Lipiec 1963
Rey zacisnął powieki, walcząc z ogarniającymi go emocjami. Nie mógł
pozwolić na to, by wzięły nad nim górę. Nie teraz. Teraz przede wszystkim
musiał wspomóc Angie.
– Jest pan pewny? – Usłyszał drżący głos żony.
– Pewności nabierzemy dopiero za kilka tygodni, ale wątpię, by diagnoza
się zmieniła – odpowiedział uzdrowiciel. Rey słyszał w jego głosie autentyczne
współczucie.
Przeczesał palcami włosy i spojrzał na pobladłą Angie. Nawet nie chciał
myśleć, co musiała teraz czuć.
A dzień przecież zaczął się tak dobrze. Wstali rano i teleportowali się
do rodziców Angie, gdzie mieli spędzić niedzielę. Remus był zachwycony tym, że
może odwiedzić dziadków, a i oni wyczekiwali odwiedzin ukochanego wnuka. Rey,
zwolniony niejako z pełnienia obowiązków, mógł swobodnie wyciągnąć się na
kanapie, a po obiedzie pograć w szachy z teściem. Odpoczywał po raz pierwszy od
dłuższego czasu. Nawet polowanie na wilkołaka nie zaprzątało już jego głowy.
Wszystko było idealnie, dopóki Angie nie zasłabła. Wiedziony złym przeczuciem
Reynard zabrał ją do Londynu, do szpitala św. Munga… a potem było już tylko
gorzej.
Mogli się tego spodziewać. Powinni być na to przygotowani. Przecież już
dwukrotnie tracili ciążę. Mimo tego słowa uzdrowiciela spadły na nich niczym
grom z jasnego nieba. Nie tylko stracili kolejne dziecko, ale też dowiedzieli
się, że Angie już prawdopodobnie nigdy nie pocznie.
Rey nie mógł w to uwierzyć. We wszystko inne, ale nie to… Przecież
marzyli z Angie o dużej rodzinie. A teraz okazywało się, że ich synek zawsze
będzie jedynakiem.
Angela nie wypowiedziała już ani słowa. Pozwoliła, by uzdrowiciele
chodzili wokół niej, badali ją i podawali eliksiry, bez żadnych reakcji. Rey
patrzył na nią z coraz większym zaniepokojeniem. Takie zamknięcie się w sobie
nie mogło wróżyć niczego dobrego.
Tego dnia Angie nie opuściła szpitala. Rey został z nią tak długo,
jak mógł, ale w końcu musiał wyjść, odebrać synka od teściów.
Czuł się jak pod wpływem zaklęcia. Jakby ktoś rzucił na niego Imperiusa.
Nieznana siła pchała nim, chociaż nie miał na to ochoty. Gdyby tylko mógł…
właściwie co mógł zrobić? Jeżeli nawet uzdrowiciele nie mogli pomóc? Hekate, co
on miał teraz zrobić? Musiał jakoś pomóc Angie… Jakkolwiek. Na bogów, przecież
była jego żoną! Przysięgał ją chronić! Przysięgał o nią dbać! A teraz… A teraz…
Zawiódł ją. Zawiódł ją jako mąż. Mógł… przecież mógł coś poradzić…
Cokolwiek! Powinien zabrać ją do lepszego uzdrowiciela, do lepszego szpitala…
Może do Francji. Tak, to była myśl! Angie była w końcu żoną Francuza, musieli
ją przyjąć. Musieli! To nie powinno być problemem. Wciąż miał przecież dom pod
Rouen, mogą tam pojechać, gdy tylko wypiszą Angie z Munga. A wtedy wykorzysta wpływy
rodziny, siłę swojego nazwiska i znajdzie jej najlepszych uzdrowicieli. Będzie
kajał się przed ojcem i bratem, jeżeli będzie taka konieczność.
Teściowie czekali na niego w oknie, wyraźnie zdenerwowani. Nie musiał im
nic mówić. Wystarczyło im jedno spojrzenie na niego, by domyślić się
przynajmniej części prawdy. Mary od razu podbiegła i mocno go objęła. Oddał
uścisk i poczuł, jak wszystkie jego wewnętrzne bariery pękają. Ukrył twarz w
swetrze teściowej i rozpłakał się.
– Już dobrze, kochany – szepnęła kobieta, głaszcząc go po głowie. –
Poradzicie sobie z tym. Poradzimy sobie.
Rey nie miał siły, żeby powiedzieć im o tym, co się wydarzyło. Jeszcze
nie. Nie miał siły, by komukolwiek to teraz tłumaczyć. Hekate, jak można
mówić o czymś takim? Zresztą nie, jeszcze nie czas na to. Skoro chciał najpierw
skonsultować się z francuskimi uzdrowicielami, lepiej było poczekać na ich
opinię. Może… nie, na pewno będzie inna niż opinia Anglików. Musiała być!
Kolejny dzień był dla Reya jeszcze gorszy, jeżeli to w ogóle było
możliwe. Nie zanosiło się, żeby Angie miała wyjść ze szpitala, a Reynard musiał
z samego rana pojawić się w Ministerstwie. Nie wiedział, jak miał w tej
sytuacji iść do pracy i udawać, że nic się nie stało. Rozważał nawet wzięcie
urlopu, ale w końcu zrezygnował. Potrzebował zająć czymś myśli. Czymkolwiek.
Jak na złość w Ministerstwie nic się nie działo. Nic. Ani jednego
wezwania. Nawet głupie chochliki nagle siedziały niczym myszy pod miotłą. A Rey
przecież potrzebował zajęcia! Czegokolwiek! Wziąłby nawet najbardziej parszywą
robotę.
Co gorsza, był w biurze sam. Tego ranka nie widział jeszcze żadnego ze
swoich przyjaciół. Chociaż… może to i lepiej. Nie zniósłby ich żartów i
śmiechów. Nie teraz, kiedy waliło się życie jego rodziny.
Nie chciał myśleć o tym, co się stało. Przez noc poczucie winy nie
zmalało, a jego plany wyjazdu na kontynent jedynie przybrały na sile. Tylko ta
myśl trzymała go jeszcze przy zdrowych zmysłach. Była nadzieja. Została mu już
tylko nadzieja.
Poderwał się zza biurka i obszedł niewielki gabinet. Obił biodro o kant
biurka Ricka, ale nie zwrócił na to uwagi. W końcu sięgnął do szafki i zaczął
ponownie przeglądać zeznania i opisy z ostatniego miejsca zbrodni. Ponownie
spojrzał na twarz Evelyne Bell.
Biedna dziewczyna. Nie zrobiła nic, czy mogłaby sobie zasłużyć na los,
który ją spotkał. Wracała z randki, chłopak odprowadzał ją do domu.
Dwudziestotrzylatek, obiecujący zielarz, zginął na miejscu.
Morgan Teaterthon, lat 35, wilkołak. Alexander Patil, lat 14,
zamordowany. Theodor Rosewell, lat 49, zamordowany. Jamie Schrimp, lat 8,
zamordowany. Graham Milstrode, lat 10, zamordowany. Amanda Burke, lat 19,
zaginiona. Walter Dragonfly, lat 23, zamordowany. Evelyne Bell, lat 20,
zamordowana.
Za dużo. Stanowczo za dużo. Powinni dorwać tego wilkołaka lata temu. Rey
jak nigdy dotąd poczuł się współodpowiedzialny śmierci tych ludzi. Gdyby tylko
lepiej pracował… Nie było już żadnego „gdyby”. Od gdybania daleko nie zajdzie.
Musiał skupić się na tym, co tu i teraz. Musiał wytypować miejsce następnego
ataku. Musiał przewidzieć, gdzie uderzy wilkołak.
Gdy przeglądał zdjęcia, jego wzrok ciągle powracał do ośmioletniego
Jamiego Schrimpa. Osiem lat. Ledwie pięć lat starszy od jego syna. Wilkołak
pogryzł go dwa lata temu i chłopiec zmarł oficjalnie w wyniku odniesionych
obrażeń. Rey wiedział jednak, że prawda była nieco inna. Jamiego nie zabiło
samo ugryzienie, ale przemiana, która się poprzez nie dokonała.
Reynard przez ostatnie lata, na skutek swojego polowania, stał się swego
rodzaju specjalistą od wilkołaków. Przeczytał wszystkie dostępne na rynkach
brytyjskim i francuskim prace dotyczące likantropów, ich natury i biologii. Nie
był to specjalny wyczyn, bo badań na ten temat było naprawdę niewiele. Mimo to
Rey zdołał się dowiedzieć, że przemiana wilkołaka była znacznie bardziej
skomplikowana, niż wcześniej mu się wydawało. W końcu w grę nie wchodził tylko
ten jeden moment o wschodzie księżyca. Wiedział rzecz jasna, że wilkołak różnił
się od przeciętnego czarodzieja także w świetle dnia, nadal był pod wpływem
zwierzęcych instynktów i zmysłów. Bestia zawsze będzie bestią.
Naukowcy zgadzali się co do tego, że dla ofiar pogryzienia najbardziej
ryzykowny jest pierwszy miesiąc po ugryzieniu. To wtedy w organizmie zachodzą
wszystkie zmiany, które przygotowują ciało do życia w stanie na wpół
zwierzęcym. Właśnie wtedy, najczęściej około nowiu, dwa tygodnie po ataku,
umiera najwięcej zainfekowanych. Śmiertelność jest tym większa, im młodsza była
ofiara. Dzieci praktycznie nie miały żadnych szans. Może to i lepiej. Rey nie
wyobrażał sobie, jak można przeżyć właściwie całe życie w ciele potwora.
Co musieli czuć rodzice takiego dziecka? Żyć pod jednym dachem z bestią,
której nie można ufać. Nie, lepiej, jeżeli taki dzieciak zmarł zaraz po
ukąszeniu. Tak było lepiej i dla niego, i dla jego rodziców.
Na korytarzy rozległy się głosy, przez które Rey podniósł wzrok znad
zdjęć. Już słyszał podniesiony głos Ricka. Serce zabiło mu szybciej na myśl, że
być może będą szli gdzieś na akcję. Musiał wyrwać się z murów Ministerstwa.
Davies niemal wbiegł go gabinetu, od razu zamykając za sobą drzwi. Oparł
się o nie, by nikt nie mógł za nim podążyć. Wyjrzał przez niewielkie okienko,
lustrując korytarz.
– Co się stało? – zapytał Rey, próbując wykrzesać z siebie choćby
minimum zainteresowania.
– Widziałem, jak Tezeusz szedł do Newta. Nie zamierzam się teraz nawinąć
żadnemu z nich. Nie wezmę kolejnej przegranej sprawy!
– Szczególnie, że jedną już mamy – zauważył ponuro Rey, spoglądając
ponownie na zdjęcia.
Nie dostał odpowiedzi. Czuł na sobie badawcze spojrzenie przyjaciela. Po
chwili na jego biurku pojawiły się dłonie Daviesa.
– Co jest, Rey? – Usłyszał nad sobą głos Ricka.
– Angie jest w Mungu.
Rick odetchnął głośno. Rey zacisnął powieki, walcząc z napływającymi mu
do oczu łzami. Nie mógł sobie na nie pozwolić. Nie tutaj i nie teraz. Na
Hekate, nie w pracy!
– Cholera, Rey, tak mi przykro. Naprawdę. Kurczę, czy to… Czy wy…
Reynard skinął głową, niezdolny do wypowiedzenia jakiegokolwiek słowa.
Nie miał siły… nie mógł powiedzieć tego na głos. To go przerastało. Nie mogli
przecież… Nie mogli… To nie mogło… Ukrył twarz w dłoniach.
– Merlinie… – jęknął Rick. – Nic nie mówiliście…
Nie mówili. Czekali, aż minie najbardziej niebezpieczny okres, by
powiedzieć o wszystkim przyjaciołom. Teraz nie mieli już czego mówić. Nie mieli
na co czekać.
– Czy mogę coś… coś zrobić? Jakoś wam pomóc? Nie, głupie pytanie,
wybacz. Cholera!
– Nie mów nikomu – poprosił Rey słabym głosem. – Ja powiem… Jak… Ja
powiem…
Zadrżał, gdy Davies położył dłoń na jego ramieniu. Nie chciał
współczucia. Nie od przyjaciela.
– Rick, zrób coś dla mnie – powiedział po chwili. – Chodźmy poszukać
kłopotów.
Odpowiedział mu delikatny uśmiech i skinienie głowy.
Oficerowie zebrali swoje rzeczy i, uważając, by nie spotkać nikogo
wyższego stopniem, opuścili Departament. Z Atrium deportowali się do walijskich
lasów. Tam na pewno mogli znaleźć jakieś stworzenia. Cokolwiek, by zająć myśli.
~ * ~
Listopad 1984
Remus przeciągnął się i usiadł wygodniej na ławce. Nogi mu już ścierpły
od półtoragodzinnego siedzenia w miejscu. Przynajmniej nie marzł – było jeszcze
dosyć ciepło, chociaż ziemię pokrywał już śnieg. Prawdopodobnie cieszyli się
ostatnim naprawdę słonecznym dniem tego roku i Lupin zamierzał w pełni go
wykorzystać.
Nie on jeden zresztą. Tego dnia towarzyszyły mu córka i kuzynka. Rose
biegała po placu zabaw z innymi dziećmi, bawiąc się w śniegu, natomiast Régi
rozsiadła się na drugim końcu ławki i od niechcenia przeglądała katalog szat
ślubnych.
– Powiem ci szczerze, że absolutnie żadna mi się nie podoba –
stwierdziła w końcu z niezadowoleniem.
– Zawsze możesz wybrać mugolską suknię – zauważył Remus. – Czarownice
robią tak od lat.
Mgliście przypominał sobie, jak przed laty ciotka Malkin perorowała o
tej nowince w czarodziejskiej modzie, krążąc po ich salonie w Rockcliffe.
Uśmiechnął się na to wspomnienie.
– Nie, nie. Nie chcę. Chcę porządną szatę. Tylko żadnej z tych tutaj.
Schowała katalog do torebki i rozejrzała się po parku. Odetchnęła
głęboko, wciągając do płuc chłodne, listopadowe powietrze.
– Powiedziałeś już stryjkowi o Valerie?
– Jak? Jest jeszcze w Anglii, a to nie jest temat na list. Zresztą to
przecież nic pilnego. Wróci, to mu powiem.
Po prawdzie, zastanawiał się, czy rzeczywiście nie napisać w liście o
swoim nowym związku. Złagodziłoby to wstrząs i ewentualne wyrzuty. Nie łudził
się, że Rey bez zastrzeżeń pochwali jego relację z Lestrange’ówną. Jego samego
wciąż dręczyły wątpliwości.
Poza tym, czy można było powiedzieć, że był z Valerie? Owszem, spotykali
się raz na jakiś czas, dobrze się razem bawili, ale nie był pewny, czy można
było to nazwać związkiem. Niczego sobie nie obiecywali. Kto wie, czy Valerie
nie podchodziła do tego inaczej niż on? Może dla niej to było niezobowiązujące.
– Jak Dennis? – zapytał, chcąc odwrócić uwagę kuzynki od swojej osoby.
– Dobrze. Powiedzmy. Mamy już większość rzeczy ustalonych. Została mi
już tylko ta przeklęta szata.
Odwróciła wzrok od torebki, w której znajdował się katalog. Nagle
zmarszczyła brwi, dostrzegając dwie przechodzące postacie.
Remus spojrzał w tym samym kierunku. Młodszy z dwóch mijających ich
mężczyzn wydał mu się znajomy, ale dopiero po chwili zorientował się, kim on
jest. Robert. Robert Lupin, jego kuzyn i brat Régine. Jeżeli to był on, to
idący obok niego staruszek musiał być Rolandem, ich dziadkiem.
Chociaż Remus mieszkał w Rouen już trzy lata, dotąd jeszcze nie widział
nestora rodu. Nigdy go specjalnie nie unikał, ale też nie bywał w miejscach, w
których ten się kręcił. Nie szukał kontaktu z rodziną ojca. Ze stryjem i
kuzynem też nie zamienił dotąd ani słowa.
Widział, że go dostrzegli. Wymienili między sobą uwagi, mówili jednak
zbyt cicho, by Remus mógł ich usłyszeć, nawet mimo swojego czułego słuchu. Régi
natomiast szybko otrząsnęła się ze zdziwienia. Obdarzyła spacerowiczów
olśniewającym uśmiechem i pomachała do nich.
– Podejdą – mruknął Remus.
– Nie. Musieliby wtedy też z tobą porozmawiać, tego wymaga kultura. A
dziadek jeszcze stryjkowi nie przebaczył. Nie, zobaczysz, zaraz sobie pójdą.
Rzeczywiście, dwaj czarodzieje ruszyli dalej, nie zaszczycając ich
kolejnym spojrzeniem. Remus mimowolnie obserwował człowieka, który był jego
dziadkiem. Dostrzegał pewne podobieństwo między Rolandem, swoim ojcem a sobą,
ale nie czuł niczego. Ten czarodziej nie wzbudzał w nim żadnych emocji. Był
obcy.
– Tatusiu!
Oderwał wzrok od dwóch Lupinów i spojrzał na córeczkę. Rose podbiegła do
niego i wspięła się na jego kolana. Objął ją i pocałował w czółko.
– Co się stało, Fleurette? – zapytał. – Chcesz już wracać do domu?
Dziewczynka pokiwała twierdząco głową, ale nic nie powiedziała. Remus
nie potraktował tego jako dobry znak. Zazwyczaj po wizycie w parku jego córka
nie umiała zamilknąć, rozgadując się o kolegach i zabawach.
– Przyjdziesz na obiad? – zapytał kuzynkę.
– Nie, nie dziś. Muszę jeszcze skoczyć do biura i spojrzeć na dokumenty
eksportu mioteł do Kanady… Podobno nie uzupełniliśmy jakiejś tabelki. Muszę to
sprawdzić.
– Rozumiem, pani wiceprezes.
Régi uśmiechnęła się z dumą. Nie dzierżyła jeszcze tego stanowiska, ale
stosowne umowy miała podpisać jeszcze przed końcem roku. Przed ślubem, chociaż
pierwotnie jej ojciec nalegał na co innego.
Remus i Rose odprowadzili Régine do siedziby Balai Enterprise, po czym
wolnym spacerem skierowali się do domu. Lupin z coraz większym zaniepokojeniem
zerkał na milczącą wciąż córkę. Dreptała u jego boku, ściskając kurczowo jego
dłoń.
Byli w połowie drogi, gdy Remus stracił cierpliwość. Usiadł na stojącej
przy chodniku ławce i posadził sobie Rose na kolanach.
– Co się dzieje, Fleurette? – spytał. – Jesteś smutna.
Rosie zamrugała, a w jej oczach pojawiły się łzy.
– Tato, nie chodźmy więcej na ten plac zabaw – poprosiła po chwili.
Remus zmarszczył brwi. Tego się nie spodziewał. Dotąd Rose uwielbiała tu
przychodzić. Godzinami potrafiła bawić się z innymi dziećmi.
– Dlaczego?
Nie dostał odpowiedzi od razu. Rose milczała, wpatrując się w swoje rączki.
– Pauline się śmiała… Mówi, że nie można nie mieć mamusi. Że wszyscy
mają mamusię.
– Słonko… – szepnął Remus, czując jak ściska mu się gardło. Tak bardzo
bał się tej rozmowy. Jak miał wytłumaczyć córce to, co działo się w czasie
wojny? – Pauline ma trochę racji. Wszyscy mają mamusię. Po prostu… czasami jest
tak, że… że… że mamusia nie zawsze może być z dzieckiem, chociaż bardzo by
chciała. Czasami po prostu musi odejść. Moja mamusia też musiała odejść.
Mamusia wujka Sturgisa też.
Rose zamyśliła się, najwyraźniej analizując jego słowa. Miał nadzieję,
że nie namieszał jej w głowie. Nie chciał, by z jego słów wywnioskowała, że Ami
ich porzuciła.
– Czy to boli? – spytała Rose po dłuższej chwili.
Remus odetchnął z ulgą. Póki co rozmowa toczyła się po jego myśli. Mogło
być o wiele gorzej. Czuł, jak z serca spada mu duży ciężar. Jedne trudne
wyjaśnienia miał za sobą.
– Nie. To tak, jakby… – zamilkł na chwilę, szukając odpowiedniego słowa.
Jak wytłumaczyć, jak wygląda śmierć? – Jakby… jakby się zasypiało.
Rosie pokiwała główką, przyjmując do wiadomości słowa ojca. Objęła go
mocno drobnymi rączkami i głośno cmoknęła w policzek.
– Nie odchodź nigdzie, tatusiu.
– Nie odejdę – obiecał, boleśnie świadomy tego, że już w przyszłym
tygodniu, w czasie pełni, będzie musiał złamać obietnicę.
Rozmowy o swojej tożsamości obawiał się chyba jeszcze bardziej niż tej o
Ami. Niby powinno to być łatwiejsze, ale czy… Nie mógł znieść myśli, że córka
zaczęłaby się go bać. Że zaczęłaby się go brzydzić. Przecież był potworem. Czy
Rose nie zacznie się go wstydzić? Na pewno. Kto by się nie wstydził
ojca-wilkołaka?
Po powrocie do domu oboje usiedli do swoich papierów – Rose do rysowania,
a Remus do pracy dyplomowej. To było coś, z czego był naprawdę dumny. Właśnie
kończył opracowywanie badań z Carcassony i jeszcze w tym tygodniu był umówiony
z promotorem na ich ocenę. Jeżeli ten zatwierdzi metody obserwacji i ich
wyniki, będzie można przystąpić do pisania pracy. W tym tempie Remus będzie
mógł złożyć wstępną wersję wczesną wiosną. Na wcześniejszą obronę nie byłoby
szans, ale mógłby zacząć wtedy dostosowywać tekst do wymagań wydawniczych.
Coraz częściej chodził mu po głowie pomysł z doktoratem, a do tego potrzebował
mieć publikacje.
Był to kolejny z rosnącej listy tematów, których wolał nie poruszać z
ojcem. Sam był zdziwiony, jakich oporów nabrał przed rozmową z Reyem. Dotąd tak
nie było. Przecież przez tyle lat mógł liczyć na ojca w każdej sytuacji, mógł
ze wszystkiego się mu zwierzyć. Teraz jednak coś się zmieniło i nie sądził, by
którykolwiek z nich był temu winny.
Nie wiedział, co się zmieniło. Może czarę goryczy przelały kolejne
tajemnice Reynarda, począwszy od Turnera, kończąc na czymś tak banalnym jak
fakt, że Moody był jego chrzestnym. Może w Carcassonie łyknął wolności, której
nie odczuwał już od dawna. A może po prostu dojrzał na tyle, by potrzebować
swojego kąta.
Ale przecież miał swój kąt. Dom w Rockcliffe. Dom, w którym nie był od
trzech lat. Dom, w którym się ożenił, dom, w którym dowiedział się o śmierci
żony. Dom, w którym dowiedział się, że stracił przyjaciół. Dom, który przed
laty bez wahania opuścił. Może powinien…
Nie, nie teraz. Nie mógł przecież robić takich zmian w życiu teraz, gdy
był na progu ukończenia studiów. Nie teraz, kiedy rozpoczynał nowy związek.
Wszystko po kolei. Najpierw studia, potem Valerie i dopiero wtedy ewentualne
samodzielne mieszkanie. Nie mówiąc już o pracy, z którą przecież od lat miał
problemy.
A propos Valerie…
Sięgnął po czysty pergamin i zaczął pisać list do czarownicy. Może
udałoby mu się zaprosić ją tutaj, jeszcze zanim Rey wróci. Chciał, żeby
Lestrange poznała Rose. Póki co nieoficjalnie, jako koleżanka, nie partnerka.
Na temat ewentualnego związku z Valerie też musiał jeszcze porozmawiać z córką.
Merlinie, wolał, jak była malutka i nie musiał poruszać tak trudnych tematów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz