2 kwietnia 2021

Rozdział 52

 

Październik 1984

Nie pojechał. Na początku miesiąca odprowadził ojca na stację Fiuu w Paryżu. Przez moment, przez jedną, krótką chwilę, poczuł, że chce jechać z nim. Minęły niemal trzy lata, odkąd ostatnio był w Anglii…

Wiedział, że nie mógł o tym myśleć. W starym kraju nie czekało go nic dobrego. Turner, Departament Kontroli i brak jakiegokolwiek wsparcia. Francja dawała mu wszystko. Prawie. Gdyby jeszcze udało mu się znaleźć pracę, byłoby idealnie. Nie miał wielkich wymagań, wziąłby cokolwiek. Chciał chociaż częściowo się usamodzielnić. Chciał móc dołożyć się do domowego budżetu, nawet jeżeli nie w połowie, to w jakiejś jego części. Miał dość życia na garnuszku Reya.

Nie chciał wracać od razu do domu. Perspektywa spędzenia reszty dnia nad notatkami i pracą dyplomową nie wyglądała zbyt zachęcająco. Było to fascynujące i bardzo satysfakcjonujące, ale nie miał teraz na nie ochoty. Rose była u Régi. Miał przynajmniej kilka godzin, zanim będzie musiał ją odebrać.

Poszedł na Pola Elizejskie i usiadł na jednej z ławek. Zastanawiał się, gdzie dokładnie poznali się jego rodzice. Wiedział, że gdzieś tutaj, ale Reynard nigdy nie powiedział gdzie dokładnie. Może gdyby wiedział, czułby się bliżej mamy. Brakowało mu jej. Oddałby wszystko, by móc ponownie znaleźć się w jej opiekuńczych ramionach i zwierzyć się z problemów i wątpliwości.

Zanim ruszył się z ławki, zaczął robić się wieczór, a na horyzoncie pojawiły się ciemne chmury, zwiastujące zbliżającą się ulewę. W końcu doszedł do wniosku, że dłużej już nie może czekać, jeżeli nie chce zmoknąć. Poprawił płaszcz i wolnym krokiem ruszył w stronę Pałacu Inwalidów.

Kiedy chodził ulicami Paryża przypominał sobie słowa amerykańskiego pisarza sprzed ponad stu lat, który, porównawszy Londyn i Paryż, stwierdził, że Anglicy zbudowali sobie stolicę na własny użytek, a Francuzi dla całego świata. Był w obu tych miastach i po stokroć bardziej wolał mieszkać nad Sekwaną niż nad Tamizą. Jeszcze mieszkając na Wyspach, rzadko bywał w Londynie, a każdy pobyt podszyty był strachem przed Ministerstwem i Departamentem Kontroli. W Paryżu tego nie czuł. Tu był anonimowy, nie przyciągał niczyjej uwagi.

Czasami naprawdę żałował, że Wydział Magizoologii znajdował się pod miastem, a nie na głównym kampusie. Nie pogardziłby możliwością częstszych wizyt w centrum. Wiedział, że turyści nieraz są zawiedzeni Paryżem, brudem w niektórych częściach miasta i brakiem romantyzmu. Jemu to nie przeszkadzało. Nawet wszechobecny smród spalin i hałas nie robiły na nim aż takiego wrażenia, jak to działo się w Londynie.

Deszcz zastał go pod budynkiem nieopodal przejścia na kampus Magicznej Sorbony. Niewielka mżawka szybko zamieniła się w ulewę, więc Remus schronił się w kantynie, w której znajdowała się brama między dwoma światami. Otrzepał płaszcz z zalegającej na nim wody, zanim ta zdążyła się do końca wchłonąć. To i tak miało być rozwiązanie tymczasowe – zamierzał wysuszyć ubranie przy pomocy czarów, jak tylko przejdzie na magiczną stronę.

Jego plany szybko się zmieniły, gdy zobaczył siedzącą przy jednym ze stolików Valerie. Uśmiechnął się pod nosem. W ostatnich tygodniach kilkukrotnie się stykali, zazwyczaj w towarzystwie Megane. Stopniowo uczył się oddzielać Lestrenge’ównę od jej angielskich kuzynów.

Zawahał się, zastanawiając, czy może podejść i zacząć rozmowę. Valerie siedziała sama, pogrążona w lekturze. Nie sprawiała wrażenia, jakby na kogokolwiek czekała. Remus wziął głęboki oddech, żeby zyskać na czasie i podszedł do niej.

– Można się przysiąść? – zapytał.

Valerie uniosła wzrok znad książki. Uśmiechnęła się na jego widok.

– Cześć, jasne, siadaj. Dasz mi pretekst, żeby nie uczyć się tego straszydła.

Remus zajął miejsce. Rzucił okiem na tytuł tomu, który Lestrange’ówna odłożyła na stół. Magiczne prawo morskie. Nie brzmiało to interesująco. W tym momencie szczerze się cieszył, że jego ojciec zajął się akurat magizoologią i pociągnął go za sobą. Na kierunku takim jak prawo czarodziejów długo by nie wytrzymał.

– Jesteś daleko od swojego wydziału – zauważyła Valerie.

– Dopóki nie napiszę pracy, nie mam czego tam szukać. A do tego jeszcze sporo mi brakuje. Wciąż opracowuję wyniki obserwacji z zeszłego miesiąca.

– Zazdroszczę. Ja mam jeszcze cztery lata. Cztery długie lata… Chciałabym mieć tak ciekawe studia jak ty. Robić coś więcej, niż czytać podręczniki i ślęczeć nad książkami.

Remus uśmiechnął się, słysząc rozmarzenie w jej głosie. Nie ona pierwsza mówiła, że jego kierunek jest ciekawy. Nie zaprzeczał, chociaż nie uważał, że Valerie rację. Tak, obserwacje i badania w terenie były ekscytujące, ale po nich następowały tygodnie pracy nad notatkami i książkami.

– Tak między nami… wolałbym bibliotekę niż podziemia i zgniłe korytarze – powiedział.

Czarownica roześmiała się, podłapując żart. Ten dźwięk sprawił, że w sercu Remusa poruszyła się czuła struna. Sam się przestraszył. Nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz poczuł coś takiego… Nie. Pamiętał. Dokładnie pamiętał.

– Coś nie tak? – zapytała Valerie, zauważając zmianę jego nastroju.

– Nie, nie… To tylko przeszłość.

Lestrange zamyśliła się. Zaczęła nerwowo przesuwać palcem po grzbiecie książki.

– Megane mówiła, że przyjechałeś z Anglii. Że walczyłeś. Wiem… wiem, że moi kuzyni byli po przeciwnej stronie. Wiem, że robili straszne rzeczy.

Remus zacisnął powieki. Wolał o tym nie myśleć. Wolał tego nie pamiętać. Gdyby tylko mógł, zapomniałby o wszystkim, co przeżył. Chciałby zacząć od zera, bez balastu wojennych wspomnień.

– Przepraszam za nich. Wiem, że to nic nie znaczy, ale przepraszam cię w imieniu mojej rodziny.

– Przestań! Nic nie musisz mówić. Nie możesz odpowiadać za to, co robili.

Od tygodni to sobie powtarzał, próbując nie patrzeć na Valerie przez pryzmat swoich doświadczeń. Merlinie, przecież sam przez lata był z góry oceniany tylko przez to, kim jest. Nie miał prawa postępować podobnie.

– Coś jeszcze Megane mówiła? – zapytał ostrożnie. Co prawda nie podejrzewał przyjaciółki o zdradzenie jego tożsamości, ale skoro najwyraźniej zaczęły go obgadywać, niczego nie mógł być pewny.

– Niewiele. Znasz ją, pilnie strzeże sekretów. To… Ja pytałam. Nie jestem głupia, widzę, kiedy ktoś źle się przy mnie czuje. Nauczono mnie takich rzeczy.

Remus poczuł się głupio. Wiedziała. Merlinie, od początku wiedziała, że coś było nie tak, jak powinno być. Zachował się jak idiota. Nie pierwszy i na pewno nie ostatni raz.

– Przepraszam – wymamrotał. Nie miał odwagi spojrzeć Valerie w twarz.

– Nie masz za co. Na twoim miejscu pewnie zrobiłabym to samo. Masz wszelkie powody, by nie ufać nikomu, kto nosi nazwisko Lestrange. Ale… jeżeli chciałbyś mi wynagrodzić tę rażącą niesprawiedliwość… mógłbyś zaprosić mnie na kawę.

Jej granatowe oczy błysnęły rozbawieniem. Remus dopiero po chwili zrozumiał, co dokładnie Valerie miała na myśli. Zaprosiła go na kawę. Jego. Bezrobotnego magizoologa, Anglika i wilkołaka. Dlaczego miałaby zrobić coś takiego? Z litości? Dla żartów? Była arystokratką, mogła mieć każdego. Nawet jeżeli chciała z niego zakpić, nie wypadało, by jej odmówił.

– Powiedz tylko gdzie i kiedy – powiedział. Spróbował się uśmiechnąć, ale wciąż czuł palący wstyd.

– Jutro? Siedemnasta? Tutaj?

Szybko. Za szybko, jak na niego. Wolałby mieć kilka dni na poukładanie sobie tego w głowie i przygotowanie się. Mimo to nawet cieszył się na myśl o spotkaniu z kimś spoza wąskiego kręgu przyjaciół i rodziny. Tylko…. Merlinie, czy naprawdę powinien trwonić pieniądze ojca na takie błahostki? Znał Reya na tyle, by wiedzieć, że ten na pewno nie powiedziałby mu nic złego, ale i tak czuł się źle. Wolałby wydawać własne pieniądze.

– Nie widzę przeciwwskazań – zgodził się, wciąż wahając się, czy dobrze robi.

Gdy wieczorem wrócił do Rouen, skierował się prosto do domu Régine. W głowie mu huczało od nadmiaru myśli. Musiał porozmawiać z kuzynką, ona jedna mogła mu pomóc. Znała świat arystokratów, znała Valerie. Na pewno poradzi mu, jak się nie ośmieszyć i wyjść z twarzą z tego spotkania.

– No, no, no. Spodziewałam się ciebie wcześniej – powiedziała Régine, gdy wszedł do jej domu.

– Régi, chyba… nie, na pewno, wpakowałem się w kłopoty. Potrzebuję twojej pomocy.

Ku jego zdziwieniu, kuzynka uśmiechnęła się szeroko i pociągnęła go do salonu. Usadziła go na kanapie, a sama rozsiadła się w fotelu. Założyła nogę na nogę i splotła dłonie na podołku.

– Co się stało? – zapytała.

Remus wziął kilka uspokajających oddechów, zanim odpowiedział. Wciąż nie mieściło mu się w głowie to, co się właśnie wydarzyło. Na co się zgodził.

– Więc… – zaczął nieporadnie. – Ja… Mam wrażenie, że właśnie umówiłem się na randkę.

~ * ~

Lipiec 1960

– Ruszył się! Idź po uzdrowiciela. Może wreszcie się budzi.

Zbyt głośny głos przeszył czaszkę Reya. Zdecydowanie zbyt głośny. Zaraz za nim pojawił się obezwładniający ból głowy.

Lupin spróbował przełknąć ślinę, ale usta miał niemal równie suche, jak gardło. A to zdawało się być pustynią. Gdyby tylko mógł, jęknąłby z bólu, ale uniemożliwiły mu to obolałe strony głosowe.

Poczuł na twarzy delikatną kobiecą dłoń. Odetchnął z ulgą. Angie. Jego Angie.

Nagle pod powiekami pojawiły mu się obrazy. Las. Golem. Latające zaklęcia. Pergamin z czarem ożywiającym. Przeżyli. A skoro przeżyli, znaczyło to, że naprawdę im się udało.

Spróbował unieść powieki, ale nie udało mu się. Były zbyt ciężkie. Jeszcze nigdy nie włożył w nic tyle wysiłku. Kiedy to nic nie dało, postanowił otworzyć usta, jednak i to nie przyniosło rezultatu.

Chciał zobaczyć żonę. Wziąć ją w ramiona i pocałować. Zapewnić ją, że wszystko będzie dobrze. Hekate, chciałby posłuchać jej słusznych wyrzutów za zaryzykowanie swego życia. Przyjąłby wszystko, byle móc z nią porozmawiać.

Zmęczony zmaganiami z własnym ciałem, ponownie odpłynął w niebyt. Nie wiedział, jak długo spał. Nie wiedział, ile czasu minęło od rozprawy z golemem. Minuty, godziny i dni zlewały się w jedno. Czy to była chwila? Czy była wieczność? Czy wciąż był młodym oficerem, czy chylącym się nad grobem starcem? Czy po przebudzeniu powita go młoda i piękna żona? Czy będzie to dorosły już syn? Czy w ogóle ktokolwiek będzie jeszcze na niego czekał? Czy w ogóle się przebudzi?

Przebudził się. Przebudził go płyn wlewający się do jego gardła. Zakrztusił się i zaczął kaszleć. Ciężkość mięśni nagle ustąpiła, gdy zwinął się na boku. Usiłował wyrzucić z siebie zalegającą wewnątrz wilgoć.

– Spokojnie, kochanie. Już dobrze.

Kojący głos Angie nieco złagodził jego skołatane nerwy. Jej dłonie oparły się na ramionach Reya i zaczęły się po nich przesuwać. Reynard stopniowo się uspokajał, powoli przełykał płyn. Uświadomił sobie, że zna ten smak. Eliksir wzmacniający. Hekate, możliwe, że jednak przeżyje.

– To już długo nie potrwa, pani Lupin – poinformował męski głos, najwyraźniej uzdrowiciela.

Co to niby oznaczało? Może to nie był eliksir wzmacniający? Trucizna? Otruli go? Dlaczego mieliby? Czy było z nim tak źle, że uzdrowiciele mogli jedynie skrócić jego cierpienia?

W uszach słyszał coraz szybciej bijące serce. Wziął płytki oddech. Potem kolejny. Następny jeszcze szybciej. Ogarnęła go panika. Hekate, umierał. Na pewno. Reynard Alain Lupin, poległy w walce z kupą błota. Najgłupsze epitafium świata. Nie, nie mógł teraz umrzeć. Nie mógł dopuścić do tego, by coś takiego znalazło się na jego nagrobku. Stanie się pośmiewiskiem Departamentu Kontroli, a…. O nie. Nie da ojcu satysfakcji cieszenia się z jego tak marnej śmierci. Nie umrze. Nie teraz. Nie zrobi tej przyjemności Rolandowi Lupinowi.

Nadludzkim wysiłkiem uniósł powieki i otworzył usta.

– Ja nie umieram – wycharczał ledwo zrozumiale. Nie poznawał własnego głosu, ale to nie miało znaczenia. Mówił, widział, żył. – Nie umieram.

Odpowiedział mu śmiech żony. Angie objęła go i ucałowała w policzek.

– Jeszcze nie umierasz, ale zabiję cię – powiedziała. W jej głosie słyszał olbrzymią ulgę. – Jak mogłeś zrobić mi coś takiego?

– Daj mu najpierw dojść do siebie – poradził jej Rick. – Niech wie, za co umiera.

– Jesteś następny w kolejce, Davies, więc lepiej się nie odzywaj.

Mimo gróźb Rey wiedział, że poprawa jego stanu wyraźnie ją uszczęśliwiła. Zamrugał kilkukrotnie, próbując przyzwyczaić oczy do jasności. W końcu zobaczył ciemne włosy żony i jej piękne oczy. Mógłby patrzeć w nie bez końca.

– Witaj w świecie żywych. – Głos Ricka brutalnie wdarł się w marzenia Reynarda. – Koniec wylegiwania się, Rey. Newt chce cię widzieć. Pilnie.

– Na Merlina, on się dopiero obudził. Dajcie mu dojść do siebie.

Rey widział, że Angie już szykowała się do tego, by go okrzyczeć, jednak szybko się rozmyśliła. Podała mu szklankę wody. Chłodna ciecz zwilżyła jego gardło i uczucie szorstkości wreszcie ustało. Rey odchrząknął.

– Co się dzieje? – zapytał. Ucieszył się, słysząc, że zaczyna brzmieć jak on.

– Zniszczyłeś golema i padłeś. Zabrałem cię do Munga. Uzdrowiciele powiedzieli, że masz poważne obrażenia wewnętrzne, ale dali radę cię z tego wyciągnąć. Leżysz tu już cztery dni. Newt robi kampanię reklamową. Prorok okrzyknął cię „Pogromcą Bestii z Dartooru”. W holu czatują dziennikarze, złaknieni każdej informacji o twoim stanie zdrowia.

Wspaniale. Tego mu jeszcze brakowało. Jeszcze większego zainteresowania prasy. Dziennikarze byli bardziej zmienni niż niejedna kobieta. Kilka dni temu wieszali na nim psy i najchętniej rzuciliby go na pastwę społeczeństwa, a teraz wychwalali go pod niebiosa.

Sięgnął po leżącą na szafce gazetę. Przebiegł wzrokiem po pierwszym artykule. Hekate, było gorzej, niż myślał. Zrobili z niego cholernego herosa. Jakby osobiście uratował Ministra Magii. Chociaż… może to i lepiej. Jeżeli za pochwalnymi słowami będzie stała finansowa gratyfikacja, nie zamierzał się przeciwstawiać. Miał żonę i malutkiego syna, musiał o nich zadbać.

Szpital opuścił trzy dni później. Zmęczony wiecznie nadskakującymi mu uzdrowicielami i pielęgniarkami, wypisał się na własne żądanie, gdy tylko był w stanie o w miarę własnych siłach dojść do drzwi. Dalsza droga wymagała już pomocy Ricka i Angie. Razem z nim wypisał się Will – doszedł już od ciebie po kilku złamaniach, których nabawił się w starciu z golemem.

Wyjście ze szpitala dwóch oficerów było nie lada wyzwaniem. Ku niezadowoleniu personelu, hol wypełnił się dziennikarzami i fotoreporterami. Czterech uczestników kursu aurorskiego, pod dowództwem Moody’ego, z trudem rozpychało tłum, by Rey i Will mieli dość miejsca, by się deportować.

Angie była wściekła, gdy mąż oświadczył jej, że zamiast do domu, uda się prosto do Ministerstwa Magii. Chciał załatwić wszystkie formalności, zanim będzie mógł się udać na zasłużony urlop.

W Departamencie Kontroli powitał go aplauz kolegów. Szczególnie gromko wiwatowali oficerowie Wydziału Istot. Członkowie Brygady Ścigania stali z tyłu, klaskając jedynie symbolicznie.

– Koledzy, koledzy, dajcie im przejść – krzyknął Newt, przechodząc wśród tłumu. – Widzicie przecież, że ledwo trzymają się na nogach. Jeszcze będziecie mieć okazję do tego, żeby wszystkiego wysłuchać.

Scamander objął Reya ramieniem, poprowadził go do swojego gabinetu i tam posadził na krześle. Reynard odetchnął z ulgą. Nogi zaczęły mu już drżeć, a nie chciał runąć na podłogę na oczach całego Departamentu. Angie weszła za nim i zajęła miejsce obok. W gabinecie byli już obaj Daviesowie, Bernie, a za Reyem wszedł wciąż opierający się o laskę Will.

– Brawo, chłopcy – powiedział z uśmiechem Newt. – Odwaliliście naprawdę kawał dobrej roboty. Mam przekazać wam pochwały od Ministra Magii i…

– Gdybyśmy byli aurorami, dostalibyśmy Ordery Merlina – wtrącił ze śmiechem Sebastian. – Albo chociaż nagrodę finansową.

Newt wypuścił powietrze, jakby słowa Daviesa rozzłościły go lub rozbawiły. Rey obstawiał, że to drugie.

– Właśnie do tego zmierzałem. Spokojnie. Dostaniecie wszyscy nagrody za śledztwo i walkę z golemem. Rey, Will, przez miesiąc mam was tu nie widzieć, musicie dojść do siebie. Sebastian, Bernie, Rick, jutro wracacie do przesłuchań Thomasa. Tezeusz przydzieli wam Moody’ego do pomocy. Do końca tygodnia trzeba to zamknąć. Dziennikarze już szykują się na proces.

Rey włożył dużo siły w to, żeby się nie skrzywić. Wiedział, co się będzie teraz działo. Medialna nagonka zamieni się w dziennikarską hucpę. „Prorok Codzienny” wyda wyrok, zanim jeszcze Wizengamot spojrzy w akta sprawy. Thomas był skończony. Teraz, gdy golema już nie było, cała wściekłość świata magii zwróci się przeciwko niemu.

– Pomogę wam – powiedział.

– Nie – odpowiedział Newt. – Zrobiłeś swoje. Zrobiłeś aż nadto. Teraz odpocznij. Zajmij się żoną i dzieckiem. Oni cię teraz bardziej potrzebują. Rick będzie cię informował na bieżąco.

Lupin poczuł na przedramieniu dłoń Angie. Uśmiechnął się do niej. Nie zamierzał wykłócać się z przełożonym. Scamander miał rację, musiał odpocząć. Musiał pobyć z rodziną. Miał dość tej sprawy.

– Zajmę się nim – obiecała Angela.

Oficerowie uśmiechnęli się, ale żaden z nich nie skomentował. Dziwna sytuacja. W każdych inny warunkach byłoby to pretekstem do męskich żarcików i dogryzania.

Rosnący na korytarzu harmider odwrócił uwagę rozmówców od dalszych planów.

– Na Merlina, rozsuńcie się! – huknął głos Moody’ego. – Muszę natychmiast porozmawiać ze Scamanderem!

Bernie otworzył drzwi gabinetu, żeby auror mógł wejść do środka. Był dziwnie blady i zdyszany, jakby biegł przez całą drogę z biura.

– Czego chce Tezeusz? – zapytał Newt.

Moody milczał. Rey wiedział, że nie wróżyło to niczego dobrego. Alastor rzadko milkł, a jeszcze rzadziej nie wiedział, co ma powiedzieć. W końcu jednak spojrzał Scamanderowi w oczy i powiedział:

– Thomas nie żyje. Powiesił się w celi.

Daviesowie zerwali się z krzeseł. Bernie poszedł w ich ślady. Newt ani drgnął, jakby wiadomość jeszcze do niego nie dotarła.

Rey milczał, analizując słowa przyjaciela. To koniec. Nie będzie procesu. Thomas nie poniesie kary. Sam ją sobie wymierzył, po stokroć gorszą, niż wymierzyłby mu sąd.

Bestia i jej twórca nie żyli.

Sprawa zakończona.

*

Młody, zaledwie dwudziestojednoletni mężczyzna, rozparł się na krześle i przesunął przerośniętym paznokciem po ruchomym zdjęciu w czarodziejskiej gazecie. Jego wąskie usta wykrzywiły się w drapieżnym uśmiechu. Znał człowieka, o którym rozpisywała się prasa. Od kilku lat stykał się z nim przy różnych okazjach. Do tej pory bawiło go to, że oficerowie na niego polowali, ale teraz sytuacja spoważniała. Reynard Lupin nie był tylko oficerzyną z ambicjami. Stał się bohaterem. Stał się wyzwaniem.

Mężczyzna ponownie przesunął paznokciem po gazecie, tym razem rozcinając papier przez środek twarzy Renarda Lupina. Zastanawiał się, jaką zdobyłby sławę, gdyby pokonał pogromcę Bestii z Dartmooru. Przebiegł językiem po zębach, sprawdzając ich ostrość.

Polowanie czas zacząć.

1 komentarz:

  1. To znowu ja, daję znać, że wciąż jestem i wchłaniam! Zdaje się, że coraz do bliżej do połączenia dwóch wątków; ciekawi mnie, jak to zrobisz, Morrigan.
    Remus zaczyna randkować, ale Anglia dalej huczy gdzieś w tle ponuro, trzeba życzyć mu szczęścia. Zniknął na razie jego brat, cóż to może znaczyć...
    Mam nadzieję, że święta upłynęły Ci wesoło i spokojnie. Czekam na ciąg dalszy.

    Czytelnik

    OdpowiedzUsuń