dwóch dorosłych synów, a odkąd mam tutaj ciebie i Rose, nie jestem już samotny. A ty…

– Jestem wilkołakiem – przypomniał mu syn.

– Ami to nie przeszkadzało.

Remus wziął głęboki oddech. Świetnie. Obawiał się tej rozmowy z córką, a pierwszy zabrał się do niej ojciec. A on naprawdę nie chciał zagłębiać się w brak swojego życia uczuciowego.

– Ami była jedyna w swoim rodzaju. I skończ to.

Widział, że Rey chce coś jeszcze powiedzieć, ale w końcu się powstrzymał. Remus był mu za to wdzięczny. Temat związków był dla nich obu zbyt trudny. Prawdę powiedziawszy, nie widział u boku ojca nikogo oprócz mamy. Gdyby Rey kogoś przyprowadził, jasne, cieszyłby się z jego szczęścia, ale na pewno nie czułby się z tym komfortowo.

– Gdzie będziesz badał te swoje boginy? – zapytał Rey, zmieniając temat.

– Jeszcze nie wiem. Chciałem ciebie zapytać, gdzie najlepiej ich szukać.

Z wyczekiwaniem wpatrywał się w ojca. Pamiętał, że Reynard już na etapie wymyślania tematu badawczego był przeciwny skupieniu się na boginach. A były przecież idealnym obiektem testów – niemal nieznane, mało kto chciał się nimi zajmować, więc można było naprawdę wiele odkryć. Były jednak niezwykle trudne w badaniach. Nikt nie wiedział, jak wyglądały naprawdę, ani jak zachowywały się w swoim towarzystwie. Remus miał już pewien pomysł jak je podejść, potrzebował jednak dostać się w miejsce, gdzie będzie ich więcej.

– Tak od ręki ci nie powiem, ale mogę popytać. Na kiedy tego potrzebujesz?

– Im szybciej, tym lepiej. Chcę jak najszybciej wziąć się do roboty.

Ledwie pohamował pełen samozadowolenia uśmiech, gdy zobaczył, że Rey się krzywi. Niezadowolenie ojca nie robiło już na nim wrażenia. Poświęcił długie trzy miesiące, zastanawiając się, czym mógłby się zająć przy pracy dyplomowej. Przejrzał indeksy i klasyfikacje stworzeń, szukając sobie odpowiedniego obiektu zainteresowań. Zrobił sobie piękną, bardzo długą listę, z której zaczął sukcesywnie usuwać kolejne stworzenia. Wielką Piątkę wykreślił na wstępie, tak jak wszystko, co żyło w wodzie. Następnie usunął te stwory, które mogłyby agresją lub strachem zareagować na obecność wilkołaka… co niestety stanowiło dobrze ponad osiemdziesiąt procent jego listy. Finalnie musiał wybrać między gumochłonami (zbyt głupimi, by bać się czegokolwiek), testralami (niestety według jego wiedzy we Francji nie było ani jednego), sfinksami (ostro oprotestowanymi przez Reynarda), niuchaczami (niewystępującymi dziko na kontynencie) i boginami. Finalnie wybrał te ostatnie – były ciekawsze od gumochłonów, bezpieczniejsze od sfinksów i łatwiej dostępne niż testrale i niuchacze. Nawet Rey nie umiał znaleźć przeciwwskazań dla takiego wyboru – oprócz tego, że Remus będzie miał problemy z metodami badawczymi.

To akurat nie zrażało młodszego Lupina. Wręcz przeciwnie, traktował to niemal jak sprawę honorową. Im bardziej ojciec próbował go przekonywać do zmiany zainteresowań badawczych, tym bardziej Remus się przy nich upierał. Sam nie wiedział, skąd w nim ta zapalczywość. Ostatnio oparł się tak przeciw ojcu, gdy Reynard pod koniec piątej klasy chciał zabrać go z Hogwartu. Wtedy nie odpuścił, teraz też nie zamierzał. Jasne, chętnie zająłby się testralami czy niuchaczami, ale to wymagałoby prowadzenia badań na Wyspach, a nie zamierzał tam jechać w najbliższym czasie… a najlepiej w ogóle.

~ * ~

Lipiec 1960

Rey usiadł naprzeciw Moody’ego, przyglądając się, jak przyjaciel wczytuje się w sprawozdania z przesłuchań. Umościł się. Hekate, w gabinetach aurorskich krzesła były zdecydowanie wygodniejsze niż w Departamencie Kontroli. Może Al pożyczyłby mu takie jedno? A może lepiej nie. Był tak zmęczony, że w wygodnym krześle bez trudu by zasypiał.

– Ziemia, glina, czarna magia – powiedział Moody, powtarzając słowa przesłuchiwanych. – Głupoty. Zwodzą was, Rey.

– Wszyscy na raz? Nie wydaje mi się.

Auror roześmiał się cierpko i odłożył dokumenty. Wpatrywał się w przyjaciela, jakby Reynard dał właśnie pokaz niebywałej naiwności.

– Siedzieli razem. Mogli wspólną wersję wydarzeń. OSOBIŚCIE przeskanowałem tamte domy. Nie było tam czarnej magii. Jaja sobie z ciebie robią, Rey.

Lupin z trudem wytrzymał spojrzenie aurora. Wiedział, że Alastor mógł mieć rację. Prawdopodobnie ją miał. Reynard mimo to nie chciał pozbywać się swojego jedynego tropu, jedynej nadziei. Jeżeli straci „ślad gliniany”, jak zaczął go nazywać Rick, nie będzie miał już niczego. A opinia publiczna naciska.

Aresztowania istot wywołały więcej szumu, niż ktokolwiek sobie tego życzył. Nie było to nic dziwnego, sprawa była głośna, ale Rey wiedział, że pracowałoby się im o wiele lepiej, gdyby nie patrzono im tak na ręce. Marzenia… O takich rzeczach można było myśleć po pierwszym ataku, ale nie po czwartym. Musieli pracować pod wszechobecnymi spojrzeniami.

– Co ja mam teraz zrobić? – zapytał. Czuł, jak opada z sił i wyjątkowo nie miało to nic wspólnego z jego synkiem. – Al, co mam teraz zrobić? Jestem w kropce. Równie dobrze mogę iść złożyć wypowiedzenie… chociaż nawet wtedy pismaki nie zostawią mnie w spokoju.

Oficer, który stchórzył. Oficer, który sobie nie poradził. Hekate, gdzie go potem zatrudnią? Będzie skończony. Na co komu na Wyspach skończony Francuz? Będzie mógł jedynie wrócić na kontynent, a tam… no cóż… minęły cztery lata, a ojciec dalej mu nie wybaczył.

– A jakby… – mruknął niewyraźnie Moody. – Tak mi teraz przyszło do głowy… Czy to na pewno jest istota?

Reyowi ręce opadły. Dosłownie. Spoczywające dotychczas na blacie dłonie zsunęły się i zaczęły smętnie zwisać na ramionach.

– Al, do jasnej cholery, od trzech miesięcy zadaję sobie to pytanie. Według mnie – nie. Nie znalazłem żadnych, absolutnie żadnych dowodów na to, że to była nie tylko istota, ale wręcz jakiekolwiek inne stworzenie. Ta sprawa nigdy nie powinna do nas trafić.

– To przestańcie się zachowywać, jakbyście tropili istotę. Zacznijcie szukać czarodzieja, który jest za to odpowiedzialny.

Rey zmarszczył brwi? Czarodziej? Jasne, był pewny, że sprawcą mordów nie było stworzenie, ale czy mógł być nim człowiek? Na to również nie wskazywały ślady. Poza tym nie mieściło mu się w głowie, że człowiek mógłby zrobić coś tak strasznego. Ale jeżeli nie stworzenie i nie człowiek, to co?

– Czarodzieja? Naprawdę myślisz, że to mógł być… Al, sam mówiłeś, że nie było tam śladów magii!

– Bo nie było! – wypalił od razu auror. – Ale… coś mi się tu nie podoba, Rey. To MUSIAŁA być magia. Tylko nie umiem wyjaśnić, jakim cudem nie możemy jej znaleźć. Jeszcze. Cos wymyślę.

Rey wyszedł z gabinetu Moody’ego, mając jeszcze więcej pytań, niż miał, gdy tam wchodził. Jak? Jak to mogła być magia i jednocześnie nie mogło jej być? Jak miał walczyć z takim dziwem?

A gdyby… A jeżeli… Może to było jedno i drugie. Stworzenie i magia. Stworzenie i magia. Stworzenie i magia… transmutacja! Hekate, to było oczywiste! Co innego mogło sprawić, że zmienił się modus operandi mordercy? Tylko czy dało się tak zmieniać istotę, by nadawać jej różne umiejętności? Nie miał pojęcia, nie czuł się na tyle dobrze z transmutacją, by to wiedzieć… Ale przecież znał kogoś, kto wiedział.

Przyspieszył kroku. Wpadł do swojego Departamentu i skierował się prosto do gabinetu Sebastiana. Urzędnicy odskakiwali przed nim, nie chcąc wejść mu w drogę. Rey uśmiechał się pod nosem. Największą zaletą tej sprawy było to, że wreszcie zaczął być zauważalny. Wreszcie mógł poczuć się jak prawdziwy Lupin. Nie było to co prawda to samo, co w rodzinnej Francji, ale lepsze coś takiego niż nic.

– Nie ma – mruknął Bernie, gdy Rey niczym burza wpadł do gabinetu, który dzielił z Sebastianem.

– Czego? – zapytał Lupin, rozglądając się ze zdezorientowaniem.

– Kogo. Nas, Sebastiana naprawdę nie ma, mnie formalnie. Mam za dużo dokumentów do wypełnienia, żeby siedzieć w domu. Merlinie, powiem ci, że po siedzeniu nad waszą sprawą naprawdę stęskniłem się za polowaniem na zwykłe wilkołaki. A właśnie… wygląda na to, że twój ulubieniec wrócił.

Podał Reyowi plik zdjęć. Lupin zmarszczył brwi, przyglądając się śladom zostawionym na ścianie budynku. Szczęście mieszkańców, że zaklęcia ochronne wytrzymały. Reynard bez trudu rozpoznał rozkład pazurów i sposób ataku. Rozpoznał wilkołaka, którego przyjaciele nazywali już „jego”. Hekate, dlaczego marnował czas na jakieś dziwo z Dartmooru, skoro ten wilkołak stanowił o wiele większe zagrożenie? Od ponad trzech lat Rey nie mógł go złapać, co boleśnie uderzało w jego dumę. Pewnego dnia… Pewnego dnia go złapie i osobiście będzie nadzorował egzekucję.

– Tak właściwie, to po co przyszedłeś? – zapytał Bernie. – Poza, rzecz jasna, chęcią spędzenia czasu z moją skromną osobą.

– Tak, do bez wątpienia wspaniała okazja, ale potrzebuję Sebastiana… a właściwie jego panny.

Brwi Bernie’ego uniosły się, a oczy błysnęły zaciekawieniem. Odłożył pióro na blat.

– Masz coś! – ucieszył się. – Masz, prawda?

– Podejrzenie. Ale potrzebuję potwierdzenia kogoś, kto zna się na transmutacji. Więc może wiesz, gdzie znajdę Minerwę lub Sebastiana?

Bernie w zamyśleniu podrapał się po skroni. Przymknął jedno oko. Czy wiedział? Może? Domyślał się? Nie był pewien.

– Chyba u niego w domu… Gdzie indziej mógłby być w wolny dzień? Chyba że gdzieś wyszli… Nie wiem, Rey, przepraszam.

– No nic, poszukam go. Dzięki…

Już miał wyjść, ale się zawahał. Spojrzał jeszcze raz na zdjęcie śladów zostawionych przez „jego” wilkołaka. Korciło go, by rzucić sprawę Dartmooru w kąt i ponownie rzucić się w pogoń. Jedna i druga sprawa była beznadziejna, ale przynajmniej w polowaniu na wilkołaka chociaż wiedział, czego się chwycić. Hekate, gdyby tylko mógł wyplątać się z tego nieszczęsnego śledztwa… Nie. Nie mógł, wiedział o tym. Nie powinien nawet myśleć o takiej możliwości, bo to mogło jedynie wpędzić go w poczucie beznadziei. Oddał zdjęcia Bernie’emu i wyszedł z gabinetu.

Gdy tylko mógł, deportował się na obrzeża Yorku, gdzie znajdował się rodzinny dom Daviesów. Rey wiedział o tym, że, gdy przed pięcioma laty zmarła matka jego przyjaciół (ojciec nie żył już od przeszło dekady – zginął w czasie wojny z Grindelwaldem), Sebastian spłacił brata, który za te pieniądze kupił mieszkanie w Londynie, gdzie mieszkał do tej pory. Z kolei starszy z braci pozostał w Yorku. Tak też tego dnia zastał go Reynard. Ku swojemu niezadowoleniu – samego.

– Ma przyjść wieczorem, wychodzimy na kolację – powiedział Sebastian, gdy Rey zapytał go o Minerwę. – Ale zdaje mi się, że miała się dzisiaj spotkać z profesorem Dumbledore’em w sprawie jakiegoś projektu transmutacyjnego. Więc może być w Hogwarcie.

Świetnie. Reyowi opadł cały zapał. Do tej pory był w szkole jedynie raz, gdy zanosił jakieś dokumenty do dyrektora Dippeta… a przynajmniej próbował, bo skończyło się na tym, że spektakularnie zgubił się na zamkowych korytarzach. Pomógł mu wtedy jeden z prefektów, ale Lupin nie zamierzał ponownie się tak kompromitować.

– Nie masz może mapy, jak tam trafić? – zapytał bezradnie. – Naprawdę potrzebuję zapytać eksperta od transmutacji.

– To tym bardziej musisz lecieć do Hogwartu. Minnie i profesor Dumbledore razem to najlepszy transmutacyjny zespół na świecie. Chodź, zaprowadzę cię do nich.

Rey odetchnął ulgą. Dobrze, cieszył się, że miał przewodnika. Nadal godziło to nieco w jego dumę, ale bez wahania zgadzał się na takie mniejsze zło. Nie mówiąc już o tym, że do Sebastiana, jako najdłużej z nich grupy pracującego w Departamencie Kontroli, miał największe zaufanie i szacunek.

Hogwart go przerażał. W niczym nie przypominał jasnej, klasycznej budowli Beauxbatons. Był ciemny, ponury, przysadzisty i odpychający. Nie miał pojęcia, czym zachwycali się Brytyjczycy. Hekate, minęło dwanaście lat, odkąd opuścił mury pałacu w stylu Ludwika XIV, w którym znajdowała się francuska szkoła magii. Tęsknił za spokojem lat nauki. Gdyby wtedy ktoś mu powiedział, że skończy jako oficer do spraw istot w pochmurnej Wielkiej Brytanii, wyśmiałby tę osobę. Miał przejąć fortunę. Miał kierować międzynarodową firmą miotlarską. Miał być kimś ważnym.

Przez chwilę, króciutką chwilę pożałował decyzji, które doprowadziły go w to miejsce. Ale wtedy przymknął oczy, a przed powiekami stanął mu obraz żony. Jego Angie. Była tego warta. Gdyby tylko mógł, dałby jej gwiazdkę z nieba. Ale… Czy nie mieli już takiej gwiazdki? Mieli syna.

Szedł za Sebastianem, usiłując zapamiętać drogę, którą przebył. Na nic się to nie zdało. Zamek był przerażająco niezdatny do poznania, chaotyczny. Nie to, co poukładane, symetrycznie wybudowane Beauxbatons.

Minęło dobrych kilkanaście minut, zanim dotarli do klasy, gdzie trenował Mistrz Transmutacji ze swoją uczennicą. McGonagall zapamiętale pastwiła się nad jakąś rośliną, która co i raz zmieniała swój wygląd. Gdy usłyszała, że dwaj oficerowie wchodzą do pomieszczenia zawahała się i z trudem uniknęła ataku obiektu swoich czarów.

– Rozproszyłaś się – powiedział towarzyszący jej czarodziej. Uniósł dłoń i pogłaskał przydługą brodę. Okręcił jeden jej kosmyk wokół palca.

– Przepraszamy – rzucił od razu Sebastian. – Kolega potrzebuje pilnej konsultacji z transmutacji.

Mistrz uniósł ze zdziwieniem brwi. Departament Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami rzadko zwracał się z prośbą o pomoc z tej dziedziny. O wiele częściej oficerowie kierowali swoje kroki do komnat zajmowanych przez profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami.

– W czym możemy pomóc, panie Lupin? – zapytał Dumbledore.

Reynard ukrył zdziwieniem tym, że nauczyciel znał jego nazwisko. Szybko się otrząsnął i wyjaśnił, na czym polega jego problem. Nie miał pewności, czy powinien zdradzać szczegóły śledztwa, ale wiedział, że nikt inny mu nie pomoże. Lepszych ekspertów od transmutacji nigdzie nie znajdzie. Dlatego powiedział im wszystko, czego się dowiedział – o ziemi i glinie, o zapachu czarnej magii, o którym mówiły przesłuchiwane przez niego istoty. Wydawało mu się, że widział cień dezaprobaty w oczach profesora, gdy mówił o aresztowaniu i przesłuchaniach, ale zignorował to. Nie miał czasu i chęci na dyskusję o światopoglądzie.

McGonagall zamyśliła się wyraźnie, wsłuchując w słowa Reynarda. Oparła się o swojego chłopaka, pozwalając, by ten objął ją ramieniem. Przymknęła oczy, jakby nie chcąc poczuć na sobie spojrzenia mentora.

– Panno McGonagall? – zachęcił ją Dumbledore.

– Nie wiem – przyznała niechętnie Minerwa. – Nic mi nie przychodzi do głowy. To zbyt…

– Proszę mi nie mówić, że to zbyt zaawansowane. Aczkolwiek rzeczywiście, jest to nietypowy przejaw transmutacji.

Dumbledore zamyślił się. Na jego twarzy pojawiało się niewiele emocji, ale Rey czuł, że jest na dobrym tropie. W końcu profesor musiał znać wszystkich, a przynajmniej wszystkich liczących się, transmutologów w kraju. Wahał się, Reynard to widział. Cóż, z pewnością nie było łatwo nasłać władz na kogoś znajomego. Nie, żeby Reya w tym momencie to interesowało. W przeciwieństwie do kolegi nie miał wyuczonego szacunku do profesora i nie zamierzał robić uników tylko po to, żeby nie wyjść na nieuprzejmego. Nie kupi ludzkiego życia i kariery za grzeczność i sympatię któregokolwiek z nauczycieli z Hogwartu.

– Wydaje mi się, że Alon Thomas badał swego czasu transmutację magicznych stworzeń – powiedział Dumbledore z wyraźnym oporem. – Ostatnio mieszkał w Ivybridge.

Ivybridge. Rey znał tę nazwę. Godzinami wpatrywał się w mapę Dartmooru, więc nie mógł nie rozpoznać nazwy miasta, które leżało na skraju tego obszaru. Jeszcze tam nie był, nie miał powodu – większość ataków była po przeciwnej stronie parku bądź w jego centrum.

– Lecisz tam? – zapytał Sebastian, gdy wychodzili ze szkoły.

– Najpierw do Londynu po Ricka. Z pewnością będzie zachwycony, że zawracam mu głowę w wolny dzień.

– Ze mną nie miałeś takich wątpliwości – stwierdził ze śmiechem Davies. Klepnął przyjaciela w ramię. – Ale nie dziwię ci się, zrobiłbym podobnie, gdybym złapał trop. Lecieć z tobą?

Lupin milczał dłuższą chwilę. Miło byłoby mieć Sebastiana obok siebie, ale nie zamierzał pozbawiać przyjaciela większej części wolnego dnia, niż było to konieczne. Zresztą… to była jego sprawa, jego trop. Gdyby coś poszło nie tak, nie zamierzał narażać kariery Daviesa. Sebastian był świetny, nie powinien był mieszać się w takie sprawy. Jeżeli Rey mógłby wskazać jednego z przyjaciół, którego miałby ochronić, byłby to właśnie starszy Davies. On jeden naprawdę mógł zrobić karierę. To imię Sebastiana było wymieniane, gdy mówiło się o następcach Newta Scamandera. Nie, Rey nie mógł tego zniszczyć.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz