Październik
1984
Nie pojechał. Na początku miesiąca odprowadził ojca na stację Fiuu w
Paryżu. Przez moment, przez jedną, krótką chwilę, poczuł, że chce jechać z nim.
Minęły niemal trzy lata, odkąd ostatnio był w Anglii…
Wiedział, że nie mógł o tym myśleć. W starym kraju nie czekało go nic
dobrego. Turner, Departament Kontroli i brak jakiegokolwiek wsparcia. Francja
dawała mu wszystko. Prawie. Gdyby jeszcze udało mu się znaleźć pracę, byłoby
idealnie. Nie miał wielkich wymagań, wziąłby cokolwiek. Chciał chociaż
częściowo się usamodzielnić. Chciał móc dołożyć się do domowego budżetu, nawet
jeżeli nie w połowie, to w jakiejś jego części. Miał dość życia na garnuszku
Reya.
Nie chciał wracać od razu do domu. Perspektywa spędzenia reszty dnia nad
notatkami i pracą dyplomową nie wyglądała zbyt zachęcająco. Było to fascynujące
i bardzo satysfakcjonujące, ale nie miał teraz na nie ochoty. Rose była u Régi.
Miał przynajmniej kilka godzin, zanim będzie musiał ją odebrać.
Poszedł na Pola Elizejskie i usiadł na jednej z ławek. Zastanawiał się,
gdzie dokładnie poznali się jego rodzice. Wiedział, że gdzieś tutaj, ale
Reynard nigdy nie powiedział gdzie dokładnie. Może gdyby wiedział, czułby się
bliżej mamy. Brakowało mu jej. Oddałby wszystko, by móc ponownie znaleźć się w
jej opiekuńczych ramionach i zwierzyć się z problemów i wątpliwości.
Zanim ruszył się z ławki, zaczął robić się wieczór, a na horyzoncie
pojawiły się ciemne chmury, zwiastujące zbliżającą się ulewę. W końcu doszedł
do wniosku, że dłużej już nie może czekać, jeżeli nie chce zmoknąć. Poprawił
płaszcz i wolnym krokiem ruszył w stronę Pałacu Inwalidów.
Kiedy chodził ulicami Paryża przypominał sobie słowa amerykańskiego
pisarza sprzed ponad stu lat, który, porównawszy Londyn i Paryż, stwierdził, że
Anglicy zbudowali sobie stolicę na własny użytek, a Francuzi dla całego świata.
Był w obu tych miastach i po stokroć bardziej wolał mieszkać nad Sekwaną niż
nad Tamizą. Jeszcze mieszkając na Wyspach, rzadko bywał w Londynie, a każdy
pobyt podszyty był strachem przed Ministerstwem i Departamentem Kontroli. W
Paryżu tego nie czuł. Tu był anonimowy, nie przyciągał niczyjej uwagi.
Czasami naprawdę żałował, że Wydział Magizoologii znajdował się pod
miastem, a nie na głównym kampusie. Nie pogardziłby możliwością częstszych
wizyt w centrum. Wiedział, że turyści nieraz są zawiedzeni Paryżem, brudem w
niektórych częściach miasta i brakiem romantyzmu. Jemu to nie przeszkadzało.
Nawet wszechobecny smród spalin i hałas nie robiły na nim aż takiego wrażenia,
jak to działo się w Londynie.
Deszcz zastał go pod budynkiem nieopodal przejścia na kampus Magicznej Sorbony.
Niewielka mżawka szybko zamieniła się w ulewę, więc Remus schronił się w
kantynie, w której znajdowała się brama między dwoma światami. Otrzepał płaszcz
z zalegającej na nim wody, zanim ta zdążyła się do końca wchłonąć. To i tak
miało być rozwiązanie tymczasowe – zamierzał wysuszyć ubranie przy pomocy
czarów, jak tylko przejdzie na magiczną stronę.
Jego plany szybko się zmieniły, gdy zobaczył siedzącą przy jednym ze
stolików Valerie. Uśmiechnął się pod nosem. W ostatnich tygodniach kilkukrotnie
się stykali, zazwyczaj w towarzystwie Megane. Stopniowo uczył się oddzielać
Lestrenge’ównę od jej angielskich kuzynów.
Zawahał się, zastanawiając, czy może podejść i zacząć rozmowę. Valerie
siedziała sama, pogrążona w lekturze. Nie sprawiała wrażenia, jakby na
kogokolwiek czekała. Remus wziął głęboki oddech, żeby zyskać na czasie i
podszedł do niej.
– Można się przysiąść? – zapytał.
Valerie uniosła wzrok znad książki. Uśmiechnęła się na jego widok.
– Cześć, jasne, siadaj. Dasz mi pretekst, żeby nie uczyć się tego
straszydła.
Remus zajął miejsce. Rzucił okiem na tytuł tomu, który Lestrange’ówna
odłożyła na stół. Magiczne prawo morskie. Nie brzmiało to interesująco.
W tym momencie szczerze się cieszył, że jego ojciec zajął się akurat
magizoologią i pociągnął go za sobą. Na kierunku takim jak prawo czarodziejów
długo by nie wytrzymał.
– Jesteś daleko od swojego wydziału – zauważyła Valerie.
– Dopóki nie napiszę pracy, nie mam czego tam szukać. A do tego jeszcze
sporo mi brakuje. Wciąż opracowuję wyniki obserwacji z zeszłego miesiąca.
– Zazdroszczę. Ja mam jeszcze cztery lata. Cztery długie lata…
Chciałabym mieć tak ciekawe studia jak ty. Robić coś więcej, niż czytać
podręczniki i ślęczeć nad książkami.
Remus uśmiechnął się, słysząc rozmarzenie w jej głosie. Nie ona pierwsza
mówiła, że jego kierunek jest ciekawy. Nie zaprzeczał, chociaż nie uważał, że
Valerie rację. Tak, obserwacje i badania w terenie były ekscytujące, ale po
nich następowały tygodnie pracy nad notatkami i książkami.
– Tak między nami… wolałbym bibliotekę niż podziemia i zgniłe korytarze
– powiedział.
Czarownica roześmiała się, podłapując żart. Ten dźwięk sprawił, że w
sercu Remusa poruszyła się czuła struna. Sam się przestraszył. Nie potrafił
sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz poczuł coś takiego… Nie. Pamiętał.
Dokładnie pamiętał.
– Coś nie tak? – zapytała Valerie, zauważając zmianę jego nastroju.
– Nie, nie… To tylko przeszłość.
Lestrange zamyśliła się. Zaczęła nerwowo przesuwać palcem po grzbiecie
książki.
– Megane mówiła, że przyjechałeś z Anglii. Że walczyłeś. Wiem… wiem, że
moi kuzyni byli po przeciwnej stronie. Wiem, że robili straszne rzeczy.
Remus zacisnął powieki. Wolał o tym nie myśleć. Wolał tego nie pamiętać.
Gdyby tylko mógł, zapomniałby o wszystkim, co przeżył. Chciałby zacząć od zera,
bez balastu wojennych wspomnień.
– Przepraszam za nich. Wiem, że to nic nie znaczy, ale przepraszam cię w
imieniu mojej rodziny.
– Przestań! Nic nie musisz mówić. Nie możesz odpowiadać za to, co
robili.
Od tygodni to sobie powtarzał, próbując nie patrzeć na Valerie przez
pryzmat swoich doświadczeń. Merlinie, przecież sam przez lata był z góry
oceniany tylko przez to, kim jest. Nie miał prawa postępować podobnie.
– Coś jeszcze Megane mówiła? – zapytał ostrożnie. Co prawda nie
podejrzewał przyjaciółki o zdradzenie jego tożsamości, ale skoro najwyraźniej
zaczęły go obgadywać, niczego nie mógł być pewny.
– Niewiele. Znasz ją, pilnie strzeże sekretów. To… Ja pytałam. Nie
jestem głupia, widzę, kiedy ktoś źle się przy mnie czuje. Nauczono mnie takich
rzeczy.
Remus poczuł się głupio. Wiedziała. Merlinie, od początku wiedziała, że
coś było nie tak, jak powinno być. Zachował się jak idiota. Nie pierwszy i na
pewno nie ostatni raz.
– Przepraszam – wymamrotał. Nie miał odwagi spojrzeć Valerie w twarz.
– Nie masz za co. Na twoim miejscu pewnie zrobiłabym to samo. Masz
wszelkie powody, by nie ufać nikomu, kto nosi nazwisko Lestrange. Ale… jeżeli
chciałbyś mi wynagrodzić tę rażącą niesprawiedliwość… mógłbyś zaprosić mnie na kawę.
Jej granatowe oczy błysnęły rozbawieniem. Remus dopiero po chwili
zrozumiał, co dokładnie Valerie miała na myśli. Zaprosiła go na kawę. Jego.
Bezrobotnego magizoologa, Anglika i wilkołaka. Dlaczego miałaby zrobić coś
takiego? Z litości? Dla żartów? Była arystokratką, mogła mieć każdego. Nawet
jeżeli chciała z niego zakpić, nie wypadało, by jej odmówił.
– Powiedz tylko gdzie i kiedy – powiedział. Spróbował się uśmiechnąć,
ale wciąż czuł palący wstyd.
– Jutro? Siedemnasta? Tutaj?
Szybko. Za szybko, jak na niego. Wolałby mieć kilka dni na poukładanie
sobie tego w głowie i przygotowanie się. Mimo to nawet cieszył się na myśl o
spotkaniu z kimś spoza wąskiego kręgu przyjaciół i rodziny. Tylko…. Merlinie,
czy naprawdę powinien trwonić pieniądze ojca na takie błahostki? Znał Reya na
tyle, by wiedzieć, że ten na pewno nie powiedziałby mu nic złego, ale i tak
czuł się źle. Wolałby wydawać własne pieniądze.
– Nie widzę przeciwwskazań – zgodził się, wciąż wahając się, czy dobrze
robi.
Gdy wieczorem wrócił do Rouen, skierował się prosto do domu Régine. W
głowie mu huczało od nadmiaru myśli. Musiał porozmawiać z kuzynką, ona jedna
mogła mu pomóc. Znała świat arystokratów, znała Valerie. Na pewno poradzi mu,
jak się nie ośmieszyć i wyjść z twarzą z tego spotkania.
– No, no, no. Spodziewałam się ciebie wcześniej – powiedziała Régine,
gdy wszedł do jej domu.
– Régi, chyba… nie, na pewno, wpakowałem się w kłopoty. Potrzebuję
twojej pomocy.
Ku jego zdziwieniu, kuzynka uśmiechnęła się szeroko i pociągnęła go do
salonu. Usadziła go na kanapie, a sama rozsiadła się w fotelu. Założyła nogę na
nogę i splotła dłonie na podołku.
– Co się stało? – zapytała.
Remus wziął kilka uspokajających oddechów, zanim odpowiedział. Wciąż nie
mieściło mu się w głowie to, co się właśnie wydarzyło. Na co się zgodził.
– Więc… – zaczął nieporadnie. – Ja… Mam wrażenie, że właśnie umówiłem
się na randkę.
~ * ~
Lipiec 1960
– Ruszył się! Idź po uzdrowiciela. Może wreszcie się budzi.
Zbyt głośny głos przeszył czaszkę Reya. Zdecydowanie zbyt głośny. Zaraz
za nim pojawił się obezwładniający ból głowy.
Lupin spróbował przełknąć ślinę, ale usta miał niemal równie suche, jak
gardło. A to zdawało się być pustynią. Gdyby tylko mógł, jęknąłby z bólu, ale
uniemożliwiły mu to obolałe strony głosowe.
Poczuł na twarzy delikatną kobiecą dłoń. Odetchnął z ulgą. Angie. Jego
Angie.
Nagle pod powiekami pojawiły mu się obrazy. Las. Golem. Latające
zaklęcia. Pergamin z czarem ożywiającym. Przeżyli. A skoro przeżyli, znaczyło
to, że naprawdę im się udało.
Spróbował unieść powieki, ale nie udało mu się. Były zbyt ciężkie.
Jeszcze nigdy nie włożył w nic tyle wysiłku. Kiedy to nic nie dało, postanowił
otworzyć usta, jednak i to nie przyniosło rezultatu.
Chciał zobaczyć żonę. Wziąć ją w ramiona i pocałować. Zapewnić ją, że
wszystko będzie dobrze. Hekate, chciałby posłuchać jej słusznych wyrzutów za
zaryzykowanie swego życia. Przyjąłby wszystko, byle móc z nią porozmawiać.
Zmęczony zmaganiami z własnym ciałem, ponownie odpłynął w niebyt. Nie
wiedział, jak długo spał. Nie wiedział, ile czasu minęło od rozprawy z golemem.
Minuty, godziny i dni zlewały się w jedno. Czy to była chwila? Czy była
wieczność? Czy wciąż był młodym oficerem, czy chylącym się nad grobem starcem?
Czy po przebudzeniu powita go młoda i piękna żona? Czy będzie to dorosły już
syn? Czy w ogóle ktokolwiek będzie jeszcze na niego czekał? Czy w ogóle się
przebudzi?
Przebudził się. Przebudził go płyn wlewający się do jego gardła.
Zakrztusił się i zaczął kaszleć. Ciężkość mięśni nagle ustąpiła, gdy zwinął się
na boku. Usiłował wyrzucić z siebie zalegającą wewnątrz wilgoć.
– Spokojnie, kochanie. Już dobrze.
Kojący głos Angie nieco złagodził jego skołatane nerwy. Jej dłonie
oparły się na ramionach Reya i zaczęły się po nich przesuwać. Reynard stopniowo
się uspokajał, powoli przełykał płyn. Uświadomił sobie, że zna ten smak.
Eliksir wzmacniający. Hekate, możliwe, że jednak przeżyje.
– To już długo nie potrwa, pani Lupin – poinformował męski głos, najwyraźniej
uzdrowiciela.
Co to niby oznaczało? Może to nie był eliksir wzmacniający? Trucizna?
Otruli go? Dlaczego mieliby? Czy było z nim tak źle, że uzdrowiciele mogli
jedynie skrócić jego cierpienia?
W uszach słyszał coraz szybciej bijące serce. Wziął płytki oddech. Potem
kolejny. Następny jeszcze szybciej. Ogarnęła go panika. Hekate, umierał. Na
pewno. Reynard Alain Lupin, poległy w walce z kupą błota. Najgłupsze epitafium
świata. Nie, nie mógł teraz umrzeć. Nie mógł dopuścić do tego, by coś takiego znalazło
się na jego nagrobku. Stanie się pośmiewiskiem Departamentu Kontroli, a…. O
nie. Nie da ojcu satysfakcji cieszenia się z jego tak marnej śmierci. Nie
umrze. Nie teraz. Nie zrobi tej przyjemności Rolandowi Lupinowi.
Nadludzkim wysiłkiem uniósł powieki i otworzył usta.
– Ja nie umieram – wycharczał ledwo zrozumiale. Nie poznawał własnego
głosu, ale to nie miało znaczenia. Mówił, widział, żył. – Nie umieram.
Odpowiedział mu śmiech żony. Angie objęła go i ucałowała w policzek.
– Jeszcze nie umierasz, ale zabiję cię – powiedziała. W jej głosie
słyszał olbrzymią ulgę. – Jak mogłeś zrobić mi coś takiego?
– Daj mu najpierw dojść do siebie – poradził jej Rick. – Niech wie, za
co umiera.
– Jesteś następny w kolejce, Davies, więc lepiej się nie odzywaj.
Mimo gróźb Rey wiedział, że poprawa jego stanu wyraźnie ją
uszczęśliwiła. Zamrugał kilkukrotnie, próbując przyzwyczaić oczy do jasności. W
końcu zobaczył ciemne włosy żony i jej piękne oczy. Mógłby patrzeć w nie bez
końca.
– Witaj w świecie żywych. – Głos Ricka brutalnie wdarł się w marzenia
Reynarda. – Koniec wylegiwania się, Rey. Newt chce cię widzieć. Pilnie.
– Na Merlina, on się dopiero obudził. Dajcie mu dojść do siebie.
Rey widział, że Angie już szykowała się do tego, by go okrzyczeć, jednak
szybko się rozmyśliła. Podała mu szklankę wody. Chłodna ciecz zwilżyła jego
gardło i uczucie szorstkości wreszcie ustało. Rey odchrząknął.
– Co się dzieje? – zapytał. Ucieszył się, słysząc, że zaczyna brzmieć
jak on.
– Zniszczyłeś golema i padłeś. Zabrałem cię do Munga. Uzdrowiciele
powiedzieli, że masz poważne obrażenia wewnętrzne, ale dali radę cię z tego
wyciągnąć. Leżysz tu już cztery dni. Newt robi kampanię reklamową. Prorok
okrzyknął cię „Pogromcą Bestii z Dartooru”. W holu czatują dziennikarze,
złaknieni każdej informacji o twoim stanie zdrowia.
Wspaniale. Tego mu jeszcze brakowało. Jeszcze większego zainteresowania
prasy. Dziennikarze byli bardziej zmienni niż niejedna kobieta. Kilka dni temu
wieszali na nim psy i najchętniej rzuciliby go na pastwę społeczeństwa, a teraz
wychwalali go pod niebiosa.
Sięgnął po leżącą na szafce gazetę. Przebiegł wzrokiem po pierwszym
artykule. Hekate, było gorzej, niż myślał. Zrobili z niego cholernego herosa.
Jakby osobiście uratował Ministra Magii. Chociaż… może to i lepiej. Jeżeli za
pochwalnymi słowami będzie stała finansowa gratyfikacja, nie zamierzał się
przeciwstawiać. Miał żonę i malutkiego syna, musiał o nich zadbać.
Szpital opuścił trzy dni później. Zmęczony wiecznie nadskakującymi mu
uzdrowicielami i pielęgniarkami, wypisał się na własne żądanie, gdy tylko był w
stanie o w miarę własnych siłach dojść do drzwi. Dalsza droga wymagała już
pomocy Ricka i Angie. Razem z nim wypisał się Will – doszedł już od ciebie po
kilku złamaniach, których nabawił się w starciu z golemem.
Wyjście ze szpitala dwóch oficerów było nie lada wyzwaniem. Ku
niezadowoleniu personelu, hol wypełnił się dziennikarzami i fotoreporterami.
Czterech uczestników kursu aurorskiego, pod dowództwem Moody’ego, z trudem
rozpychało tłum, by Rey i Will mieli dość miejsca, by się deportować.
Angie była wściekła, gdy mąż oświadczył jej, że zamiast do domu, uda się
prosto do Ministerstwa Magii. Chciał załatwić wszystkie formalności, zanim
będzie mógł się udać na zasłużony urlop.
W Departamencie Kontroli powitał go aplauz kolegów. Szczególnie gromko
wiwatowali oficerowie Wydziału Istot. Członkowie Brygady Ścigania stali z tyłu,
klaskając jedynie symbolicznie.
– Koledzy, koledzy, dajcie im przejść – krzyknął Newt, przechodząc wśród
tłumu. – Widzicie przecież, że ledwo trzymają się na nogach. Jeszcze będziecie
mieć okazję do tego, żeby wszystkiego wysłuchać.
Scamander objął Reya ramieniem, poprowadził go do swojego gabinetu i tam
posadził na krześle. Reynard odetchnął z ulgą. Nogi zaczęły mu już drżeć, a nie
chciał runąć na podłogę na oczach całego Departamentu. Angie weszła za nim i
zajęła miejsce obok. W gabinecie byli już obaj Daviesowie, Bernie, a za Reyem
wszedł wciąż opierający się o laskę Will.
– Brawo, chłopcy – powiedział z uśmiechem Newt. – Odwaliliście naprawdę
kawał dobrej roboty. Mam przekazać wam pochwały od Ministra Magii i…
– Gdybyśmy byli aurorami, dostalibyśmy Ordery Merlina – wtrącił ze
śmiechem Sebastian. – Albo chociaż nagrodę finansową.
Newt wypuścił powietrze, jakby słowa Daviesa rozzłościły go lub rozbawiły.
Rey obstawiał, że to drugie.
– Właśnie do tego zmierzałem. Spokojnie. Dostaniecie wszyscy nagrody za
śledztwo i walkę z golemem. Rey, Will, przez miesiąc mam was tu nie widzieć,
musicie dojść do siebie. Sebastian, Bernie, Rick, jutro wracacie do przesłuchań
Thomasa. Tezeusz przydzieli wam Moody’ego do pomocy. Do końca tygodnia trzeba
to zamknąć. Dziennikarze już szykują się na proces.
Rey włożył dużo siły w to, żeby się nie skrzywić. Wiedział, co się
będzie teraz działo. Medialna nagonka zamieni się w dziennikarską hucpę.
„Prorok Codzienny” wyda wyrok, zanim jeszcze Wizengamot spojrzy w akta sprawy.
Thomas był skończony. Teraz, gdy golema już nie było, cała wściekłość świata
magii zwróci się przeciwko niemu.
– Pomogę wam – powiedział.
– Nie – odpowiedział Newt. – Zrobiłeś swoje. Zrobiłeś aż nadto. Teraz
odpocznij. Zajmij się żoną i dzieckiem. Oni cię teraz bardziej potrzebują. Rick
będzie cię informował na bieżąco.
Lupin poczuł na przedramieniu dłoń Angie. Uśmiechnął się do niej. Nie
zamierzał wykłócać się z przełożonym. Scamander miał rację, musiał odpocząć.
Musiał pobyć z rodziną. Miał dość tej sprawy.
– Zajmę się nim – obiecała Angela.
Oficerowie uśmiechnęli się, ale żaden z nich nie skomentował. Dziwna
sytuacja. W każdych inny warunkach byłoby to pretekstem do męskich żarcików i
dogryzania.
Rosnący na korytarzu harmider odwrócił uwagę rozmówców od dalszych
planów.
– Na Merlina, rozsuńcie się! – huknął głos Moody’ego. – Muszę
natychmiast porozmawiać ze Scamanderem!
Bernie otworzył drzwi gabinetu, żeby auror mógł wejść do środka. Był
dziwnie blady i zdyszany, jakby biegł przez całą drogę z biura.
– Czego chce Tezeusz? – zapytał Newt.
Moody milczał. Rey wiedział, że nie wróżyło to niczego dobrego. Alastor
rzadko milkł, a jeszcze rzadziej nie wiedział, co ma powiedzieć. W końcu jednak
spojrzał Scamanderowi w oczy i powiedział:
– Thomas nie żyje. Powiesił się w celi.
Daviesowie zerwali się z krzeseł. Bernie poszedł w ich ślady. Newt ani
drgnął, jakby wiadomość jeszcze do niego nie dotarła.
Rey milczał, analizując słowa przyjaciela. To koniec. Nie będzie
procesu. Thomas nie poniesie kary. Sam ją sobie wymierzył, po stokroć gorszą,
niż wymierzyłby mu sąd.
Bestia i jej twórca nie żyli.
Sprawa zakończona.
*
Młody, zaledwie dwudziestojednoletni mężczyzna, rozparł się na krześle i
przesunął przerośniętym paznokciem po ruchomym zdjęciu w czarodziejskiej
gazecie. Jego wąskie usta wykrzywiły się w drapieżnym uśmiechu. Znał człowieka,
o którym rozpisywała się prasa. Od kilku lat stykał się z nim przy różnych
okazjach. Do tej pory bawiło go to, że oficerowie na niego polowali, ale teraz
sytuacja spoważniała. Reynard Lupin nie był tylko oficerzyną z ambicjami. Stał
się bohaterem. Stał się wyzwaniem.
Mężczyzna ponownie przesunął paznokciem po gazecie, tym razem rozcinając
papier przez środek twarzy Renarda Lupina. Zastanawiał się, jaką zdobyłby
sławę, gdyby pokonał pogromcę Bestii z Dartmooru. Przebiegł językiem po zębach,
sprawdzając ich ostrość.
Polowanie czas zacząć.
To znowu ja, daję znać, że wciąż jestem i wchłaniam! Zdaje się, że coraz do bliżej do połączenia dwóch wątków; ciekawi mnie, jak to zrobisz, Morrigan.
OdpowiedzUsuńRemus zaczyna randkować, ale Anglia dalej huczy gdzieś w tle ponuro, trzeba życzyć mu szczęścia. Zniknął na razie jego brat, cóż to może znaczyć...
Mam nadzieję, że święta upłynęły Ci wesoło i spokojnie. Czekam na ciąg dalszy.
Czytelnik