Lipiec 1960
Oficerowie
zatrzymali się gwałtownie, z przerażeniem wpatrując się w opadające na ziemię
krew i wnętrzności George’a Fletchera. Runo leśne i nogi stwora zabarwiły się
czerwienią.
Golem
odrzucił części jego ciała. Czarne niczym węgiel oczy spojrzały na Ricka i
Reya. Lupin poczuł, jak ciarki przebiegają mu po plecach. Hekate, byli
skończeni.
Twór Thomasa
miał przeszło trzy metry wysokości i był potężny niczym drzewo. Dwaj oficerowie
nie byliby w stanie objąć go w pasie, nawet jeżeli udałoby im się podejść na
tyle blisko. Istota otworzyła paszczę i wydała z siebie przeciągły ryk, od
którego oficerom zjeżyły się włosy.
– Jaką mamy
szansę na ucieczkę? – wymamrotał Rick.
– Jeżeli
uciekniemy, ruszy na ludzi. Leć do ministerstwa, ściągnij chłopaków. Spróbuję
czymś go zająć.
– Ale…
– Zjeżdżaj
stąd, do cholery! Pamiętasz? To moja decyzja – powiedział, przypominając
przyjacielowi jego słowa sprzed zaledwie godziny.
Rick
otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale wtedy golem ponownie ryknął.
Davies okręcił się na pięcie i zniknął z trzaskiem. Rey też się teleportował,
ale zaledwie kilkanaście metrów dalej, tak, by twór wciąż go widział.
– Tu jestem,
ty kupo błota! – wrzasnął.
Golem
odwrócił się w jego stronę i ponownie ryknął. Zrobił krok i zmiażdżył głowę
leżącego przed nim wilkołaka. Czaszka rozprysła się, a kawałki mózgu przykleiły
się do nóg stwora. Golem rzucił się biegiem w stronę oficera. Był szybszy, niż
Rey się spodziewał – z trudem zdążył ponownie się teleportować o kolejne
kilkadziesiąt metrów, tym razem na prawo od miejsca, w którym dotąd stał.
Nie miał
żadnego planu. Chciał związać ruchy golema, zająćc
go czymś, zanim przyjaciele przybędą z ministerstwa. O ile przybędą… nie, nie
mógł tak myśleć. Nie zostawiliby go.
Golem ryknął
kolejny raz. Przez krótką chwilę Rey zastanawiał się, jak coś tak wielkiego i
głośnego mogło przez tyle tygodni czas unikać ludzkiej uwagi. Szybko jednak
otrząsnął się z tych myśli, by ponownie się teleportować. Chyba jeszcze nigdy
nie musiał robić tego tyle razy w tak krótkim czasie. Po czwartym skoku zaczął
już odczuwać zmęczenie. Miał szczerą nadzieję, że przy jednym z kolejnych
skoków nie rozszczepi się. To kosztowałoby go życie.
– Conjuctivitis!
– krzyknął, celując w bestię.
Grot
zaklęcia trafił idealnie, ale nic nie zdziałał. Czar rozprysł się na gliniastej
skórze golema, nie czyniąc mu żadnej krzywdy.
– Merde
– zaklął Rey. – Twarda sztuka.
Nagle
ponownie zatęsknił za polowaniem na wilkołaki. Je przynajmniej można było
pokonać. To coś… Hekate, nikt nie powinien używać takiej magii. Gdy bestia
ryczała, Lupin widział kawałek pergaminu, na którym wypisane było zaklęcie
animujące. Potrzebował tylko i aż go wyjąć. Jak niby miał tego dokonać, skoro
nie mógł nawet zbliżyć się do golema?
– Accio!
– Zaryzykował i spróbował przywołać do siebie pergamin. Jak można się było
domyślić, bezskutecznie.
Ponownie się
teleportował, tym razem nieco dalej, by dać sobie więcej czasu na rzucenie
kolejnego zaklęcia. Zakręciło mu się w głowie, gdy wylądował. Czyżby zbliżał
się do granicy własnej wytrzymałości? Miał szczerą nadzieję, że nie. Hekate,
gdzie są Daviesowie i Seymour? Powinni już tu być!
Czas dłużył
mu się w nieskończoność. Co chwilę zmieniał miejsce, rzucał na golema coraz to
bardziej wymyślne czary, mając naiwną nadzieję, że na któreś z nich potwór nie
jest odporny. Musiał oddać Thomasowi, że dobrze wyposażył swojego obrońcę. Zbyt
dobrze.
Już miał
ponownie się teleportować, gdy uwagę golema odwróciło zaklęcie, które uderzyło
go w tył łba. Rey przechylił głowę, by zobaczyć stojących naprzeciw Daviesów.
– No
nareszcie – jęknął. – Dłużej się nie dało?!
– Newt nie
chciał puszczać nas samych – powiedział Bernie, który właśnie pojawił się u
boku Lupina.
Jakby na
zawołanie, po prawej stronie aportował się Moody. Złote blachy lśniły na
granatowym mundurze, tak różnym od czarnych ubiorów oficerów Departamentu
Kontroli.
– Nie
wierzę, że nie zaprosiłeś mnie na taką imprezę, Rey! – krzyknął Alastor, co
zwróciło na niego uwagę golema.
Twór ruszył
w stronę aurora z nadzwyczajną szybkością. Moody obrócił się na pięcie o ruszył
biegiem. Po kilku krokach teleportował się. Z trzaskiem pojawił się obok Willa.
Rey powiódł
wzrokiem po przyjaciołach. Widział bezradność na ich twarzach, ale też
zaciętość. Nie mogli wypuścić golema. Znowu ktoś by zginął.
– Jaki jest
plan? – spytał Seymour.
– Nie dać
się zabić – odpowiedział odruchowo Rey.
– Podoba mi
się.
Lupin
uśmiechnął się lekko i posłał w stronę golema zaklęcie pętające. Twór zachwiał
się i na chwilę spowolnił krok. Rey otworzył szerzej oczy ze zdumienia. Udało
się.
– To działa!
– krzyknął Will. – Jeszcze raz, wszyscy razem!
Sześciu
czarodziejów uniosło różdżki i zgodnie wymówiło inkantację. Zaklęcia celnie
trafiły i golem runął na ziemię. Powietrze przeszył jego przerażający ryk.
Zanim pył opadł,
McKenzie wskoczył na plecy stwora. Podbiegł do głowy i sięgnął do paszczy, by
wyjąć z niej pergamin. Nie wziął jednak pod uwagę wolnych łap stwora. Nie
zdołał uchylić się przed dłonią, która chwyciła go i cisnęła o stojące
nieopodal drzewo. Will uderzył głową o pień i stracił przytomność. Bezwładne
ciało opadło na ziemię. Bark i nogi ułożyły się pod nienaturalnym kątem.
Golem
poruszył nogami i rozerwał krępujące go więzy.
– Rick,
zabierz Willa do Munga! – wrzasnął Sebastian.
Twór
spojrzał w jego stronę. Odrzucił liny i ruszył w stronę starszego Daviesa,
który od razu się teleportował. Golem machnął łapą w przestrzeń.
Rick wrócił
w ciągu kilku minut. Na rękawach jego koszuli czerwieniła się krew McKenziego.
Rey poczuł przypływ wściekłości. Nie, nie zgadzał się na to, by ktokolwiek
jeszcze ucierpiał. Zginęły cztery rodziny, zginął Fletcher, bogowie jedni
wiedzieli, w jakim stanie był Will. To musiało się skończyć. Teraz. Zaraz.
Natychmiast.
Szybko
podjął decyzję. Stał teraz najbliżej golema, znacznie bliżej, niż przed
kilkunastoma minutami stał Will. Jeżeli mocno go spętają… Mogło się udać.
Musiało. Jeżeli nie, być może już nigdy nie zobaczy żony i syna. Hekate, Angie
go zabije, jeżeli odważy się zginąć na akcji.
– Spętajcie
go znowu – powiedział ściśnięty ze zdenerwowania głosem. – Dokładnie i mocno.
– Oszalałeś!
– krzyknął Rick.
– Zginiesz,
Rey! – zawołał w tym samym czasie Bernie.
– Róbcie, co
mówię!
Wolał, żeby
zrobili to szybko, zanim dotrze do niego, jak idiotyczny jest to pomysł. Jeżeli
się rozmyśli, nie będzie dla nich ratunku. Nie pokonają inaczej golema. Nie
przy pomocy tradycyjnych czarów.
Czarodzieje
unieśli różdżki i rzucili więzy. Istota ponownie runęła, tym razem na plecy,
szarpiąc spętanymi kończynami. Rey najszybciej jak potrafił wskoczył na jej
pierś, przeskoczył ponad związanymi łapami i wsadził rękę do gęby bestii.
Syknął, gdy zęby golema rozdarły skórę na jego dłoni, ale nie cofnął się póki
nie znalazł pergaminu. Wyjął go w momencie, gdy golem zerwał więzy. Chciał
zeskoczyć, ale twór był szybszy.
Rey jęknął
głucho, gdy łapa stwora uderzyła go w brzuch i rzuciła przez polanę. Z hukiem
uderzył o ziemię i przetoczył się kilkukrotnie. Słyszał trzask w piersi, ból
oszołomił go i z trudem łapał oddech. Zamroczyło go, ale ani przez chwilę nie
wypuścił pergaminu z dłoni.
– Rey,
wstawaj, zanim to tu przyjdzie. – Usłyszał nad sobą głos Ricka.
Przyjaciel
szarpnął go za ramię, podrywając do góry. Lupin jęknął z bólu, który przeszył
jego klatkę piersiową.
– Zniszcz
to! – krzyknął Sebastian. – Teraz!
Rey sięgnął
drugą ręką do pergaminu. Drżącymi palcami ujął krawędź. Jak miał przerwać
zaklęcie, by je zniszczyć? Emet. Mgliście pamiętał szkolne lekcje o
golemach. Coś trzeba było urwać. Tylko co? Hekate, powinien był się bardziej
wtedy przykładać!
– Na
Merlina, szybciej, Rey! – popędził go Bernie.
Eme-t? Em-et?
E-met? Możliwości miał niewiele, a tylko jedną mógł wykorzystać. Tylko
którą? Hekate, dopomóż…
– Rey! – Tym
razem krzyknął Rick.
Lupin
przymknął oczy. Raz hipogryfowi śmierć. Zginie golem albo oni. Szarpnął za
pergamin, odrywając literę „E”.
Rey poczuł,
jak magia rozprasza się wokół nich.
Ryk bestii
ucichł.
Rozległ się
huk opadającej na podłoże ziemi.
Lupin
otworzył oczy i zobaczył stertę gleby, która jeszcze chwilę temu była żywym,
siejącym grozę stworzeniem.
– Merlinie,
udało się – wyszeptał Rick.
– Tak, udało
– potwierdził Rey.
I stracił
przytomność.
~ * ~
Październik
1984
Remus z
trudem tłumił śmiech, patrząc na Pierre’a, który schodził do podziemi murów
obronnych Carcassony z wyraźnym obrzydzeniem wypisanym na twarzy. Naprawdę nie
spodziewał się, że Clavier czuje aż taką odrazę do tego typu miejsc. Merlinie,
gdyby wiedział, poprosiłby o pomoc kogoś innego. Zbyt lubił przyjaciela, by
narażać go na tak nieprzyjemne przeżycia. Znał jednak Pierre’a na tyle dobrze,
że wiedział, że ten odrzuciłby taką sugestię.
– Że też
dziadek ci na to pozwolił – mruknął niechętnie Clavier.
Profesor
Barraund, dziadek Pierre’a, zgodził się zostać opiekunem pracy dyplomowej
Remusa. Wydawał się być nawet całkiem zadowolony i zainteresowany tym, że ktoś
zdecydował się zająć boginami. Podobno Barraund od lat szukał studenta, który byłby
na tyle odważny (względnie – szalony), by wziąć ten temat i nawet rozmowa,
którą podobno odbył z Reyem, nie mogła odwieść go od promowania pracy.
– Strasznie
marudny jesteś – stwierdziła Blanca. – Będzie ciekawie.
Mrugnęła do
Remusa, który czuł się coraz bardziej zakłopotany. To był zły pomysł. Nie
powinien prosić przyjaciół o pomoc. Poradziłby sobie sam. Jakoś.
– Chodźcie,
panowie, miejmy to już za sobą. Prowadź, Remus.
Lupin
wyminął przyjaciół i zszedł w dół korytarzem. Z każdym kolejnym krokiem czuł,
jak rośnie w nim ciekawość naukowca. Niczego bardziej nie chciał od zbadania
tego, co kryło się w mroku podziemi. Pragnienie, by odkryć to, co nieodkryte i
poznać to, czego nie poznał dotąd żaden człowiek, było jednym z
najpiękniejszych uczuć, których zaznał w życiu. Miał wrażenie, że jest tu,
gdzie powinien być – w ferworze badań. Sam na sam z nauką.
Szedł uważnie,
starając się nie otrzeć o żaden z pokrytych wilgocią murów i nie uderzyć głową
o wystające z sufitu deski i kamienie. Zatrzymał się dopiero przed wejściem do
pomieszczenia, w którym, jak wiedział, znajdowało się sporo boginów.
– Jesteście
gotowi? – zapytał przyjaciół.
– Nie
zadawaj pytań, na które nie chcesz poznać odpowiedzi – mruknął w odpowiedzi
Pierre, po czym wszedł do środka.
Nie dało się
nie wyczuć poruszenia. Boginy od razu się zaktywizowały. Wokół trojga
czarodziejów rozległy się trzaski, a przestrzeń wypełniły ogromne ślimaki,
ciała pozbawione głowy i zawieszone w powietrzu srebrne kule.
– Ślimaki? –
zapytał Pierre, spoglądając na Blancę.
Kobieta
wzruszyła ramionami. Wymierzyła różdżkę w jednego z boginów, ale nie
wypowiedziała zaklęcia. Spojrzała pytająco na Remusa, który zdawał się być
najspokojniejszy z nich wszystkich. Przez ostatnie dni Lupin widział więcej
księżycy w pełni niż zdoła ujrzeć przez całe życie.
– Jeszcze
nie – mruknął Remus. Uważnie obserwował otoczenie.
Czekał.
Był naprawdę
ciekawy, czy boginy złapią przynętę i zrobią to, czego od nich oczekiwał. Po
kilku minutach był już gotów się poddać. Widział coraz większe zdenerwowanie
Blanki oraz to, że Pierre zaciskał powieki, usiłując nie patrzeć na otaczające
go trupy. Merlinie, nawet jego samego zaczynały boleć oczy pod wpływem
srebrnego blasku.
Karmione ich
strachem boginy stawały się coraz bardziej pobudzone i… I wtedy jeden z nich
popełnił błąd.
Remus omal
nie krzyknął triumfalnie, gdy zobaczył, jak jedno ze stworzeń przekształca się
w coś, co było karykaturalnym skrzyżowaniem bezgłowego trupa i ślimaka. Szybko
uniósł aparat i zrobił kilka zdjęć.
Wtedy Blanca
nie wytrzymała i ryknęła śmiechem. W jej ślady poszli Pierre i Remus. Boginy
cofnęły się, ale nie były w stanie wytrzymać takiej dawki wesołości. Stopniowo
znikały w małych wybuchach. W kilka chwil czarodzieje zostali sami w
pomieszczeniu.
– Cholera,
Remus, przepraszam – powiedziała Blanca. – Wszystko zepsułam.
– Nie, nie,
mam to, o co mi chodziło.
– To możemy
wrócić na powierzchnię? – zapytał Pierre, rozglądając się uważnie, jakby
obawiał się, że może na nich wyskoczyć jeszcze jakiś zabłąkany bogin.
Mogli. Remus
sam odetchnął z ulgą, gdy wyszli z korytarzy na palące słońce Carcassony. Miał
to. Merlinie, nie wierzył, że to jest możliwe. Był pewien, że boginy nie mogą
przyjąć więcej niż jednej postaci… nagle poczuł żal, że któreś ze stworzeń nie
spróbowało zmienić się w trzy strachy na raz. Nie, żeby wyobrażał sobie coś
takiego. To zresztą nie był eksperyment na teraz. Dowiódł, że podwójna postać
jest możliwa. Taki był jego cel. Reszta musiała, przynajmniej na razie,
stanowić pieśń przyszłości. O ile, rzecz jasna, będzie miał jeszcze okazję do
prowadzenia badań.
Nie
wykluczał takiej możliwości. Jeżeli jego praca dyplomowa okaże się cokolwiek
warta, mógłby porozmawiać z promotorem o kontynuowaniu kariery naukowej. Z
tego, co już się zorientował, być może byłoby to nawet całkiem możliwe. Od
ponad roku, od ostatniej obrony, Wydział Magizoologii nie promował żadnego
doktoranta. Wakaty czekały.
Wrócili na
kwaterę, gdzie Remus od razu zajął się spisywaniem notatek. Chciał zapisać
wszystko, póki jego pamięć jeszcze była świeża. W tym czasie Blanca usiadła w
fotelu i pogrążyła się w mugolskiej powieści, a Pierre zaczął przeglądać
notatki Lupina z poprzednich dni.
– Dużo tego
już masz – stwierdził. – Co masz na myśli, pisząc, że „boginy są leniwe”?
– Coś, czego
raczej nie będę miał okazji zbadać – odpowiedział Remus, nie odrywając wzroku
od pergaminu. Po chwili jednak odłożył pióro i spojrzał na przyjaciela. –
Chodzi mi o to, że boginy czasami wybierają przyczynę największego strachu, a
nie to, co rzeczywiście go wywołuje.
Pierre
otworzył szerzej oczy, wpatrując się w Lupina, jakby nic z tego nie rozumiał.
Jeszcze raz spojrzał w notatki.
– Po
francusku poproszę – mruknął.
– Jeszcze
nie jestem tego pewny, nie mam, jak tego dokładnie zbadać. Zauważyłem to u
siebie. Boginy zawsze przybierają przy mnie postać księżyca w pełni. Ale ja się
nie boję księżyca, tylko tego, co on wywołuje. Nie, żebym się skarżył, wolałbym
nie oglądać, jak boginy siłują odwzorować przemianę… mniejsza z tym.
Rozumiecie, o co mi chodzi?
Oboje
skinęli głowami. Pierre zamyślił się. Sięgnął po swoje pióro i czysty kawałek
pergaminu. Stalówka zawisła nad powierzchnią.
– To nie
jest głupie – stwierdził po chwili. – Tylko musisz zacząć od sprawdzenia, kogo
dokładnie dotyczą te rozbieżności. Albo inaczej – jakich istot. Pogadaj o tym z
dziadkiem, na pewno cię jakoś pokieruje.
Takiej
odpowiedzi Remus najbardziej się obawiał. Istot. Nie chciał mieć nic wspólnego
z żadną z nich. Żadnych wilkołaków w jego życiu. Żadnych wilkołaków w pobliżu
jego córki.
Pierre i
Blanca wyjechali następnego dnia. Lupin został w Carcassonie do końca tygodnia,
zanim wrócił do Rouen. Notatki z obserwacji zajmowały ćwierć jego bagażu. Był z
siebie dumny. Odwalił kawał dobrej roboty. Z zebranych materiałów mógł napisać
właściwie całą pracę dyplomową. Miał nadzieję, że to mu wystarczy. Powrót na
południe Francji mógł okazać się dla niego zbyt kosztowny.
Wszedł na
podwórko i ledwo zdążył odstawić walizkę, gdy rzuciła się na niego trzyletnia
dziewczynka. Otoczył ją ramionami i mocno przyciągnął do siebie.
– Tata! –
krzyknęła wysokim głosikiem.
– Jestem, Fleurette,
już jestem.
Ponad
ramieniem córki spojrzał na stojącego w progu ojca. Reynard uśmiechał się, ale
wyglądał na wyraźnie zmęczonego. Remus podszedł do niego i wyciągnął wolną
ręką. Rey uścisnął jego dłoń, po czym przywołał walizkę.
– Dobrze, że
wróciłeś.
– Też się
cieszę. To były męczące dwa tygodnie.
Mimo to
czuł, że odpoczął. Z dala od problemów dnia codziennego, martwienia się o
pieniądze i dyskusji z ojcem. Kochał Reya, jak mógłby nie, ale przebywanie z
nim non stop bywało konfliktogenne. Byli zbyt do siebie podobni. A Remus bywał
zbyt podobny do matki.
– Byłaś
grzeczna? – zapytał córkę.
– Bardzo –
odpowiedziała Rose, uśmiechając się rozbrajająco.
– Jak zawsze
– dodał Rey, a jego słowa mogły zarówno potwierdzać, jak i zaprzeczać słowom
wnuczki.
Remus
wiedział, że Reynard nigdy nie powiedziałby złego słowa na Rosie, a już na
pewno nie w jej obecności. Znał również córkę na tyle długo, by wiedzieć, że
nie była kryształowa.
Odetchnął,
gdy wszedł do domu. Brakowało mu tych murów. Brakowało mu tych wnętrz.
– Jak
badania? – spytał Rey.
– Wspaniale.
Mam więcej, niż oczekiwałem. I została mi
jeszcze jedna kwestia… Ale to zbyt skomplikowane. Potem ci wyjaśnię, tylko
doprowadzę się do porządku po podróży.
Odstawił
Rose na podłogę i ruszył na piętro. Córka szybko ruszyła za nim, usiłując nie
odstąpić go na krok. Weszła do łazienki i zaczęła bawić się magicznymi
bąbelkami, czekając, aż ojciec weźmie prysznic.
Wieczorem,
gdy Rose poszła już spać, obaj Lupinowie usiedli przy kuchennym stole i
pochylili się nad notatkami z Carcassony. Rey uważnie je przeglądał,
gdzieniegdzie dopisując własne uwagi. Ku uldze Remusa, nie było ich wiele.
– Boginy się
mylą? – zapytał Reynard, zwracając uwagę na to samo sformułowanie, o które
kilka dni temu zapytał Pierre.
Remus
powtórzył wyjaśnienie. O dziwo, czuł się jeszcze mniej pewnie niż wtedy, gdy
tłumaczył wszystko przyjacielowi. Nie pominął swoich obaw związanych z
kontaktami z innymi istotami.
– To nie
takie proste – mruknął Rey. – Nie idź w to, Rémy. Napisz pracę na materiale,
który masz i nie ruszaj tego tematu. Wlepisz to kiedyś jakiemuś studentowi.
–
Studentowi? O czym mówisz?
– Zostawiłeś
ulotkę studiów doktoranckich. Dobry pomysł.
Remus
przymknął oczy i odetchnął. Merlinie, wolałby powiedzieć Reyowi o tych planach
później, najlepiej już po rekrutacji… o ile w ogóle weźmie w niej udział. Teraz
miał wrażenie, że ojciec nie pozostawił mu wyboru.
– Daj mi
najpierw dokończyć pracę dyplomową. Potem zajmę się ewentualnym doktoratem.
Muszę najpierw skupić się na jednej sprawie.
Rey wyglądał
na przekonanego, ale Remus wiedział, że to nie będzie takie proste. Widział
błysk w oczach ojca, gdy ten zorientował się w jego planach na doktorat.
Reynard z pewnością roztaczał już przed sobą wizję wspaniałej kariery naukowej.
Kariery, w którą Remus nie dowierzał. Studia to jedno, ale naukowcy to
hermetyczne społeczeństwo, każdy tam o sobie wszystko wie. Informacje, naukowe
i prywatne, łatwo krążyły po świecie. Czy zaakceptowaliby wśród siebie
wilkołaka? Możliwe, choć wątpliwe. Nawet jeżeli Francuzi nie mieliby z tym
problemu, z magizoologami z innych krajów nie byłoby tak łatwo. Szczególnie,
gdy chodziło o Brytyjczyków. Wolałby uniknąć takiego spotkania. Nie chciał
ponownie przeżywać tego, co przeżywał przez większość życia.
– Co z
peleryną Moody’ego? – zapytał, chcąc skierować rozmowę na inny temat.
– Dostałem
zaproszenie na konferencję w przyszłym miesiącu w Edynburgu. Odwiozę mu przy
okazji. Urwałby mi głowę, gdybym wysłał ją pocztą. Ostatnio zrobił się bardzo
paranoiczny.
Nawet nie
wiesz, jak bardzo, pomyślał Remus. Od Sturgisa wiedział, że z roku na
rok stary auror coraz bardziej pogrążał się w strachu przed wszelkimi
zagrożeniami.
– Może
pojedziesz ze mną? – zagadnął Rey.
Remus
zamarł. Nie. Tylko nie na drugą stronę kanału. Tylko nie na Wyspy. Nie wpadnie
znowu w szpony Departamentu Kontroli.
– Przemyślę
– odpowiedział, dobrze wiedząc, jaka będzie odpowiedź.
Minęły trzy
lata, ale nadal nie był gotowy na powrót. Nawet na chwilę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz