Listopad
1984
Kobiecy
krzyk wypełnił przestrzeń korytarza Biura Aurorów.
Sturgis
Podmore odłożył teczkę na biurko i spojrzał na siedzącego naprzeciw Kingsleya
Shacklebolta. Obaj wywrócili oczami.
– Znowu
komuś nie podoba się wynik śledztwa – mruknął młodszy auror.
– Możliwe –
mruknął Sturg. Coś mu nie pasowało. Znał ten głos. Nie był pewny, skąd.
Tknięty
złymi przeczuciami, wstał zza biurka i podszedł do drzwi. Wyjrzał przez szybkę,
ale nic nie zobaczył. Przez krótką chwilę zastanawiał się, czy zostać w
pomieszczeniu, ale ciekawość szybko zwyciężyła. Wyszedł na korytarz i skierował
się w stronę, w której dochodziły krzyki.
– MUSICIE
COŚ ZROBIĆ, MINĘŁY JUŻ TRZY LATA! AURORZY NIE POWINNI DZIAŁAĆ TAK OPIESZALE!
Sturg
zatrzymał się gwałtownie. Już wiedział, skąd znał ten głos. Merlinie jedyny,
skąd ta baba się tu wzięła? Dlaczego teraz? Dlaczego Margaret Roberts pojawiła
się w Biurze Aurorów po raz pierwszy od trzech lat? Podmore nagle stracił chęć
do dalszego marszu. Nie potrzebował spotkania z byłą teściową brata. Nie teraz.
A najlepiej nigdy. Merlinie, jak się stąd teraz wycofać?
Rozejrzał
się bezradnie. Miał nadzieję, że nie zwrócił na siebie zbyt dużej uwagi, gdy…
– Podmore,
jest sprawa!
Sturg skrzywił
się, słysząc głos Dawlisha. Musiał krzyczeć tak głośno?
– Ktoś z
Departamentu Kontroli cię szukał – usłyszał. – Podobno to ważne.
Ostatnie
zdanie Dawlish powiedział z wyraźną kpiną. Sturgis powstrzymał wywrócenie
oczami. Naprawdę, nic dziwnego, że tak łatwo było wywołać wojnę wśród
czarodziejów, jeżeli wszędzie były podziały i kpiny – i w Hogwarcie, i w
Ministerstwie.
Skinął głową
koledze i ruszył prosto do Departamentu Kontroli, z ulgą oddalając się od
Margaret Roberts. „Ktosiem” mogli być tylko Rick Davies albo Will McKenzie –
starzy przyjaciele ojca. Tylko oni wiedzieli, jak go znaleźć.
Jak
podejrzewał, jego widok – widok aurora w granatowym mundurze, odznaczającym się
wśród czerni oficerów kontrolnych – wzbudził niemałe zamieszanie. Najchętniej przemknąłby
się chyłkiem, możliwie niezauważony, ale nie pasowało to do godności aurora.
Szedł więc wysoko, z uniesioną głową. Znał na pamięć drogę do gabinetu, który
od kilku lat zajmowali McKenzie i Davies, ostatni z „drużyny Scamandera”.
Oficerowie
podnieśli się, gdy młody auror wszedł pomieszczenia.
– Co się
stało? – zapytał Sturg od progu.
Will i Rick
spojrzeli po sobie. Davies spuścił wzrok na leżący na biurku list.
– Dostałem
wiadomość z Grecji. Podobno widziano tam Greybacka. W czasie ostatnie pełni
zaginęła młoda kobieta. Jej matka widziała wilkołaka, opis pasuje.
– Wilkołaka
łatwo pomylić – zauważył podejrzliwie Podmore, chociaż odetchnął z ulgą na
wiadomość, że oprawca jego rodziny znajduje się na drugim końcu kontynentu.
– Widziano
go. W mieście, w środku dnia. Widział go pracownik tamtejszego Biura Kontroli
Stworzeń. Próbował go nawet aresztować, ale wiesz, jak to z nim jest. Uciekł.
To na pewno on. Nie wiemy, jak długo pozostanie w Grecji, ale… To pierwszy
trop, jaki złapaliśmy od trzech lat.
Odkąd
Greyback uciekł z Wysp na kontynent. Niewypowiedziane słowa zawisły między
trzema mężczyznami. Sturg wciąż pamiętał własną wściekłość, gdy dowiedział się,
że ojciec nie powiedział o tym Remusowi. Wciął miał w uszach prośbę brata, by
informował go innym kanałem niż Reynarda. Powinien napisać do Francji z tym, co
właśnie się dowiedział. Chyba, że…
– Ojciec już
wie? – zapytał.
– Napisałem
już do niego – przyznał Rick. – Nie przysłał jeszcze odpowiedzi. Napisz do
Remusa. Przekaż mu to.
A więc i oni
nie wierzyli, że Reynard przekazywał synowi wszystkie informacje. Sturgu
wcale się temu nie dziwił. W końcu kto, jak nie ci dwaj, znali Reya lepiej?
Doskonale zdawali sobie sprawę z tego, co przeżyła ich rodzina i jak jego
ojciec na to zareagował.
– Dziękuję –
powiedział.
Słowa
oficerów dźwięczały mu w uszach przez większość dnia. Greyback był daleko,
powinien się uspokoić, ale coś go niepokoiło. Daleko czy nie, wilkołak wciąż
był niebezpieczny, a zniknięcie tej dziewczyny jedynie to potwierdzało. Merlin
jeden raczył wiedzieć, co się z nią teraz działo.
Z ciężkim
sercem szedł wieczorem na spotkanie z Mafaldą. Zaczynało męczyć go poczucie
winy – kolejny raz nie mógł się skupić na spotkaniu z nią, bo dręczyły go
sprawy rodziny. Chciałby móc się od tego odciąć i zapomnieć. Choć raz zapomnieć
o ojcu, Remusie, wilkołakach, Blacku, Pettigrew i całym tym bałaganie. Chciał
być sobą, Sturgisem Reginaldem Podmore’em. Chciał wreszcie móc zająć się
własnym życiem i własnym związkiem.
Maffie
przywitała go wyważonym uśmiechem i czułym uściskiem. Odetchnął, gdy wziął ją w
ramiona. Tak bardzo chciał być dla niej partnerem, na jakiego zasługiwała. Nie
potrafił, ale miał nadzieję, że Mafalda tego nie widzi. Gdyby mógł, dałby jej
coś, co zapewniłoby ją o jego przywiązaniu.
– Maff, tak
sobie pomyślałem – powiedział, gdy wieczorem ułożyli się na kanapie, a
czarownica wtuliła się w jego bok. – Może pojedziemy jutro do Neville’a? Dawno
go nie odwiedzaliśmy.
Uśmiech
znikł z twarzy kobiety. Spuściła wzrok.
– Nie mogę,
wybacz. Mam dużo pracy. Tym razem jedź sam. Wynagrodzę mu to innym razem,
obiecuję.
Sturg
nachylił się i pocałował ją w czoło. Domyślał się, że dostanie taką odpowiedź.
Ostatnimi czasy Maff ciężko pracowała przy wprowadzaniu nowych przepisów.
Godzinami siedziała nad kodeksami i starymi uchwałami Wizengamotu.
Następnego
dnia, mimo późnej pory, Sturg zobaczył chłopca bawiącego się w niewielkim
ogródku. Drobny czterolatek gonił właśnie potężnego kota, którego hasanie z
dzieckiem zdawało się bardziej bawić niż drażnić. Chłopczyk zatrzymał się
nagle, gdy zobaczył Podmore’a.
– Wujek! –
krzyknął z radością i pędem ruszył w stronę gościa.
– Cześć,
mały – przywitał go Sturgis. Złapał chłopca mocno go objął. – Gdzie zgubiłeś
babcię?
Jak na
zawołanie, gospodyni pojawiła się w drzwiach. Jej zazwyczaj surowe oblicze
rozjaśnił uśmiech, gdy rozpoznała, kto ich odwiedził.
– Witaj,
Sturgisie.
– Augusto –
odpowiedział Podmore, skłaniając głowę przed matką swojego przyjaciela. –
Wyglądasz pięknie jak zawsze.
– Czaruś z
ciebie, chłopcze, czaruś. Wejdź, może tobie uda się zagonić Neville’a do domu.
Faktycznie w
towarzystwie Sturgisa chłopiec bez problemu wrócił do środka. Wpatrywał się
wujka z zachwytem, od którego aurorowi ściskało się serce. Kochał tego chłopca
jak własnego. Jednocześnie pożerało go poczucie winy, że nie zdołał ochronić
Franka i Alice. To oni powinni opiekować się chłopcem.
Sturgis
usiadł w fotelu i od razu posadził sobie na kolanach wspinającego się na niego
Neville’a. Mały Longbottom był zadziwiająco drobny,
jak na swój wiek. Sturg mógłby nawet przysiąc, że był niższy i chudszy niż
Rose. Zaczynało go to martwić. Co prawda nie znał się za bardzo na dzieciach i
ich rozwoju, bo niby skąd, ale… Chyba za bardzo się martwił.
Nie tylko on
niepokoił się tym, co działo się z chłopcem. Augusta kilkukrotnie żaliła mu
się, że obawia się o wnuka i jego magiczne moce. Chociaż Neville już skończył
cztery lata, nadal w żaden sposób nie objawił, że jest czarodziejem. Sturga to
nie martwiło – on sam był starszy, gdy po raz pierwszy użył magii – ale jego
argumenty trafiały w próżnię. Augusta zawsze powtarzała, że Frank miał dwa
lata, gdy po raz pierwszy lewitował kota. Podmore znał już tę historię na
pamięć i w pewnym momencie po prostu zaczął ignorować utyskiwania starszej
pani. Obiecał tylko sobie, że zrobi wszystko, by z jego strony Neville nigdy
nie odczuł żadnej presji.
Augusta
wykorzystała jego wizytę, żeby wyjść po zakupy, więc Sturg mógł spędzić trochę
czasu ulubionym chrześniakiem… w zasadzie jedynym chrześniakiem. Wyciągnął się
na podłodze i zaczął układać z Neville’em klocki. Mały miał całkiem niezłą
orientację przestrzenną, a jego budowle, o dziwo, zawalały się rzadziej niż te,
które budował Sturgis.
– Nie umiesz
budować – stwierdził w końcu chłopiec, gdy kolejna wieża Podmore’a runęła na
ziemię.
– Nie umiem
– zgodził się Sturg. – Ale ty bardzo dobrze budujesz.
Neville
uśmiechnął się szeroko, słysząc tę pochwałę. Złapał jednego klocka i po chwili
zamyślenia rzucił go w stronę kota, który wylegiwał się nieopodal na dywanie.
Potężny kocur leniwie uniósł powiekę i zmierzył nowy obiekt podejrzliwym
wzrokiem. Wyciągnął łapę, którą od niechcenia pacnął drewienko. Neville
roześmiał się zachwycony zachowaniem kota.
– Chętniej
bawiłby się piłką – zauważył Podmore, chociaż wiedział, że to również nie
przyniosłoby rezultatu. Sześcioletni Claus już od dawna był zbyt ociężały, by
ganiać za zabawkami, a ruszał się jedynie wtedy, gdy gonił go Neville.
– Wujku,
pójdziemy do parku?
– Nie
dzisiaj, mały, już późno. Ale przyjadę w weekend i spędzimy w parku całą
niedzielę. Obiecuję.
Neville
uśmiechnął się szeroko. Porzucił klocki i podbiegł do Sturga, żeby rzucić mu
się na szyję. Podmore objął chrześniaka i pocałował go w czoło. Merlinie,
mógłby mieć takiego synka. Najlepiej, gdyby nie było między nim a Neville’em
dużej różnicy wieku… Musiał koniecznie porozmawiać o tym z Maffie.
~ * ~
Lipiec 1963
Rey
przesunął zdjęcie dwudziestoletniej dziewczyny ze środkowej tablicy na lewą, opatrzoną
nagłówkiem „zamordowani”. Spojrzał na uśmiechniętą twarz Evelyne Bell i
westchnął ciężko. Młoda czarownica zmarła zaledwie przed dwiema godzinami, po
czterech dniach od pogryzienia przez wilkołaka. Obrażenia okazały się zbyt
poważne.
Może to i
lepiej, pomyślał Rey. Lepiej umrzeć, niż żyć jako potwór. Gdyby inni też tak
uważali, miałby o wiele mniej pracy. Był na siebie wściekły że dopuścił do
tego, by dziewczynie stała się krzywda. Powinien już dawno temu dorwać tego
wilkołaka. Polował na niego odkąd pracował w Departamencie Kontroli. Jak mógł
tak zawieść?
Przez
ostatnie dwa miesiące był spokój, już powoli nabierał nadziei, że potwór się
uspokoił. Była to ułuda, wiedział o tym, ale czy mógł się winić za to, że
chciał, by ta sprawa się skończyła?
To było
gorsze nawet od sprawy Bestii z Dartmooru. Wtedy miał przynajmniej świadków,
teraz… nie miał nic. Jedynie kolejne ofiary. Polował na tego przeklętego
wilkołaka od sześciu lat, a nawet nie znał jego twarzy. Nikt go nie widział.
Jakby gonił widmo…
Przeniósł
wzrok na schody, po których ostrożnie, trzymając się mocno poręczy, schodził
jego synek.
– Co się
stało, Rémy? – zapytał, próbując się uśmiechnąć.
Podszedł do
syna i wziął go na ręce. Okręcił go tak, by nie widział drastycznych zdjęć
rozwieszonych na tablicach. Hekate, Angie by go zabiła, gdyby przez niego mały
miał koszmary. To nie był widok dla dzieci… Dla dorosłych zresztą też nie był
zbyt przyjemny.
– Poczytasz
mi? – spytał Remus.
Rey
uśmiechnął się z czułością i pocałował synka w czoło. Gdyby poprosiłby go
ktokolwiek inny, odmówiłby, był zbyt zajęty pracą. Ale Remusowi omówić nie
mógł. Kochał go ze wszystkich sił.
Zabrał syna
na piętro. Od razu podszedł do biblioteczki, gdzie zaczął szukać książki, którą
mógłby przeczytać pierworodnemu. Musiał koniecznie kupić więcej
francuskojęzycznych książek. Wstyd mu było przed synem za swoją znajomość
angielskiego, ale też nie chciał, by Remus nie znał swojego ojczystego języka.
W końcu, mimo mieszkania w Anglii, mały był Francuzem. Rey już jakiś czas temu
wystarał się o podwójne obywatelstwo dla niego.
Z niemałym
rozbawieniem stwierdził, że w ich biblioteczce ciężko było znaleźć coś, czego
nie napisałaby Agatha Christie. Ewentualnie Artur Conan Doyle. Angie uwielbiała
kryminały. Reya trochę to śmieszyło – on sam żył jak bohater powieści
kryminalnej, a jego żona szukała kolejnych zagadek w książkach. Rzecz jasna
żadnej z tych nie przeczytałby Remusowi.
Gdy w końcu
wybrał lekturę i usiadł z synkiem na kanapie, usłyszał pukanie w kuchenną
szybę. Z roztargnieniem spojrzał w tamtą stronę. Widok sowy niezbyt go
zaskoczył i w ogóle nie zachwycił. Zazwyczaj przylot ptaków nie wróżył niczego
dobrego, a on nie miał najmniejszej ochoty na poświęcenie wolnego dnia na
problemy kolegów z pracy.
– Poczekaj
chwilkę – poprosił syna. – Zaraz wrócę.
Wpuścił
dużego puchacza i odebrał od niego kopertę. Zmarszczył brwi, widząc charakter
pisma. Wydawał mu się znajomy. Już gdzieś go widział… Kiedyś… Hekate, co znowu?
– Tato? –
popędził go Remus.
– Już idę.
Odłożył
kopertę na stół i wrócił do syna. Cokolwiek od niego chcieli, to musiało
poczekać. Teraz miał czas dla syna.
Remus nie
wytrzymał długiej lektury. Jak to trzylatek, stopniowo coraz bardziej uspokajał
się, gdy Rey czytał, by w końcu twardo zasnąć.
Reynard
ostrożnie przykrył Remusa, żeby ten nie zmarzł. Przez chwilę krążył po
pomieszczeniu, ale jego spojrzenie stale wracało do leżącego na stole listu. W
końcu wziął kopertę i otworzył ją.
Rey,
Wiem, że minęło tak wiele czasu… Nie
pisałam, nie odzywałam się. Zamilkłam. Mam nadzieję, że nie żywisz do mnie
urazy.
Słyszałam, że mieszkasz teraz na
stałe w Anglii. Właściwie – czytałam. Pamiętam sprawy Bestii z Dartmooru sprzed
kilku lat. Musisz wiedzieć, że pilnie śledziłam wszystkie doniesienia i gorąco
Ci kibicowałam.
Powinnam była do Ciebie napisać,
jednak nie miałam odwagi. Zrobiłam coś bardzo głupiego, podjęłam o jedną złą
decyzję za dużo. Potem nie mogłam się już wycofać. Pożerał mnie strach… i duma.
Tak, nie mogę tego ukrywać. Byłam dumna. Zbyt dumna, by się z Tobą
skontaktować, gdy potrzebowałam pomocy.
Teraz jednak moja duma nie ma
znaczenia, a brak odwagi nie może mnie zatrzymać. Rey, jestem zmuszona prosić
Cię o spotkanie. Tylko jedno, żebym mogła Ci wszystko wyjaśnić.
Nie proszę o wybaczenie, bo wiem, że
na to nie zasłużyłam. Proszę tylko o jedno spotkanie.
Eve Podmore
Rey odłożył
list na blat stołu. Z niedowierzaniem wpatrywał się w widniejący na pergaminie
podpis. Eve Podmore. Ileż wspomnień przywoływało to nazwisko.
Nie widział
jej od lat. Nie słyszał o niej. Nie miał żadnych wieści, odkąd pokłócili się przed
ośmioma laty. To wtedy widział ją po raz ostatni – w zimny lutowy wieczór w
Poitiers, gdzie spędzali zimowe ferie. Pokłócili się wtedy o wspólną
przyszłość. Wyszedł z hotelowego pokoju, trzaskając drzwiami. Obszedł całe
centrum miasta, próbując oczyścić myśli, a gdy wrócił, nikogo nie zastał. Eve
zniknęła, zostawiając liścik, że nie widzi dla nich nadziei, jeżeli dalej
będzie tak podporządkowany ojcu. Choć czuł się winny, nie potrafił postawić się
Rolandowi. Nie wtedy. Dopiero dwa lata później inna Angielka spowodowała, że
wyrwał się spod ojcowskiej władzy.
Wciąż
pamiętał, jak bardzo zabolały go wypowiedziane przez Eve słowa. Teraz wiedział
już, że mówiła prawdę, ale nie zmniejszało to żalu. Czy chciał się z nią
spotkać? Nie był pewny. Eve była częścią jego dawnego życia, które zostawił za
sobą.
Zresztą co
miał powiedzieć Angie? Że jego była napisała do niego z prośbą o spotkanie?
Teraz, gdy Angela znowu była w ciąży? Nie, nie powinien jej tak denerwować.
Eve była
przeszłością. Bolesną, przyprawiającą o gniew przeszłością.
Schował list
do koperty, którą chwilę potem ukrył bezpiecznie w szufladzie ze swoimi
prywatnymi rzeczami. Angie nigdy tu nie zaglądała, tak jak i on nie otwierał
jej szafki. Oboje uznawali prawo do prywatności małżonka.
Wrócił do
śpiącego synka. Odgarnął przydługie włoski z jego czoła. Uśmiechnął się.
Hekate, dopóki nie miał dziecka, nie spodziewał się, że można tak bardzo
kochać. Uczucie łączące go z Angie było równie silne, ale inne. Za żoną mógłby
skoczyć w ogień albo zasłonić ją przed morderczą klątwą… Ale miłość do synka
niemal go obezwładniała. Całkowicie poddał się urokowi chłopca.
Zauważył
zresztą, że nie tylko na niego Remus tak działa. Jako pierwsze dziecko w ich
gronie, był rozpieszczany przez liczną grupę cioć i wujków. Oficerowie
próbowali jeszcze zachować resztki powagi, szczególnie w towarzystwie, ale
Moody nie silił się na pozory. Podobnie było z kobietami – Marilyn, Minerwą i
Irene. Rey cieszył się, że jego synek był tak kochany, ale jednocześnie bał
się, że zanadto rozpieści to Remusa. Może gdy pojawi się drugie dziecko, troska
przyjaciół rozłoży się między rodzeństwo. A gdy i u Sebastian zostanie ojcem…
Hekate, jeszcze trochę i będą mogli założyć własną szkołę.
Ten
irracjonalny pomysł nawet mu się spodobał. Nadal miał obawy przed wysłaniem
syna do Hogwartu. Chociaż żona i przyjaciele zapewniali go o wysokim poziomie
edukacji, nim samym wciąż targały wątpliwości. Widział zbyt dużo luk w wiedzy
otaczających go czarodziejów.
Z drugiej
strony wysłanie syna do Beauxbatons oznaczałoby zetknięcie się chłopca z
mroczną przeszłością jego ojca. Z historią jego rodziny. Rey wiedział, że jego
brat też ma już dziecko – córkę, niewiele młodszą od Remusa. Dwójka Lupinów z
pewnością spotkałaby się w szkole, a to nie przyniosłoby niczego dobrego.
Nieświadomie,
po raz pierwszy od dawna, pomyślał o bracie. Nie miał z nim kontaktu odkąd
wyjechał z Francji. Próbował pisać, ale nie dostawał odpowiedzi. W końcu się
poddał. Z bólem serca zamknął rozdział pod tytułem „Richard Lupin”. Nie
zamierzał się narzucać.
Gdy Angie
wróciła wieczorem od Marilyn, jej mąż i syn siedzieli na podłodze, a Rey z
zapałem opowiadał o ostatniej misji.
– …i wtedy
drzwi się otworzyły i wyskoczył na mnie… O! Już jesteś? – zapytał, widząc
stojącą nad jego głową żonę.
– Znowu
straszysz Remusa?
– Nie
wygląda na przestraszonego – zauważył Rey.
Faktycznie,
na twarzy chłopca nie było widać nawet cienia strachu. Za to wpatrywał się w
ojca z roziskrzonymi oczami i szerokim uśmiechem. Wyraźnie był zafascynowany
opowieścią.
– Jeszcze
trochę i zechce być kontrolnym, jak ty – zauważyła Angie. Pogładziła syna po
głowie.
– Wolałabyś,
żeby został detektywem, prawda? – odpowiedział Rey, uśmiechając się złośliwie i
zerkając na stojącą na regale kolekcję książek Agathy Christie.
– Jako auror
trafiłby pod skrzydła Alastora.
Z głosu
Angie Rey nie umiał wywnioskować, czy było to optymistyczne czy pesymistyczne
założenie. On sam nie byłby pewny, czy chciałby, żeby Al kierował karierą jego
syna. Ufał mu, to jasne, przecież Moody był ojcem chrzestnym Remusa. Jednak
wiedział, jak pracował przyjaciel i nie zawsze zgadzał się z jego metodami.
Alastor był niebywale skuteczny jako auror, jednak jego techniki pracy budziły
kontrowersje, nie mówiąc już o tym, jakie emocje w Biurze Aurorów wzbudzała
jego zażyłość z oficerami Departamentu Kontroli.
Niedługo po
powrocie Angie, Rey położył syna spać. Zazwyczaj
robiła to Angela, ale tego wieczoru była zbyt zmęczona. Reynard tłumaczył to
sobie pierwszymi tygodniami ciąży, ale jego myśli uciekały w zupełnie innym
kierunku. Bał się, że znowu coś pójdzie nie tak. Pocieszał się myślą, że, gdy
spodziewali się Remusa, Angie też była notorycznie zmęczona. Może to był dobry
objaw?
Szybko
przypomniał sobie, dlaczego tak rzadko kładł synka do snu. W czasie kąpieli
Remus wyrywał mu się, rozchlapując wodę po całej łazience i doszczętnie mocząc
ojca. Potem nie było łatwiej – chłopiec za nic nie chciał pozwolić położyć się
w łóżku.
– Rémy, na
litość Hekate, usiądź spokojnie! – rzucił w końcu, po pół godzinie
bezsensownych walk. Domyślił się, że sam był winien tej sytuacji. Nie powinien
był kłaść syna spać o tak późnej porze popołudniu. Była to w końcu godzina
dobrze po porze jego zwyczajowej drzemki.
– Tato,
opowiedz mi bajkę – poprosił Remus, nic nie robiąc sobie ze zdenerwowania ojca.
– Albo o zwierzątkach… opowiedz o zwierzątkach!
Z
podekscytowania zaczął skakać po łóżku. Rey skrzywił się, słysząc skrzypienie
sprężyn materaca.
– Dobrze,
już dobrze. Usiądź tylko. Dokończę ci historię, którą opowiadałem, gdy mama nam
przerwała.
W końcu
Remus pozwolił położyć się w łóżku i okryć kołdrą. Rey odetchnął z ulgą i
wrócił do opowiadania o ostatniej sprawie z chochlikami kornwalijskimi, kiedy
to w przypływie własnej głupoty zgodził się pomóc kolegom z Wydziału Zwierząt.
Przysiągł sobie ostatni, ostatni raz zgadza się na taki numer. Na Hekate,
ostatni!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz