Wrzesień 1984
Remus
podskoczył na krześle, słysząc gwałtowne pukanie do drzwi. Odstawił na stół
kubek z herbatą i sięgnął po różdżkę. Mięśnie mu zesztywniały, a serce
przyspieszyło, szykując organizm do ataku bądź ucieczki. Wzrokiem odszukał
rysującą na dywanie córkę. Jeżeli ktokolwiek spróbuje jej coś zrobić…
– Spokojnie,
Rémy – powiedział Rey, ruszając w stronę drzwi.
Remusowi
zdecydowanie nie pomagał fakt, że ojciec sam był zdenerwowany. Mimo trzech lat
spędzonych we Francji, trzech lat, odkąd po raz ostatni widział jakiegokolwiek
pracownika brytyjskiego Departamentu Kontroli, nagle wszystko wróciło. Wróciły
nerwy, wrócił strach przed ponownym aresztowaniem. Mimowolnie przesunął rękę w
stronę kieszeni, w której pod koniec wojny zwykł nosić fiolkę z trucizną. Rzecz
jasna teraz kieszonka była pusta, ale poczuł nieprzyjemny ścisk w gardle, gdy
to sobie uświadomił.
– Na Hekate,
Al, co ty tu robisz?! – Dobiegł go głos ojca.
– Przecież
mnie zapraszałeś, Rey – odpowiedział Reynardowi tubalny głos Alastora
Moody’ego.
Remus wypuścił
ze świstem powietrze i odetchnął głębiej kilka razy, próbując uspokoić
rozkołatane serce. Nie rozluźnił się całkowicie, wizyta aurora rzadko kiedy
oznaczała coś dobrego, niemniej przynajmniej nie chodziło o kogoś, kto chciałby
go zamknąć albo odebrać mu dziecko.
Rose wstała
od stolika, gdy usłyszała stukot drewnianej nogi gościa i pobiegła go zobaczyć.
Szybko zmieniła zdanie. Wystarczył jeden rzut oka, by odwróciła się na pięcie i
pobiegła do Remusa. Schowała się za nim.
– Straszny
pan – powiedziała, a w jej niebieskich oczach pojawiły się łzy.
Remus
uśmiechnął się z rozczuleniem i pogłaskał ją po głowie. Cóż… Rose nie mogła
mniej się mylić. Moody rzeczywiście w niczym już nie przypominał całkiem
przystojnego młodzieńca, którego Remus pamiętał z lat dziecięcych. Drewniana
noga nie stanowiła aż takiej różnicy, ale brak oka i części nosa robił na
postronnych piorunujące wrażenie.
– Witaj,
chłopcze! – huknął Moody, na widok Remus.
Młodszy
Lupin uśmiechnął się pod nosem. Od dawna nikt go tak nie nazywał. Przez chwilę,
przez krótką chwilę, poczuł się jak dawniej. Szybko jednak powrócił do
rzeczywistości.
– Coś nie
tak ze Sturgisem? – zapytał Reynard, marszcząc ze zmartwieniem brwi.
– Nie, nic
mu nie jest. Rey, to dorosły facet i bardzo zdolny auror. Nie musisz się nad nim
trząść.
Remus
przygryzł wargę, żeby się nie uśmiechnąć na widok poczerwieniałego ze złości ojca.
Wiedział, że żadne słowa Moody’ego nie przekonają Reynarda. Gdyby Rey miał coś
do powiedzenia, Sturgis byłby tutaj, we Francji, i na pewno nie pracowałby jako
auror. Ale czy mógł mu się dziwić? Po tym wszystkim, co Rey Lupin przeszedł ze
swoimi dziećmi, nic dziwnego, że był wobec nich nadopiekuńczy. Zresztą Remus
domyślał się, że sam będzie nie mniej drżał o Rose, gdy ta będzie już na tyle
dorosła, by wyrwać się spod jego skrzydeł.
– To co tu
robisz? – kontynuował Rey, wciąż się nie uspokajając. – Nie powiesz mi, że
przyjechałeś na kontynent w ramach walki z nudą.
–
Przyjmijmy, że mam dość kursantów. Poza tym… nie ufam poczcie, wolałem
przywieść ci to osobiście.
Ostatnie
słowa skierował bezpośrednio do Remusa, grzebiąc w swojej torbie podróżnej. Po
chwili wyjął granatowy płaszcz i podał go młodszemu Lupinowi. Ten przyjął go,
przyglądając się dokładnie materiałowi. Wiedział, co trzymał w ręku. Materiał
nie był tak miękki i gładki, jak ten, który kiedyś miał James, ale Remus nie
miał wątpliwości, że Moody dał mu pelerynę-niewidkę.
– Rey pisał,
że przydałaby ci się do badań.
– Tak, ale…
– wydukał Remus. Naprawdę nie spodziewał się, że Moody pożyczyłby mu coś tak
cennego. Dlaczego miałby? – Ja… Dziękuję. Naprawdę…
Auror
uciszył go machnięciem pokiereszowanej dłoni. Przez krótką chwilę Remusowi
wydawało się, że Moody chce coś powiedzieć, ale szybko zmienił zdanie. Magiczne
oko zawirowało i spoczęło na chowającej się za ojcowskimi plecami Rose.
Pierwszy strach dziewczynki już minął i zaczynała powoli spoglądać z
zaciekawieniem na gościa.
– Merlinie,
Rey, jesteśmy starzy – mruknął Moody. Jego oko ponownie zawirowało, a Rose się
schowała.
– Mów za
siebie – mruknął Reynard. – Ja się czuję całkiem młody.
Młodszy Lupin
stłumił uśmiech. Mimo początkowego szoku, cieszył się, że Moody ich odwiedził.
Rey od dawna nie widział się z żadnym z przyjaciół.
– Wezmę Rose
na górę – powiedział Remus.
Podniósł
córkę i szybko wszedł po schodach. Wolał nie być obecny przy słownych przepychankach
ojca i Moody’ego. Zresztą, skoro miał już pelerynę-niewidkę, mógł zacząć
badania i należało się do tego przygotować.
– Mogę
jechać z tobą? – zapytała Rose, widząc, że ojciec zaczyna się pakować.
Remus
zastygł i odwrócił się, żeby spojrzeć na córeczkę. Siedziała na jego łóżku,
krzyżując nogi i ściskając w rękach pluszowego pieska. Lupinowi ścisnęło się
serce na widok jej smutnego spojrzenia. Jeszcze nigdy jej nie zostawił… jeżeli
nie musiał. Pomijając dwa tygodnie w areszcie i pełnie księżyca, nie zostawił
jej na ani jedną noc. I teraz miał tak po prostu wyjechać na tydzień lub dwa?
Ale czy miał zabrać ją ze sobą? Chętnie spędziłby czas tylko z Rosie, ale
wiedział, że prawdopodobnie czeka go kilka dni buszowania po dziwnych i
ciemnych miejscach w poszukiwaniu boginów, a nie chciał narażać jej na
niebezpieczeństwo i niewygody.
Podszedł do
niej i przyklęknął, żeby ich twarze znalazły się na jednym poziomie. Pogłaskał
córkę kciukiem po policzku, a ona uśmiechnęła się i złapała jego rękę.
– Nie wolisz
zostać z dziadkiem? – zapytał, próbując skierować myśli Rose na inne tory.
Wiedział, że mała lubiła przebywać tylko z Reyem, głównie dlatego, że ten nie
umiał jej niczego odmówić. – Będziesz go miała tylko dla siebie.
– Nie chcę,
żebyś jechał – powiedziała Rose i wygięła usta w smutną podkówkę. – Zostań ze
mną.
Remus
uśmiechnął się czule. Pocałował córkę w czoło, tuląc ją do siebie.
– Fleurette,
jadę, żeby popracować. Tak jak dziadek czasami wyjeżdża. Szybko wrócę,
obiecuję.
Rose nie wyglądała
na przekonaną. Zamrugała kilka razy, a spod jej długich rzęs uciekło kilka łez.
Remus starł je, próbując opanować własne emocje. Nic, nawet comiesięczna
przemiana, nie bolało go tak bardzo jak widok łez własnego dziecka. Gdyby tylko
mógł, przychyliłby jej nieba. Nie zasługiwał na ten promyczek szczęścia w swoim
życiu.
Był już
prawie spakowany, gdy przypomniał sobie, że porzucił na kuchennym stole połowę
swoich notatek do badań. Zostawił Rose w pokoju i ruszył na dół, żeby je
zabrać. Był już przy schodach, gdy wyraźniej dobiegły go głosy z parteru.
– Nie wiem,
czy dobrze zrobiłeś, pożyczając Rémy’emu tę twoja pelerynę. Prawdę
powiedziawszy, nie spodziewałem się, że to zrobisz – powiedział Reynard. –
Nigdy nikomu jej nie powierzałeś.
– Nikomu obcemu,
Rey – odpowiedział z naciskiem Moody. – Żaden z twoich chłopców nie jest dla
mnie obcy. Od lat prowadzę karierę Sturgisa, ale to Remus jest moim
chrześniakiem. Jeżeli po raz pierwszy w życiu mam okazję mu pomóc, chętnie to
zrobię.
Młodszy
Lupin cofnął się gwałtownie, omal przy tym nie potrącając stojącej za jego
plecami donicy. W ostatniej chwili przeskoczył ją i oparł się plecami o ścianę.
Nie wiedział. Nie miał pojęcia. Nigdy do głowy by mu nie przyszło, że Alastor
Moody jest jego chrzestnym. Nie żeby kiedykolwiek się nad tym zastanawiał.
Ktokolwiek by nim nie był, trzymanie tego w tajemnicy było rozsądne – tak
bliska relacja z wilkołakiem każdemu mogła zaszkodzić. Ale żeby trzymać coś
takiego w tajemnicy przed NIM?! Na Merlina, przecież miał prawo wiedzieć! Przez
całe jego dzieciństwo, przez kilka lat współpracy w Zakonie Moody ani razu się
nie zająknął! Lupin nie pierwszy raz przeklął ojca i jego tendencję do
skrywania sekretów.
Odetchnął głęboko.
Dobrze. Skoro nie chcieli, żeby wiedział, to będzie udawał, że nie wie. Nie
robiło mu to żadnej różnicy. Moody, któryś z Daviesów, Seymour czy McKenzie,
było mu to wszystko jedno. Był dorosły, nie potrzebował już, by ktokolwiek
sprawował nad nim magiczną opiekę.
Trzy dni
później z ciężkim sercem żegnał się z Rose, ale z ulgą witał perspektywę
spędzenia kilku dni z daleka od domu. Męczyło go przebywanie pod jednym dachem
z Reynardem i Moodym, mając świadomość tego, co przed nim ukrywali przez tyle lat.
Mógłby
pracować z Rouen, jasne, że by mógł. Nie miał problemu z teleportowaniem się na
drugi koniec Francji i z powrotem, nie takie rzeczy robił w trakcie wojny. Jednak
potrzebował się wyrwać z rodzinnego domu choćby na kilka dni. Dlatego poprosił
Blancę o pomoc w wynajęciu jakiegoś pokoju w Carcassonie, gdzie, jak wiedział,
w warowni można było spotkać sporo boginów. Kilka dni z dala od ojca dobrze mu
zrobi.
Póki co nie
zapraszał do Carcassony Pierre’a. Był dostatecznie wdzięczny, że przyjaciel
zgodził się pomóc mu w badaniach, nie chciał angażować go bardziej niż to
konieczne. Sam mógł znaleźć odpowiednio duże zbiorowisko boginów. Najlepiej by
było, gdyby kolonia była jak największa, ale nie chciał też ryzykować niczyjego
bezpieczeństwa. Żadne badania nie były warte poświęcenia zdrowia i życia.
Dzięki pismu
z uniwersytetu mógł wejść w miejsca, których zwiedzający, a często i obsługa,
nigdy nie widzieli na oczy. Spędził trzy dni, klucząc po korytarzach i unikając
pajęczyn. Znajdował pojedyncze boginy, czasami dwa, raz nawet trzy jednocześnie,
ale to nie było to, czego potrzebował.
Mimo
niepowodzeń, bawił się fantastycznie. Jeszcze nigdy nie czuł się tak wolny i
niezależny. Wstawał, gdy się wyspał, wychodził i zajmował się badaniami. Wciąż
brakowało mu odpowiedniego skupiska boginów, ale nawet pojedyncze sztuki pozwalały
mu na ciekawe obserwacje.
Przede
wszystkim – peleryna-niewidka nie sprawiała, że boginy nie zmieniały postaci.
Przekonał się o tym już pierwszego dnia i ten fakt zrujnował część jego planów.
W jakiś sposób stworzenia wyczuwały jego obecność i momentalnie przyjmowały
formę księżyca w pełni.
Samo w sobie
było to ciekawym postrzeżeniem. Co prawda miał już wcześniej kontakt z boginami,
w trzeciej klasie, ale wtedy był zbyt przejęty tym, by nikt nie powiązał
wiszącej przed nim srebrnej kuli z jego wilkołactwem. Teraz, mając przed sobą
tylko samotność i nieograniczony czas na badania, mógł się nad tym lepiej
zastanowić i doszedł do wniosku, że boginy wyczuwają przyczynę strachu, a nie
jego istotę.
Rzeczywiście
widok pełnego księżyca przerażał go tylko w związku z tym, co za sobą niósł. To
nie Srebrnego Globu bał się ponad wszystko, ale bólu przemiany, utraty kontroli
i bestii, która przejmowała nad nim władzę. Tylko jak bogin mógłby pokazać coś
takiego? Nijak. Szedł po linii najmniejszego oporu… interesujący wniosek.
Rzecz jasna,
żeby potwierdzić tę tezę, przydałby mu się inny wilkołak, najlepiej kilka, ale
na samą myśl o tym oblatywał go strach. Do tej pory miał do czynienia jedynie z
Greybackiem – potworem, który zniszczył jego życie. Nie chciał zbliżać się do
nikogo jemu podobnemu. Jeżeli tylko mu się uda, nie zamierzał nigdy stykać się
z żadnym innym wilkołakiem.
Zastanawiał
się, jak inaczej mógłby dowieść tej tezy. Nie znał nikogo innego, kto miałby
taką sytuację z boginami. O tym się nie mówiło, nie wiedział, czy ktokolwiek
miał podobne do niego przemyślenia. Prawdopodobnie nie, inaczej ktoś by to już
opisał.
Po czterech
dniach pobytu w Carcassonie, po czterech wieczorach spędzonych na zaznaczaniu
boginów na planie i spisywaniu notatek, miał już szkielet tego, co w
przyszłości mogło się stać jego pracą dyplomową. Uważał, że to całkiem niezły
wynik jak na tak krótki okres pracy. W zasadzie mógłby już zamknąć badania i
zająć się systematyzowaniem zebranych już informacji, ale chciał czegoś, co
zrobiłoby efekt. Gdyby Rey to usłyszał, pewnie oskarżyłby go o nadmierną
ambicję. Byłby to pierwszy raz, gdy ktoś zarzucił mu coś takiego. Zawsze
trzymał się w cieniu, starał się nie wyróżniać… choć raz chciał zrobić inaczej,
choć raz chciał zebrać laury. Wiedział, że ten temat miał szansę na zdobycie
nagrody dziekana, jeżeli tylko umieści w pracy coś przełomowego. Może mógłby
pokazać się nie jako syn wykładowcy, ale jako samodzielny naukowiec. Podobała
mu się ta myśl.
Szybko
sięgnął po pergamin i zaczął pisać list do Pierre’a. Wiedział, że przyjaciel
nie będzie zachwycony tą wiadomością, ale jedynie z powodu swojej niechęci do
boginów. Samo spotkanie w Carcassonie było czymś, na co cała ich trójka na
pewno mogła się cieszyć. Remus żałował jedynie, że Megane wyjechała już do
Egiptu i nie mogła do nich dołączyć. Miło byłoby spotkać się razem bez
zobowiązań i obowiązków, które na nich oczekiwały. Nie mówiąc o tym, że miałby
dodatkową osobę do testów. Marzenie… Już Pierre i Blanca, oboje nieobciążeni
takimi strachami, jak jego, byli idealni do kontaktów z boginami. Był dobrej
myśli.
~ * ~
Lipiec 1960
Biuro Lupina
i Daviesa nigdy nie było tak zapełnione. Na środku stało krzesło, na którym
siedział skulony ze strachu Alon Thomas. Otaczali go dwaj gospodarze, starszy z
braci Daviesów, Seymour, McKenzie, obaj Scamanderowie i Moody. Ledwo mieścili
się w niewielkim pomieszczeniu, ale żaden z nich nie chciał opuścić tej
rozmowy.
– Ja
naprawdę nic więcej nie wiem – jęknął Thomas, zasłaniając twarz dłońmi. – Nie
wiem, jak go znaleźć…
– Kto ma
wiedzieć, jeżeli nie ty? – warknął Tezeusz Scamander. – Dobrze ci radzę,
zacznij gadać, jeżeli nie chcesz spędzić reszty życia w Azkabanie.
„Co i tak
jest bardzo prawdopodobne”, pomyślał kwaśno Rey. Gdyby tylko mógł, od razu
wsadziłby tam transmutologa. Zasłużył na to. Co innego mogło spotkać człowieka,
który przyczynił się do śmierci dwunastu osób? Zasługiwał wyłącznie na
najwyższe piętro Azkabanu. Najpierw jednak należało zniszczyć jego twór.
– Jak go powstrzymać?
– zapytał Bernie.
– Merlinie, już
wam mówiłem… nie da się! Jest niezniszczalny. Nie można się go pozbyć… Niemal…
Jest jeden sposób, ale to niewykonalne.
Rey nachylił
się i wbił w Thomasa groźne spojrzenie. Miał serdecznie dość tej sprawy. Chciał
zamknąć temat jak najszybciej i wrócić do zwykłych zajęć. Wciąż miał wilkołaka
do upolowania.
– Jak?! –
warknął.
– Ja… Golemy
są animowane dzięki zaklęciu, które umieszcza się w ich ustach. Żeby ich
unicestwić, trzeba usunąć pergamin z tekstem zaklęcia.
Rey
wyprostował się, biorąc przy tym głęboki oddech. Było to tak proste… a
jednocześnie przerażająco skomplikowane. Jeżeli twór został stworzony do
obrony, zbliżenie się do niego z pewnością nie było proste. Musieli jednak
spróbować. To musiało się skończyć. Nie mogli dopuścić do tego, by było więcej
ofiar. Już i tak zbyt wiele osób zginęło.
Za plecami
Reya rozległo się ciche pukanie. Sięgnął do klamki i otworzył, by spojrzeć na
stojącego po drugiej stronie stażystę. Odebrał od niego kopertę. Szybko
spojrzał na list. Wszystkiego by się spodziewał, ale nie wiadomości od
wilkołaka, w której ten domagał się natychmiastowego spotkania. Bezczelny.
– Co jest? –
zapytał Rick.
– Fletcher
chce się spotkać. Pisze, że to pilne.
Davies
zmarszczył brwi, wczytując się w krótką notatkę od wilkołaka. Wyglądał, jakby
miał równie duże wątpliwości co Rey. Taka wiadomość powinna ich zaalarmować,
rozsądek nakazywał im wybiec z biura i teleportować do Dartmooru. Coś jednak
nakazywało im uważać. Żaden z nich nie ufał Fletcherowi, nie mieli ku temu
podstaw. Jego brat próbował przekupić Reya, on sam był wilkołakiem, który z ich
powodu spędził kilka dni w areszcie. Dlaczego mieliby go posłuchać? To mogła
być jedynie próba wywabienia ich z Ministerstwa, oderwania od śledztwa.
A jeżeli
rzeczywiście miał informacje? Jeżeli rzeczywiście wybadał, co się stało? Jeżeli
znalazł golema? Albo chociaż jego ślady? Jak dotąd był najbliżej morderczego
tworu, przy swoich nienaturalnych zdolnościach powinien móc jakoś go odnaleźć.
Przynajmniej teoretycznie.
– Szybka
decyzja, Rey – mruknął Rick.
Lupin posłał
mu zdenerwowane spojrzenie. Dlaczego to on miał podjąć decyzję? Chociaż obaj
byli równi stopniem, to Rick był starszy stażem.
– To twój
podejrzany – przypomniał Davies. – Twój sukces. Twoja decyzja.
Rey zawahał
się. Nie chciał zostawiać Thomasa w środku przesłuchania. Wolałby go przycisnąć
i dowiedzieć się jak najwięcej o stworzonym przez niego golenie. Ale jeżeli… Hekate,
dlaczego to było takie trudne? Jedna decyzja, a tyle konsekwencji.
– Sebastian,
zajmij się nim, dobrze? – spytał, nachylając się do przyjaciela. – Musimy
sprawdzić jeden trop.
– Uważajcie
na siebie.
Rick i Rey
szybkim krokiem opuścili swój departament. Winda wioząca ich do Atrium zdawała
wlec się w nieskończoność. Lupin ruszał nerwowo nogą wpatrując się w migające
numery pięter.
– Jeżeli to
wygłup, naślę na Fletchera Brygadę Ścigania – mruknął.
– Jeżeli to
wygłup, tak go urządzę, że Brygada Ścigania będzie szukała jego szczątków po
całej Anglii – odpowiedział Rick.
Rey
mimowolnie się uśmiechnął. Niejednego chętnie by tak rozniósł, począwszy od
dyrektora własnego departamentu. Już kiedyś obiecywali sobie z Rickiem
wsadzenie Newta do jego własnej walizki… wciąż było to kuszące rozwiązanie. A
zaraz za nim mogli wrzucić do środka Tezeusza. I pewnie kilka innych osób też
by się znalazło. W sumie zrobiłby się niezły balet wewnątrz walizki,
szczególnie jeżeli doliczyliby magiczne stworzenia, które, jak podejrzeli
oficerowie, nadal można było tam znaleźć.
Fletcher
czekał na nich tak, jak zapowiedział w liście, przed domem Burbage’ów. Widząc
go, Rey nie mógł nie pomyśleć o ich córce. Trwały wakacje, był ciekaw, gdzie dziewczyna
podziała się na ten czas.
– Lepiej,
żeby to było ważne – powiedział Rick, zamiast powitania. – Mamy…
–
Przesłuchanie, wiem – wtrącił wilkołak. – Dorwaliście szalonego naukowca. Nie
patrzcie się tak, wieści szybko się rozchodzą. Jesteśmy małą społecznością.
Rey
zmarszczył brwi, gdy dotarło do niego, co mogło się kryć za słowami Fletchera.
Czy naprawdę wszyscy wiedzieli? Przecież aresztowali ich, przesłuchiwali…
Przecież wiedzieli, że giną ludzie.
– Od jak
dawna? – wycedził.
– Właściwie
od początku. Odkąd ten twór zaczął powstawać. Takie rzeczy się wyczuwa, panowie
oficerowie. Zresztą, hej, dawaliśmy wam jasne wskazówki. Nikt z nas nie
wiedział, czym dokładnie jest to coś, liczyliśmy na to, że to wy będziecie się
na tym znać. Cóż… przeliczyliśmy się.
Reynard nie
mógł uwierzyć w jego nonszalancję i opanowanie Fletchera. Od tygodni… nie,
miesięcy, wiedział o tym, co się działo. I nic nie powiedział. Żadna z istot
zamieszkujących Dartmoor nic nie powiedziała. Siedzieli w areszcie, byli
przesłuchiwani, a mimo to milczeli. Gadali bzdury o czarnej magii i ziemistym
zapachu. Żaden nie skierował ich do Thomasa. Hekate, ich wszystkich powinno się
aresztować. Ich wszystkich powinno się postawić przed Komisją Likwidacyjną.
W jego myśli
wdarł się pozbawiony wesołości śmiech wilkołaka. Nie podobało mu się
spojrzenie, którym obrzucił go Fletcher – pełne arogancji, harde. Jakby to
wszystko było tylko grą, którą oficerowie przegrali.
– Myślałem,
że jesteście mądrzejsi, naprawdę. A jednak nie. Typowi wolnomyślący oficerowie.
Żałosne. Wystarczyłoby, żebyście choć raz przestali traktować nas z góry, a po
prostu zapytali. Wszystko byśmy powiedzieli.
–
Pozwoliłeś, by zginęło dwanaście osób, bo się obraziłeś? – zapytał z
niedowierzaniem Lupin. Nie mieściło mu się w głowie, jak można było być tak
nieczułym.
– Cóż… w
końcu i tak macie mnie za potwora bez serca.
Wiedziony
odruchem Rey wyszarpnął różdżkę i wycelował nią w wilkołaka. Zaklęcie cisnęło
Fletcherem o ścianę domu Burbage’ów. Rick natychmiast rzucił się, żeby wyrwać
Lupinowi broń z dłoni.
–
Oszalałeś?! Tu jest pełno mugoli!
Rey jednak
go nie słuchał. Wpatrywał się morderczym spojrzeniem w wilkołaka, który właśnie
dotykał drżącą dłonią rany z tyłu głowy. Uniósł wzrok na oficerów, a w jego
oczach błysnął cień wilka.
Fletcher
zerwał się i rzucił biegiem przez podwórko Burbage’ów. Przeskoczył płot i
zniknął między drzewami. Lupin i Davies ruszyli za nim.
– Módl się,
żeby nikt się o tym nie dowiedział! – warknął Rick.
Widzieli
plecy Fletchera, ale nie mogli go doścignąć. Był zbyt szybki. Nieludzko szybki.
Rey przyspieszył biegu najbardziej, jak potrafił. Chciał dorwać tego wilkołaka
i ukarać go za to wszystko, co się wydarzyło. Chciał pokazać całemu światu, że
oficerów Departamentu Kontroli nie można wodzić za nos.
Gruba niczym
potężna gałąź łapa wychyliła się spomiędzy drzew i pochwyciła biegnącego
wilkołaka w pasie. Uniosła go, jakby był jedynie lalką, a nie żyjącym
stworzeniem. Pojawiła się druga łapa. Dłoń wielkości patelni zacisnęła się na
nogach Fletchera, krusząc przy tym kości. Wilkołak wrzasnął z bólu.
Krzyczał,
póki rozciąganie łap golema nie przerwało go na pół.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz