19 marca 2021

Rozdział 50

 

Wrzesień 1984

Remus podskoczył na krześle, słysząc gwałtowne pukanie do drzwi. Odstawił na stół kubek z herbatą i sięgnął po różdżkę. Mięśnie mu zesztywniały, a serce przyspieszyło, szykując organizm do ataku bądź ucieczki. Wzrokiem odszukał rysującą na dywanie córkę. Jeżeli ktokolwiek spróbuje jej coś zrobić…

– Spokojnie, Rémy – powiedział Rey, ruszając w stronę drzwi.

Remusowi zdecydowanie nie pomagał fakt, że ojciec sam był zdenerwowany. Mimo trzech lat spędzonych we Francji, trzech lat, odkąd po raz ostatni widział jakiegokolwiek pracownika brytyjskiego Departamentu Kontroli, nagle wszystko wróciło. Wróciły nerwy, wrócił strach przed ponownym aresztowaniem. Mimowolnie przesunął rękę w stronę kieszeni, w której pod koniec wojny zwykł nosić fiolkę z trucizną. Rzecz jasna teraz kieszonka była pusta, ale poczuł nieprzyjemny ścisk w gardle, gdy to sobie uświadomił.

– Na Hekate, Al, co ty tu robisz?! – Dobiegł go głos ojca.

– Przecież mnie zapraszałeś, Rey – odpowiedział Reynardowi tubalny głos Alastora Moody’ego.

Remus wypuścił ze świstem powietrze i odetchnął głębiej kilka razy, próbując uspokoić rozkołatane serce. Nie rozluźnił się całkowicie, wizyta aurora rzadko kiedy oznaczała coś dobrego, niemniej przynajmniej nie chodziło o kogoś, kto chciałby go zamknąć albo odebrać mu dziecko.

Rose wstała od stolika, gdy usłyszała stukot drewnianej nogi gościa i pobiegła go zobaczyć. Szybko zmieniła zdanie. Wystarczył jeden rzut oka, by odwróciła się na pięcie i pobiegła do Remusa. Schowała się za nim.

– Straszny pan – powiedziała, a w jej niebieskich oczach pojawiły się łzy.

Remus uśmiechnął się z rozczuleniem i pogłaskał ją po głowie. Cóż… Rose nie mogła mniej się mylić. Moody rzeczywiście w niczym już nie przypominał całkiem przystojnego młodzieńca, którego Remus pamiętał z lat dziecięcych. Drewniana noga nie stanowiła aż takiej różnicy, ale brak oka i części nosa robił na postronnych piorunujące wrażenie.

– Witaj, chłopcze! – huknął Moody, na widok Remus.

Młodszy Lupin uśmiechnął się pod nosem. Od dawna nikt go tak nie nazywał. Przez chwilę, przez krótką chwilę, poczuł się jak dawniej. Szybko jednak powrócił do rzeczywistości.

– Coś nie tak ze Sturgisem? – zapytał Reynard, marszcząc ze zmartwieniem brwi.

– Nie, nic mu nie jest. Rey, to dorosły facet i bardzo zdolny auror. Nie musisz się nad nim trząść.

Remus przygryzł wargę, żeby się nie uśmiechnąć na widok poczerwieniałego ze złości ojca. Wiedział, że żadne słowa Moody’ego nie przekonają Reynarda. Gdyby Rey miał coś do powiedzenia, Sturgis byłby tutaj, we Francji, i na pewno nie pracowałby jako auror. Ale czy mógł mu się dziwić? Po tym wszystkim, co Rey Lupin przeszedł ze swoimi dziećmi, nic dziwnego, że był wobec nich nadopiekuńczy. Zresztą Remus domyślał się, że sam będzie nie mniej drżał o Rose, gdy ta będzie już na tyle dorosła, by wyrwać się spod jego skrzydeł.

– To co tu robisz? – kontynuował Rey, wciąż się nie uspokajając. – Nie powiesz mi, że przyjechałeś na kontynent w ramach walki z nudą.

– Przyjmijmy, że mam dość kursantów. Poza tym… nie ufam poczcie, wolałem przywieść ci to osobiście.

Ostatnie słowa skierował bezpośrednio do Remusa, grzebiąc w swojej torbie podróżnej. Po chwili wyjął granatowy płaszcz i podał go młodszemu Lupinowi. Ten przyjął go, przyglądając się dokładnie materiałowi. Wiedział, co trzymał w ręku. Materiał nie był tak miękki i gładki, jak ten, który kiedyś miał James, ale Remus nie miał wątpliwości, że Moody dał mu pelerynę-niewidkę.

– Rey pisał, że przydałaby ci się do badań.

– Tak, ale… – wydukał Remus. Naprawdę nie spodziewał się, że Moody pożyczyłby mu coś tak cennego. Dlaczego miałby? – Ja… Dziękuję. Naprawdę…

Auror uciszył go machnięciem pokiereszowanej dłoni. Przez krótką chwilę Remusowi wydawało się, że Moody chce coś powiedzieć, ale szybko zmienił zdanie. Magiczne oko zawirowało i spoczęło na chowającej się za ojcowskimi plecami Rose. Pierwszy strach dziewczynki już minął i zaczynała powoli spoglądać z zaciekawieniem na gościa.

– Merlinie, Rey, jesteśmy starzy – mruknął Moody. Jego oko ponownie zawirowało, a Rose się schowała.

– Mów za siebie – mruknął Reynard. – Ja się czuję całkiem młody.

Młodszy Lupin stłumił uśmiech. Mimo początkowego szoku, cieszył się, że Moody ich odwiedził. Rey od dawna nie widział się z żadnym z przyjaciół.

– Wezmę Rose na górę – powiedział Remus.

Podniósł córkę i szybko wszedł po schodach. Wolał nie być obecny przy słownych przepychankach ojca i Moody’ego. Zresztą, skoro miał już pelerynę-niewidkę, mógł zacząć badania i należało się do tego przygotować.

– Mogę jechać z tobą? – zapytała Rose, widząc, że ojciec zaczyna się pakować.

Remus zastygł i odwrócił się, żeby spojrzeć na córeczkę. Siedziała na jego łóżku, krzyżując nogi i ściskając w rękach pluszowego pieska. Lupinowi ścisnęło się serce na widok jej smutnego spojrzenia. Jeszcze nigdy jej nie zostawił… jeżeli nie musiał. Pomijając dwa tygodnie w areszcie i pełnie księżyca, nie zostawił jej na ani jedną noc. I teraz miał tak po prostu wyjechać na tydzień lub dwa? Ale czy miał zabrać ją ze sobą? Chętnie spędziłby czas tylko z Rosie, ale wiedział, że prawdopodobnie czeka go kilka dni buszowania po dziwnych i ciemnych miejscach w poszukiwaniu boginów, a nie chciał narażać jej na niebezpieczeństwo i niewygody.

Podszedł do niej i przyklęknął, żeby ich twarze znalazły się na jednym poziomie. Pogłaskał córkę kciukiem po policzku, a ona uśmiechnęła się i złapała jego rękę.

– Nie wolisz zostać z dziadkiem? – zapytał, próbując skierować myśli Rose na inne tory. Wiedział, że mała lubiła przebywać tylko z Reyem, głównie dlatego, że ten nie umiał jej niczego odmówić. – Będziesz go miała tylko dla siebie.

– Nie chcę, żebyś jechał – powiedziała Rose i wygięła usta w smutną podkówkę. – Zostań ze mną.

Remus uśmiechnął się czule. Pocałował córkę w czoło, tuląc ją do siebie.

Fleurette, jadę, żeby popracować. Tak jak dziadek czasami wyjeżdża. Szybko wrócę, obiecuję.

Rose nie wyglądała na przekonaną. Zamrugała kilka razy, a spod jej długich rzęs uciekło kilka łez. Remus starł je, próbując opanować własne emocje. Nic, nawet comiesięczna przemiana, nie bolało go tak bardzo jak widok łez własnego dziecka. Gdyby tylko mógł, przychyliłby jej nieba. Nie zasługiwał na ten promyczek szczęścia w swoim życiu.

Był już prawie spakowany, gdy przypomniał sobie, że porzucił na kuchennym stole połowę swoich notatek do badań. Zostawił Rose w pokoju i ruszył na dół, żeby je zabrać. Był już przy schodach, gdy wyraźniej dobiegły go głosy z parteru.

– Nie wiem, czy dobrze zrobiłeś, pożyczając Rémy’emu tę twoja pelerynę. Prawdę powiedziawszy, nie spodziewałem się, że to zrobisz – powiedział Reynard. – Nigdy nikomu jej nie powierzałeś.

– Nikomu obcemu, Rey – odpowiedział z naciskiem Moody. – Żaden z twoich chłopców nie jest dla mnie obcy. Od lat prowadzę karierę Sturgisa, ale to Remus jest moim chrześniakiem. Jeżeli po raz pierwszy w życiu mam okazję mu pomóc, chętnie to zrobię.

Młodszy Lupin cofnął się gwałtownie, omal przy tym nie potrącając stojącej za jego plecami donicy. W ostatniej chwili przeskoczył ją i oparł się plecami o ścianę. Nie wiedział. Nie miał pojęcia. Nigdy do głowy by mu nie przyszło, że Alastor Moody jest jego chrzestnym. Nie żeby kiedykolwiek się nad tym zastanawiał. Ktokolwiek by nim nie był, trzymanie tego w tajemnicy było rozsądne – tak bliska relacja z wilkołakiem każdemu mogła zaszkodzić. Ale żeby trzymać coś takiego w tajemnicy przed NIM?! Na Merlina, przecież miał prawo wiedzieć! Przez całe jego dzieciństwo, przez kilka lat współpracy w Zakonie Moody ani razu się nie zająknął! Lupin nie pierwszy raz przeklął ojca i jego tendencję do skrywania sekretów.

Odetchnął głęboko. Dobrze. Skoro nie chcieli, żeby wiedział, to będzie udawał, że nie wie. Nie robiło mu to żadnej różnicy. Moody, któryś z Daviesów, Seymour czy McKenzie, było mu to wszystko jedno. Był dorosły, nie potrzebował już, by ktokolwiek sprawował nad nim magiczną opiekę.

Trzy dni później z ciężkim sercem żegnał się z Rose, ale z ulgą witał perspektywę spędzenia kilku dni z daleka od domu. Męczyło go przebywanie pod jednym dachem z Reynardem i Moodym, mając świadomość tego, co przed nim ukrywali przez tyle lat.

Mógłby pracować z Rouen, jasne, że by mógł. Nie miał problemu z teleportowaniem się na drugi koniec Francji i z powrotem, nie takie rzeczy robił w trakcie wojny. Jednak potrzebował się wyrwać z rodzinnego domu choćby na kilka dni. Dlatego poprosił Blancę o pomoc w wynajęciu jakiegoś pokoju w Carcassonie, gdzie, jak wiedział, w warowni można było spotkać sporo boginów. Kilka dni z dala od ojca dobrze mu zrobi.

Póki co nie zapraszał do Carcassony Pierre’a. Był dostatecznie wdzięczny, że przyjaciel zgodził się pomóc mu w badaniach, nie chciał angażować go bardziej niż to konieczne. Sam mógł znaleźć odpowiednio duże zbiorowisko boginów. Najlepiej by było, gdyby kolonia była jak największa, ale nie chciał też ryzykować niczyjego bezpieczeństwa. Żadne badania nie były warte poświęcenia zdrowia i życia.

Dzięki pismu z uniwersytetu mógł wejść w miejsca, których zwiedzający, a często i obsługa, nigdy nie widzieli na oczy. Spędził trzy dni, klucząc po korytarzach i unikając pajęczyn. Znajdował pojedyncze boginy, czasami dwa, raz nawet trzy jednocześnie, ale to nie było to, czego potrzebował.

Mimo niepowodzeń, bawił się fantastycznie. Jeszcze nigdy nie czuł się tak wolny i niezależny. Wstawał, gdy się wyspał, wychodził i zajmował się badaniami. Wciąż brakowało mu odpowiedniego skupiska boginów, ale nawet pojedyncze sztuki pozwalały mu na ciekawe obserwacje.

Przede wszystkim – peleryna-niewidka nie sprawiała, że boginy nie zmieniały postaci. Przekonał się o tym już pierwszego dnia i ten fakt zrujnował część jego planów. W jakiś sposób stworzenia wyczuwały jego obecność i momentalnie przyjmowały formę księżyca w pełni.

Samo w sobie było to ciekawym postrzeżeniem. Co prawda miał już wcześniej kontakt z boginami, w trzeciej klasie, ale wtedy był zbyt przejęty tym, by nikt nie powiązał wiszącej przed nim srebrnej kuli z jego wilkołactwem. Teraz, mając przed sobą tylko samotność i nieograniczony czas na badania, mógł się nad tym lepiej zastanowić i doszedł do wniosku, że boginy wyczuwają przyczynę strachu, a nie jego istotę.

Rzeczywiście widok pełnego księżyca przerażał go tylko w związku z tym, co za sobą niósł. To nie Srebrnego Globu bał się ponad wszystko, ale bólu przemiany, utraty kontroli i bestii, która przejmowała nad nim władzę. Tylko jak bogin mógłby pokazać coś takiego? Nijak. Szedł po linii najmniejszego oporu… interesujący wniosek.

Rzecz jasna, żeby potwierdzić tę tezę, przydałby mu się inny wilkołak, najlepiej kilka, ale na samą myśl o tym oblatywał go strach. Do tej pory miał do czynienia jedynie z Greybackiem – potworem, który zniszczył jego życie. Nie chciał zbliżać się do nikogo jemu podobnemu. Jeżeli tylko mu się uda, nie zamierzał nigdy stykać się z żadnym innym wilkołakiem.

Zastanawiał się, jak inaczej mógłby dowieść tej tezy. Nie znał nikogo innego, kto miałby taką sytuację z boginami. O tym się nie mówiło, nie wiedział, czy ktokolwiek miał podobne do niego przemyślenia. Prawdopodobnie nie, inaczej ktoś by to już opisał.

Po czterech dniach pobytu w Carcassonie, po czterech wieczorach spędzonych na zaznaczaniu boginów na planie i spisywaniu notatek, miał już szkielet tego, co w przyszłości mogło się stać jego pracą dyplomową. Uważał, że to całkiem niezły wynik jak na tak krótki okres pracy. W zasadzie mógłby już zamknąć badania i zająć się systematyzowaniem zebranych już informacji, ale chciał czegoś, co zrobiłoby efekt. Gdyby Rey to usłyszał, pewnie oskarżyłby go o nadmierną ambicję. Byłby to pierwszy raz, gdy ktoś zarzucił mu coś takiego. Zawsze trzymał się w cieniu, starał się nie wyróżniać… choć raz chciał zrobić inaczej, choć raz chciał zebrać laury. Wiedział, że ten temat miał szansę na zdobycie nagrody dziekana, jeżeli tylko umieści w pracy coś przełomowego. Może mógłby pokazać się nie jako syn wykładowcy, ale jako samodzielny naukowiec. Podobała mu się ta myśl.

Szybko sięgnął po pergamin i zaczął pisać list do Pierre’a. Wiedział, że przyjaciel nie będzie zachwycony tą wiadomością, ale jedynie z powodu swojej niechęci do boginów. Samo spotkanie w Carcassonie było czymś, na co cała ich trójka na pewno mogła się cieszyć. Remus żałował jedynie, że Megane wyjechała już do Egiptu i nie mogła do nich dołączyć. Miło byłoby spotkać się razem bez zobowiązań i obowiązków, które na nich oczekiwały. Nie mówiąc o tym, że miałby dodatkową osobę do testów. Marzenie… Już Pierre i Blanca, oboje nieobciążeni takimi strachami, jak jego, byli idealni do kontaktów z boginami. Był dobrej myśli.

~ * ~

Lipiec 1960

Biuro Lupina i Daviesa nigdy nie było tak zapełnione. Na środku stało krzesło, na którym siedział skulony ze strachu Alon Thomas. Otaczali go dwaj gospodarze, starszy z braci Daviesów, Seymour, McKenzie, obaj Scamanderowie i Moody. Ledwo mieścili się w niewielkim pomieszczeniu, ale żaden z nich nie chciał opuścić tej rozmowy.

– Ja naprawdę nic więcej nie wiem – jęknął Thomas, zasłaniając twarz dłońmi. – Nie wiem, jak go znaleźć…

– Kto ma wiedzieć, jeżeli nie ty? – warknął Tezeusz Scamander. – Dobrze ci radzę, zacznij gadać, jeżeli nie chcesz spędzić reszty życia w Azkabanie.

„Co i tak jest bardzo prawdopodobne”, pomyślał kwaśno Rey. Gdyby tylko mógł, od razu wsadziłby tam transmutologa. Zasłużył na to. Co innego mogło spotkać człowieka, który przyczynił się do śmierci dwunastu osób? Zasługiwał wyłącznie na najwyższe piętro Azkabanu. Najpierw jednak należało zniszczyć jego twór.

– Jak go powstrzymać? – zapytał Bernie.

– Merlinie, już wam mówiłem… nie da się! Jest niezniszczalny. Nie można się go pozbyć… Niemal… Jest jeden sposób, ale to niewykonalne.

Rey nachylił się i wbił w Thomasa groźne spojrzenie. Miał serdecznie dość tej sprawy. Chciał zamknąć temat jak najszybciej i wrócić do zwykłych zajęć. Wciąż miał wilkołaka do upolowania.

– Jak?! – warknął.

– Ja… Golemy są animowane dzięki zaklęciu, które umieszcza się w ich ustach. Żeby ich unicestwić, trzeba usunąć pergamin z tekstem zaklęcia.

Rey wyprostował się, biorąc przy tym głęboki oddech. Było to tak proste… a jednocześnie przerażająco skomplikowane. Jeżeli twór został stworzony do obrony, zbliżenie się do niego z pewnością nie było proste. Musieli jednak spróbować. To musiało się skończyć. Nie mogli dopuścić do tego, by było więcej ofiar. Już i tak zbyt wiele osób zginęło.

Za plecami Reya rozległo się ciche pukanie. Sięgnął do klamki i otworzył, by spojrzeć na stojącego po drugiej stronie stażystę. Odebrał od niego kopertę. Szybko spojrzał na list. Wszystkiego by się spodziewał, ale nie wiadomości od wilkołaka, w której ten domagał się natychmiastowego spotkania. Bezczelny.

– Co jest? – zapytał Rick.

– Fletcher chce się spotkać. Pisze, że to pilne.

Davies zmarszczył brwi, wczytując się w krótką notatkę od wilkołaka. Wyglądał, jakby miał równie duże wątpliwości co Rey. Taka wiadomość powinna ich zaalarmować, rozsądek nakazywał im wybiec z biura i teleportować do Dartmooru. Coś jednak nakazywało im uważać. Żaden z nich nie ufał Fletcherowi, nie mieli ku temu podstaw. Jego brat próbował przekupić Reya, on sam był wilkołakiem, który z ich powodu spędził kilka dni w areszcie. Dlaczego mieliby go posłuchać? To mogła być jedynie próba wywabienia ich z Ministerstwa, oderwania od śledztwa.

A jeżeli rzeczywiście miał informacje? Jeżeli rzeczywiście wybadał, co się stało? Jeżeli znalazł golema? Albo chociaż jego ślady? Jak dotąd był najbliżej morderczego tworu, przy swoich nienaturalnych zdolnościach powinien móc jakoś go odnaleźć. Przynajmniej teoretycznie.

– Szybka decyzja, Rey – mruknął Rick.

Lupin posłał mu zdenerwowane spojrzenie. Dlaczego to on miał podjąć decyzję? Chociaż obaj byli równi stopniem, to Rick był starszy stażem.

– To twój podejrzany – przypomniał Davies. – Twój sukces. Twoja decyzja.

Rey zawahał się. Nie chciał zostawiać Thomasa w środku przesłuchania. Wolałby go przycisnąć i dowiedzieć się jak najwięcej o stworzonym przez niego golenie. Ale jeżeli… Hekate, dlaczego to było takie trudne? Jedna decyzja, a tyle konsekwencji.

– Sebastian, zajmij się nim, dobrze? – spytał, nachylając się do przyjaciela. – Musimy sprawdzić jeden trop.

– Uważajcie na siebie.

Rick i Rey szybkim krokiem opuścili swój departament. Winda wioząca ich do Atrium zdawała wlec się w nieskończoność. Lupin ruszał nerwowo nogą wpatrując się w migające numery pięter.

– Jeżeli to wygłup, naślę na Fletchera Brygadę Ścigania – mruknął.

– Jeżeli to wygłup, tak go urządzę, że Brygada Ścigania będzie szukała jego szczątków po całej Anglii – odpowiedział Rick.

Rey mimowolnie się uśmiechnął. Niejednego chętnie by tak rozniósł, począwszy od dyrektora własnego departamentu. Już kiedyś obiecywali sobie z Rickiem wsadzenie Newta do jego własnej walizki… wciąż było to kuszące rozwiązanie. A zaraz za nim mogli wrzucić do środka Tezeusza. I pewnie kilka innych osób też by się znalazło. W sumie zrobiłby się niezły balet wewnątrz walizki, szczególnie jeżeli doliczyliby magiczne stworzenia, które, jak podejrzeli oficerowie, nadal można było tam znaleźć.

Fletcher czekał na nich tak, jak zapowiedział w liście, przed domem Burbage’ów. Widząc go, Rey nie mógł nie pomyśleć o ich córce. Trwały wakacje, był ciekaw, gdzie dziewczyna podziała się na ten czas.

– Lepiej, żeby to było ważne – powiedział Rick, zamiast powitania. – Mamy…

– Przesłuchanie, wiem – wtrącił wilkołak. – Dorwaliście szalonego naukowca. Nie patrzcie się tak, wieści szybko się rozchodzą. Jesteśmy małą społecznością.

Rey zmarszczył brwi, gdy dotarło do niego, co mogło się kryć za słowami Fletchera. Czy naprawdę wszyscy wiedzieli? Przecież aresztowali ich, przesłuchiwali… Przecież wiedzieli, że giną ludzie.

– Od jak dawna? – wycedził.

– Właściwie od początku. Odkąd ten twór zaczął powstawać. Takie rzeczy się wyczuwa, panowie oficerowie. Zresztą, hej, dawaliśmy wam jasne wskazówki. Nikt z nas nie wiedział, czym dokładnie jest to coś, liczyliśmy na to, że to wy będziecie się na tym znać. Cóż… przeliczyliśmy się.

Reynard nie mógł uwierzyć w jego nonszalancję i opanowanie Fletchera. Od tygodni… nie, miesięcy, wiedział o tym, co się działo. I nic nie powiedział. Żadna z istot zamieszkujących Dartmoor nic nie powiedziała. Siedzieli w areszcie, byli przesłuchiwani, a mimo to milczeli. Gadali bzdury o czarnej magii i ziemistym zapachu. Żaden nie skierował ich do Thomasa. Hekate, ich wszystkich powinno się aresztować. Ich wszystkich powinno się postawić przed Komisją Likwidacyjną.

W jego myśli wdarł się pozbawiony wesołości śmiech wilkołaka. Nie podobało mu się spojrzenie, którym obrzucił go Fletcher – pełne arogancji, harde. Jakby to wszystko było tylko grą, którą oficerowie przegrali.

– Myślałem, że jesteście mądrzejsi, naprawdę. A jednak nie. Typowi wolnomyślący oficerowie. Żałosne. Wystarczyłoby, żebyście choć raz przestali traktować nas z góry, a po prostu zapytali. Wszystko byśmy powiedzieli.

– Pozwoliłeś, by zginęło dwanaście osób, bo się obraziłeś? – zapytał z niedowierzaniem Lupin. Nie mieściło mu się w głowie, jak można było być tak nieczułym.

– Cóż… w końcu i tak macie mnie za potwora bez serca.

Wiedziony odruchem Rey wyszarpnął różdżkę i wycelował nią w wilkołaka. Zaklęcie cisnęło Fletcherem o ścianę domu Burbage’ów. Rick natychmiast rzucił się, żeby wyrwać Lupinowi broń z dłoni.

– Oszalałeś?! Tu jest pełno mugoli!

Rey jednak go nie słuchał. Wpatrywał się morderczym spojrzeniem w wilkołaka, który właśnie dotykał drżącą dłonią rany z tyłu głowy. Uniósł wzrok na oficerów, a w jego oczach błysnął cień wilka.

Fletcher zerwał się i rzucił biegiem przez podwórko Burbage’ów. Przeskoczył płot i zniknął między drzewami. Lupin i Davies ruszyli za nim.

– Módl się, żeby nikt się o tym nie dowiedział! – warknął Rick.

Widzieli plecy Fletchera, ale nie mogli go doścignąć. Był zbyt szybki. Nieludzko szybki. Rey przyspieszył biegu najbardziej, jak potrafił. Chciał dorwać tego wilkołaka i ukarać go za to wszystko, co się wydarzyło. Chciał pokazać całemu światu, że oficerów Departamentu Kontroli nie można wodzić za nos.

Gruba niczym potężna gałąź łapa wychyliła się spomiędzy drzew i pochwyciła biegnącego wilkołaka w pasie. Uniosła go, jakby był jedynie lalką, a nie żyjącym stworzeniem. Pojawiła się druga łapa. Dłoń wielkości patelni zacisnęła się na nogach Fletchera, krusząc przy tym kości. Wilkołak wrzasnął z bólu.

Krzyczał, póki rozciąganie łap golema nie przerwało go na pół.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz