28 maja 2021

Rozdział 58

 

Marzec 1985

Valerie Lestrange przemierzała wąski korytarz Wydziału Magizoologii, wystukując niewysokimi obcasami stały rytm. Ignorowała zaciekawione spojrzenia mijających ją studentów. Nie dziwiła im się, wiedziała, że tu nie pasowała, chociaż przecież ona również uczyła się na Magicznej Sorbonie. Cóż, z Wydziału Magizoologii na kampus w mieście wydawało się być o wiele dalej niż było to w rzeczywistości.

Zatrzymała się gwałtownie, gdy usłyszała dźwięk otwierających się drzwi, a potem głos swojego chłopaka

– Dziękuję, profesorze. Natychmiast siadam do poprawek. Przyniosę panu nową wersję w ciągu miesiąca.

Remus wyraźnie odetchnął, gdy zamknięte drzwi odgrodziły go od promotora. Poprawił nieco przydługą grzywkę i uśmiechnął się, zobaczywszy Valerie.

– I jak? – zapytała, z trudem hamując rosnącą ciekawość. Wiedziała, jak bardzo Lupin denerwował się rozmową z promotorem. Miał dostać ocenę pierwszej wersji swojej pracy dyplomowej.

Remus skrzywił się lekko i z zakłopotaniem podrapał się po skroni.

– Wstyd mówić. Przynajmniej jedną trzecią podkreślił mi na czerwono.

– Czyli wracasz do Carcassony?

Valerie nie była pewna, czy ta wizja bardziej ją smuciła, czy powodowała dreszcz podniecenia. Skrycie liczyła, że Remus wyjedzie, a ona będzie mogła wynająć pokój nieopodal. Bo przecież nie z nim! Przebiegł ją dreszcz, gdy uświadomiła sobie, że w sumie chłopak mógłby oczekiwać od niej czegoś więcej, gdyby pojechała za chłopakiem. W końcu byli razem już od kilku miesięcy, dla niektórych mogło się to wydawać naturalne. Nie była niewyedukowaną panienką z pensji, wiedziała, jak działają relacje damsko-męskie i co pary robią w zaciszu sypialni. Teorię znała, ale nie czuła się gotowa na wypróbowanie praktyki. Poza tym, całe życie słuchała, że takie rzeczy robi się jedynie z mężem. Była Lestrange, jedną z najlepszych partii we Francji, jeżeli nie w tej części Europy, nie mogła narazić na szwank swojej reputacji.

Jednak jej poglądy nie wpływały na ocenę zachowania innych. Jeżeli chcieli, to kim była, by im zabronić. Domyślała się, że i jej Remus też nie czekał do ślubu. Nie, żeby kiedykolwiek rozmawiali o jego zmarłej żonie. On nie poruszał tego tematu, a ona bała się pytać. Często w ogóle zapominała o przeszłości Lupina i czuła się dziwnie, gdy przypominała sobie o fakcie, że był on wdowcem. Nic, co kojarzyło jej się z tym słowem, nie łączyło się z Remusem.

– Mam nadzieję, że nie. – Głos chłopaka wyrwał ją z rozmyślań. – Mam przejrzeć jeszcze raz notatki i uzupełnić tekst. Barraund uważa, że nie wykorzystałem całkowicie obserwacji. Zobaczymy. Wolałbym nie jechać. Chodźmy gdzieś, uczcijmy to, że ta praca nie wylądowała w koszu.

– Mieliśmy iść poćwiczyć taniec, pamiętasz?

Omal się nie roześmiała, widząc, jak Lupin się krzywi. Wiedziała, że nie chodziło mu o sam taniec – ku jej zdziwieniu, tańczył całkiem dobrze – ale o to, co się z nim wiązało. Za dwa dni mieli iść na ślub Régine i Dennisa, który miał być ich pierwszym oficjalnym wyjściem jako pary.

Skłamałaby, mówiąc, że się tym nie stresuje. Ślub Bonnacorda i Lupinówny miał być wydarzeniem towarzyskim sezonu, szykowała się na niego cała francuska śmietanka i wiele rodzin zacierało już ręce na myśl o okazji do przejrzeniu rynku matrymonialnego. Valerie pamiętała ostatnie takie przyjęcie, na którym była jedną z najbardziej rozchwytywanych panien. Teraz co prawda szła z partnerem, ale brak pierścionka na jej palcu mógł prowokować co bardziej śmiałych adoratorów. Niejednemu mogło się nie podobać, że sprzątnął im ją sprzed nosa jeden z „wyklętych Lupinów”.

Przenieśli się do Rouen, prosto do domu Remusa. Na powitanie wybiegła im Rose. Dziewczynka najpierw objęła ojca, a potem wpadła w ramiona Valerie.

– Cześć, ciociu!

Lestrange przytuliła dziewczynkę. Przez ostatnie miesiące naprawdę się z nią zżyła. Z początku miała obawy, czy da radę dogadać się z dzieckiem swojego chłopaka. Samo to, że miał dziecko, budziło w niej wątpliwości i liczne podejrzenia. Czy na pewno chciała wiązać się z wdowcem z przychówkiem? I co na to mała? Valerie znała aż zbyt wiele historii o trudnych relacjach między macochą a pasierbicą i nie chciała być bohaterką jednej z nich.

– Witaj, słoneczko – powiedziała z uśmiechem. Ucałowała Rose w oba rumiane policzki.

– Chodź, pokażę ci mój rysunek!

Rosie chwyciła ją za rękę i pociągnęła w stronę domu. Valerie zdążyła jedynie rzucić przepraszający uśmiech rozbawionemu Remusowi, zanim podążyła za dzieckiem. Rose od razu zaciągnęła ją na piętro, do swojego pokoju. Po drodze Lestrange przywitała się z ojcem swojego chłopaka.

Czuła, że Reynard jej nie lubi. Nie mogła mieć mu tego za złe po tym, co działo się w Wielkiej Brytanii. Podświadomie jednak domyślała się, że musiało chodzić o coś więcej. Jej rodzina, tak jak inne arystokratyczne rodziny, obracała się w tym samym towarzystwie co Lupinowie. Valerie znała Régine i Roberta od lat, z nim samym nawet studiowała. Jej ojciec, Emmanuel, znał Reynarda przed laty, chociaż był od niego kilka lat starszy. Nie wiedziała, czy kiedyś coś zaszło między nimi, czy były jakieś konflikty. Nie chciała na siłę przekonywać do siebie starszego Lupina, nie miała na to najmniejszych szans.

Gdy pierwszy raz weszła do pokoju Rose, była zaskoczona, że pokój dziewczynki może tak wyglądać. Brakowało ciężkich zasłon czy wykwintnych domków dla lalek, które były kiedyś w jej własnym. Ściany pomalowano w pastelowe barwy i przyczepiono do nich rysunki czterolatki. Na podłodze leżało kilka zabawek, co kiedyś dla Valerie było nie do pomyślenia. Wszystko musiała mieć schludnie ułożone i pochowane. Dbały o to skrzaty domowe.

Rose od razu złapała najnowsze rysunki i pokazała je Lestrange. Valerie z zachwytem spojrzała na szkice. Nigdy nie umiała wyrazić się poprzez sztukę, a Rosie szło to znakomicie. Oczywiście widać było, że rysowało je dziecko, ale miały w sobie coś, co odbiegało od dzieł innych kilkulatków. Miały w sobie pewną głębię i specyficzną kreskę. Remus mówił kiedyś, że Rose ładnie rysuje, ale Valerie z początku mu nie wierzyła – w końcu który rodzic nie zachwala przed innymi swojego dziecka?

Gdy Rose opowiadała o historii kolejnych rysunków, Valerie obejrzała się, żeby spojrzeć na stojącego w progu Remusa. Opierał się o futrynę, a na jego ustach błąkał się uśmiech.

– Usiądź z nami – zachęciła go. – To jest naprawdę dobre.

– Wiem, już to widziałem. Jak kiedyś będę potrzebował ilustracji do jakiejś pracy, mam gotową rysowniczkę.

Rose uśmiechnęła się szeroko, słysząc dumę w głosie ojca.

Valerie ze zdumieniem spojrzała na ostatni rysunek. Od razu dostrzegła podobieństwo do obrazu, który co dzień widziała w lustrze. Rose fantastycznie uchwyciła jej prosty nos, nieco zbyt długi podbródek i wyraźne kości policzkowe. Lestrange przesunęła palcem po liniach.

– Niesamowite – szepnęła. – Rémy, ona ma prawdziwy talent. Z tym coś trzeba zrobić!

– Nie. Jak zacznę naciskać, przestanie rysować dla przyjemności. Nie odbiorę jej tego.

Podszedł do córki i pocałował ją w czoło. Usiadł na podłodze obok Valerie i posadził sobie Rose na kolanach.

Gdy trzy dni później Remus wchodził u boku Lestrange do dworu Bonnacordów, nie miał w sobie nic z tamtego spokoju. Czuł się nie na miejscu. To nie był jego świat. Był tylko wilkołakiem z Wielkiej Brytanii, czarodziejem półkrwi, któremu wielu odmawiało prawa do noszenia różdżki. Gdzie mu do czystokrwistej francuskiej arystokracji. Widział rzucane w jego stronę pogardliwe spojrzenia, ale akurat to nie było dla niego nic nowego. Nawet nieco pochlebiało mu to, że przyszedł z jedną z najbardziej pożądanych dziewczyn w towarzystwie.

Régine wyglądała wspaniale. Miała na sobie tradycyjną, srebrno-białą szatę ślubną wyszywaną perłami, które miały przynieść nowożeńcom szczęście i dobrobyt. Akurat o to ostatnie Remus się nie obawiał. Jedyny potomek Bonnacordów i dziedziczka Balai Enterprise z pewnością nie mogli narzekać na brak galeonów.

Remus dziwnie się czuł, tańcząc na weselu. Ostatnim, na jakim był, było… jego własne, o ile można to tak nazwać. Wcześniej u Jamesa i Lily. Przebiegł go dreszcz, gdy uświadomił sobie, że jest ostatnim żyjącym, którym tam był.

– Rémy, wszystko gra? – Usłyszał cichy głos Valerie. – Pobladłeś.

– Tak, tak. Chyba po prostu trochę się zmęczyłem.

Skłamał, ale było to dosyć wiarygodne kłamstwo. Od godziny niemal bez przerwy tańczyli, nawet nie miał kiedy napić się chociaż łyka wody.

– To usiądźmy.

Zajęli swoje miejsca, przy jednym ze stołów stojących bliżej pary młodej. Na tyle blisko, że Remus przez większość przyjęcia czuł na sobie chłodne spojrzenie stryja i jego żony. Podobno ostro zaprotestowali, gdy Régine oznajmiła, że zaprasza też drugą stronę rodziny. Finalnie na ślub przyszedł sam – Sturgisowi nie udało się wyrwać z pracy, prowadził ważne śledztwo i nie dali mu urlopu, a Rey stwierdził, że lepiej będzie, jeżeli nie pokaże się i zostanie z wnuczką. Remus nawet nieźle się bawił, koląc w oczy rodzinę. Jeszcze nigdy nie czuł takiego przypływu czystej, ludzkiej złośliwości. Wstyd to przyznać, ale podobało mu się.

Przez tę jedną noc, to jedno przyjęcie, czuł się jak ktoś, kim nie jest. Przyszedł tu jako gość i kuzyn panny młodej, przyszłej prezes jednej z największych firm miotlarskich w Europie. Przyszedł tu z jedną z najwspanialszych kobiet we Francji, niemal z księżniczką tutejszej arystokracji. Wiedział, że większość obecnych tu młodych czarodziejów chętnie rozerwałaby go na strzępy tylko za to, że mógł wziąć Valerie w ramiona. Nie był brytyjskim wilkołakiem, szykanowanym na każdym kroku, niemogącym znaleźć stałej pracy. Nie był chłopcem, który ze wszystkich sił starał się zniknąć innym z oczu.

– Panno Lestrange, czy mogę prosić panią do tańca? – spytał jakiś chłopak, podchodząc do Valerie.

Dziewczyna spojrzała na Remusa, jakby oczekiwała jego zgody. Machinalnie skinął głową, chociaż coś mu się w środku skręciło, gdy zobaczył ją tańczącą z innym. Wziął puchar, żeby czymś zająć ręce.

Nagle w jego polu widzenia pojawił się słup bieli i srebra. Uniósł wzrok, by spojrzeć Régine w twarz.

– Jak się bawisz? – spytała.

– Nie najgorzej – przyznał. – Takie mocne sześć na dziesięć.

Régi roześmiała się. Wyciągnęła ręce w jego stronę.

– Zatańczysz ze mną? Chyba nie odmówisz pannie młodej w dniu jej ślubu.

Remus wywrócił oczami, ale nie mógł odmówić takiej prośbie. Ujął dłonie kuzynki i poprowadził ją na parkiet. Tańczyła świetnie, o wiele lepiej od niego, jednak taktownie o tym nie wspominała. Pozwoliła niezgrabnie się okręcać i prowadzić do szybkiego tańca.

– Hej, będzie tego!

Remus niemal podskoczył, gdy długie palce zacisnęły się na jego ramieniu i odciągnęły od Régine. Zachwiał się lekko, zanim udało mu się odzyskać równowagę. Spojrzał na wściekłego kuzyna, który najwyraźniej gotował się do awantury.

– Jesteś tu tolerowany, nie przeginaj! – wycedził Robert. – Zostaw Rég w spokoju!

– Zwariowałeś?! – wycedziła Régine. – On jest moim gościem. Nic ci do tego z kim tańczę. Wracaj do swojej Danielle i zostaw MOICH gości w spokoju.

Jej młodszy brat poczerwieniał ze złości i ani na chwilę nie wypuścił z uścisku ramienia Remusa.

– Nie pozwolę mu, żeby rzucał się w oczy i psuł ci wesele.

– Nie pozwolę, żebyś TY psuł mi wesele swoimi awanturami. Robisz scenę.

Robert rozejrzał się i wyraźnie oklapł, gdy zobaczył, że inni weselnicy się na niego patrzą. Powoli wyprostował palce, puszczając Remusa. Ten od razu się odsunął o pół kroku. Powiódł wzrokiem między rodzeństwem i wycofał się, żeby nie znaleźć się w ich polu rażenia.

– Régi, kochanie, co się dzieje?!

Remus odwrócił się, by zobaczyć biegnącego w ich stronę mężczyznę, jak się domyślał – pana młodego. Dennis Bonnacord mógł być od niego o trzy, może cztery lata starszy, ale o głowę niższy i dobre trzydzieści kilo cięższy.

– Nic – odcięła się Régine. – Mój brat chyba za bardzo popił. Właśnie wychodzi się przewietrzyć. Poznaj mojego kuzyna, Remusa.

– Régi dużo mi o tobie mówiła. Cieszę się, że wreszcie mogę cię poznać.

Dennis uścisnął Remusowi dłoń ze szczerym, jak miał nadzieję Lupin, uśmiechem. Wściekłego Roberta jedynie omiótł wzrokiem, a kuzynowi swojej świeżo poślubionej żony posłał minę sugerującą, że traktuje ten wybuch jak fanaberię rozpieszczonego dziecka.

– Mnie również – przyznał po chwili Remus.

Robert obrócił się na pięcie i ruszył przez tłum gości, ledwo unikając potrącenia kogoś po drodze. Kuzyn odprowadził go spojrzeniem.

Nagle Remus poczuł, jak czar pryska, a on wracał do rzeczywistości. Postawa Roberta od razu przypomniała mu, kim jest i gdzie było jego miejsce. Miał wrażenie, że był niczym mugolski Kopciuszek, o którym ostatnio czytał Rose – wybiła północ, zniknęły suknie i szklane pantofelki, a zastąpił je popiół i groch. Znów był wilkołakiem-przybłędą z innego kraju, wyklętym przez własną rodzinę. Robert o tym wiedział. Obaj o tym wiedzieli.

~ * ~

Wrzesień 1963

Angie nerwowo poprawiła rękawy i rozejrzała się po niewielkiej kawiarni, w której umówili się z Eve Podmore. Rey pogłaskał wierzch jej dłoni. Domyślał się, że przyjście tu było dla niej trudne. Od ich rozmowy Angela powoli wracała do życia rodzinnego. Zaczęła codziennie chodzić z Remusem na spacery, a nawet zaczęła znowu czytać kryminały.

To spotkanie było ich pierwszym wyjściem i Reynard bardziej bał się o żonę, niż o byłą dziewczynę. Może był niesprawiedliwy, w końcu Eve umierała, ale… sam nie umiał tego wyjaśnić.

– Morgano, to ona? – szepnęła ze strachem Angie.

Rey spojrzał w kierunku drzwi. Zdążył już zapomnieć, że obie kobiety znały się ze szkoły. Eve wyglądała gorzej niż wtedy, gdy odwiedziła go w Departamencie Kontroli.

Podmore zatrzymała się, widząc, że Rey nie jest sam. Po chwili jednak podeszła do stolika i zajęła miejsce naprzeciwko Lupinów.

– Eve – powiedziała, wyciągając rękę w stronę Angie.

– Angela. Miło mi cię poznać.

Reynard widział, że Eve nie podobało się, że nie byli tu tylko we dwoje. Trudno. Rey nie zamierzał stawiać kobiety, która go porzuciła, nad własną żonę. Tak, bywał trochę małostkowy. Może nawet więcej niż trochę.

– Czemu chciałaś się spotkać? – zapytał, chcąc uciąć wszystkie domysły między dwiema kobietami. – Mówiłaś, że to ważne.

– Tak, tak, ważne. Po prostu to dla mnie trudne. Ja… wiem, że źle cię potraktowałam. Ale oboje wiemy, że nie zrobiłam tak bez powodu. Zresztą mniejsza już z tym. Byłam na ciebie wściekła, Rey. Bo dawałeś sobą komenderować. Trochę chciałam cię potem ukarać, a trochę zrobić wszystko, żebyś znowu nie pojawił się w moim życiu. Myślałam, że mi się to uda… cóż, jak widać, myliłam się.

Im dłużej Eve mówiła, jej głos słabł coraz bardziej. W końcu zamilkła i napiła się łyka wody. Oddychała ciężko, na jej czole pojawiły się krople potu.

– O co chodzi? – zapytał Rey, nieco zbyt agresywnie, jak na tę sytuację. Pewnie powinien być bardziej delikatny, ale jego cierpliwość była już mocno nadszarpnięta. Nie miał najmniejszej ochoty na wysłuchiwanie kolejnej fali żalów byłej dziewczyny. Wysłuchał ich już w życiu dostatecznie wiele.

Z trudem hamował się przed wyrzuceniem z siebie tego, co kotłowało się w nim tuż po rozstaniu. Nagle doszedł do wniosku, że dobrze się stało, że Angie przyszła tu z nim. Bez niej byłoby mu o wiele trudniej utrzymać emocje na wodzy.

– Nie powiedziałam ci o czymś… bardzo ważnym. Zorientowałam się kilka tygodni po powrocie do Anglii. Byłam taka wściekła, że… Morgano… Stwierdziłam, że poradzę sobie sama. I radziłam. Działy się różne rzeczy, ale radziłam sobie bez twojej pomocy. Dopiero teraz… umieram i potrzebuję, żeby ktoś się nim zajął.

– Kim? – zapytał Rey, zastanawiając się, czy Eve nie chce wcisnąć mu kota. Miał nadzieję, że chodzi o coś równie głupiego.

Gdy Podmore podniosła na niego spojrzenie, zrozumiał, że nie chodzi o zwierzaka. Ale to przecież było niemożliwe, prawda?

– Siedem miesięcy po naszym rozstaniu urodziłam syna.

Rey zamarł. Angie też. Spojrzała z przerażeniem na męża, który nie mógł oderwać wzroku od byłej dziewczyny. Otwierał i zamykał usta, niezdolny do wypowiedzenia czegokolwiek. Liczył szybko, próbując poustawiać sobie w głowie fakty. Czy Eve mogła zajść w ciążę? Teoretycznie… był młody, głupi, nie myślał. Czy mogła mu nie powiedzieć? Na jej miejscu pewnie zrobiłby tak samo. Ale… Jak mogła odmówić mu kontaktu z synem?! Jak…

Nagle uderzyło to w niego niczym grot morderczego zaklęcia. Miał syna. Nie! Miał dwóch synów. Miał syna, o którym nic dotąd nie wiedział. Chłopiec mógł mieć teraz… Ile? Dziewięć lat? Tak, tak by to wychodziło. Hekate, od prawie dekady miał dziecko i nic o tym nie wiedział. Przecież gdyby Eve mu powiedziała…

Nie byłoby Angie.

Nie byłoby Remusa.

Odetchnął i spojrzał na żonę. Była blada jak inferius. Jej oczy lśniły. Rey nawet nie próbował sobie wyobrazić, co musiała czuć. Niecałe dwa miesiące po tym, jak straciła dziecko, dowiaduje się, że jej mąż ma nieślubnego syna. Syna, który…

– Chcesz, żeby z nami zamieszkał? – Nie był pewny, czy to pytanie, czy stwierdzenie.

Perspektywa była przerażająca. Jak mógł wprowadzić do domu obce dziecko? Może chłopak był jego synem, ale wciąż był obcy. Czy coś takiego dało się wytłumaczyć? Musiałby być ostatnią świnią, by wprowadzać do domu dziecko dawnej dziewczyny teraz, gdy jego żona dowiedziała się, że jest bezpłodna. Nie. Kategorycznie nie.

– Rey, ktoś się musi nim zająć – powiedziała Eve, najwyraźniej próbując zachować spokój. – Jesteś jego ojcem.

– Nie. Nie jestem. Gdybym nim był, powiedziałabyś mi od razu. Najpóźniej tuż po jego narodzinach. Ale nie, na Hekate, po dziewięciu latach! Potraktowałaś mnie jak dawcę nasienia i nie zamierzam zachowywać się inaczej. To twój syn, Eve. Ja nie mam z nim nic wspólnego. Taka była twoja decyzja. Chodź, Angie, nic tu po nas.

Angela lekko się zawahała, ale w po chwili wyszła za nim z lokalu. Zatrzymała się dopiero wtedy, gdy odeszli na tyle daleko, by Podmore na pewno ich nie widziała.

– Nie możemy go tak zostawić – rzuciła. – Cokolwiek było między tobą i Eve, nie może za to płacić dziecko. Ile on ma lat?

– Dziewięć… jeżeli dobrze liczę.

Angie przymknęła oczy. Rey wiedział, że liczyła. Pobrali się sześć lat temu, wcześniej spotykali dwa. Syn Eve urodził się wcześniej.

– Nie możemy go zostawić. Nigdy nie miał ojca, zaraz straci matkę. Nie zgadzam się na to, by trafił do domu dziecka.

– Nie miał ojca, bo tak zadecydowała jego matka – przypomniał Rey.

– Dlaczego on ma ponieść tego konsekwencje? Nie jesteś taki. Zapomnij o tym, że to twój syn, zapomnij o Eve. A gdyby on był obcy? Wtedy byś się zgodził?

Rey spojrzał ze zdziwieniem na żonę. Nie był pewny, o czym dokładnie mówi. Co niby mieli zrobić? Jak mógł zapomnieć o tym, co wydarzyło się między nim a Podmore?

– Chcesz, żebyśmy go adoptowali? – spytał ze zdziwieniem. – Czy to nie…

– Za szybko? Może. Nie wiem. Ale on nie ma czasu. A ja się dostosuję.

Rey objął ją i przyciągnął do siebie. Przycisnął usta do jej czoła. Nie chciał jej do tego zmuszać. Ostatnie miesiące wystarczająco mocno ją doświadczyły.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz