Styczeń 1964
Korytarze
szpitala świętego Munga nie należały do ulubionych miejsc Reya. Jaskrawobiałe i
zimne. Niezwykle rzadko bywał poza prosektorium w piwnicy budynku, a i wtedy
odwiedzał głównie oddział położniczy… odwiedzał. Po rewelacjach sprzed pół roku
wiedział, że prawdopodobnie więcej się tam nie pojawi.
Urazówki
Reynard wolał nawet nie wspominać.
Czuł się
nieswojo i wpływ na to miały nie tylko szpitalne mury, a to, kto mu
towarzyszył. Siedział na krześle obok dziewięcioletniego chłopca. Chociaż Rey poznał
go już kilka miesięcy temu, nie zamienił z nim nawet kilkunastu słów. Nie umiał
rozpocząć rozmowy, ale też nie miał na to wielkiej ochoty. Nadal buzowała w nim
wściekłość na Eve i jej postępowanie.
Gdy Podmore
odwiedzała ich z synem w Rockcliffe chłopak siedział milczący, skulony na
krześle. Nie zwracał uwagi na nikogo, nawet na Remusa, który usilnie próbował
zwrócić na siebie jego uwagę. Ignorował zachęty matki i Angie, która usiłowała
nawiązać z nim jakiś kontakt.
A teraz byli
tu. W szpitalu. Czekając, aż Eve… Rey zacisnął powieki. Był na nią wściekły,
ale to nie znaczyło, że życzył jej śmierci. A ona umierała. Uzdrowiciele
mówili, że zostały jej godziny, jeżeli nawet nie mniej. Mimo wszystko nie
chciał zostawiać dzieciaka samego.
Nie mógł
zaprzeczyć, że Sturgis Podmore był jego synem. Gdy patrzył na tego chłopca,
widział siebie samego, gdy był w tym samym wieku. Ten sam kształt szczęki, ten
sam nos, te same oczy, te same włosy. Jeżeli Rey kiedykolwiek miał wątpliwości
co do prawdziwości słów Eve, a nie miał, to jeden rzut oka wystarczył, by się
rozwiały.
– Chodźmy do
domu – powiedział w końcu Reynard. – To nic nie pomoże, że spędzisz tu całą
noc.
– Nie. Nie
zostawię mamy.
Rey
westchnął. Nie powinien dziwić się chłopcu, ale, na Hekate, czy on naprawdę
planował siedzieć tu całą noc? A on miał siedzieć z nim? No tak, bo przecież
któżby inny? Angie była w domu z Remusem, zresztą rano musiała iść do pracy. To
on miał spędzić z dziećmi cały dzień. Wspaniale. Właśnie tego było mu trzeba.
Sturgis
mieszkał w Rockcliffe już od dwóch tygodni, od kiedy jego matka trafiła do
szpitala. Większość tego czasu spędził w wyszykowanym dla niego pokoju na
poddaszu. Schodził tylko po to, żeby skorzystać z łazienki lub wyjść z Reyem do
szpitala. Wszystkie posiłki zabierał na piętro.
Rey
przyglądał się uważnie, każdemu mijającego ich
uzdrowicielowi. Czekał na najgorsze wieści.
Nie trwało
to długo. Nie minęło pół godziny, gdy przyszła do nich uzdrowicielka opiekująca
się Eve i powiedziała, że już po wszystkim. Sturgis nawet nie drgnął. Skinął
jedynie głową i powolnym krokiem ruszył do wyjścia.
– Proszę się
nim zaopiekować – poprosiła czarownica. – Gdyby pan czegoś potrzebował, mamy
specjalistów, którzy…
– Nie,
dziękuję. Damy sobie radę.
Nie
potrzebował pomocy ludzi twierdzących, że umieją grzebać ludziom w myślach. Z
takich praktyk uznawał jedynie legilimencję, a i tu miał pewne zastrzeżenia. On
sam bałby się wędrować po cudzych umysłach. Nie raz nie radził sobie z własnymi
myślami, a co dopiero z cudzymi.
Po powrocie
do domu Sturgis od razu umknął na piętro i zamknął za sobą drzwi. Rey jedynie
za nim spojrzał, ale nie ruszył na górę. Co niby miałby zrobić? Nie umiałby
pocieszyć chłopca, który właśnie został sierotą… Nie. Półsierotą, przypomniał
sobie.
– Co z nim?
Drgnął,
słysząc cichy głos żony. Obejmowała się ramionami, jakby było jej zimno.
– A co ma
być? Mam dość, Angie. W robocie nie mam za co się złapać, tutaj to… Idę spać.
Zasnął od
razu, ale nie było mu dane się wyspać. Rockcliffe tonęło w mroku, gdy Reya
zerwało pojawienie się sowy z pilnym wezwaniem. Najciszej jak potrafił
wyszykował się i opuścił dom. Nie teleportował się jednak do Londynu, ale na
wzgórza Szkocji. Dziesięcioletni Jupiter Rowar zniknął bez śladu. Jego matka
szalała z rozpaczy, a ojciec… no cóż. Rey nie mógł mu się dziwić, sam pewnie
zareagowałby podobnie, gdyby to jego syn zaginął, ale nie umiał ukryć
zdenerwowania, gdy Rowan kolejny raz mieszał się w ich śledztwo.
–
Poszukajcie śladów jeszcze raz! – zażądał mężczyzna, widząc, że technicy
zaczynają się pakować. Nie zabierali ze sobą wielu próbek. – Przecież ta bestia
nie rozpłynęła się w powietrzu. Wilkołaki nie latają!
Rey poczuł,
jak przebiega go dreszcz na wspomnienie Bestii z Dartmooru. Ona również znikała
bez śladu. Golem wciąż dręczył go w snach, chociaż minęły już trzy lata.
– Panie
Rowan, proszę pozwolić nam pracować – powiedział Rick beznamiętnym głosem. Ze
wszystkich sił próbował zachować spokój. – Naprawdę wiemy, co robimy.
– Gdybyście
wiedzieli, ten potwór nie chodziłby wolno. Je wszystkie powinno się wybić.
Pierwszy raz
Rey się z nim zgodził. Gdyby to od niego zależało, już dawno przeprowadzono by
obławę. Ale hamowały go finanse ministerstwa i żelazna ręka Newta. Nie
rozumiał, dlaczego Scamander tak silnie powstrzymuje go przed rozpoczęciem
polowania. Sytuacja wymykała im się spod kontroli i musieli przedsięwziąć
ostrzejsze środki. Mimo całej sympatii, jaką Rey czuł do swojego szefa,
zaczynał uważać go za zbyt miękką osobę na to stanowisko. Przynajmniej w
nadchodzących czasach.
– Panie
Rowan, jeżeli ma pan ochotę, możemy tu wszystko zostawić i sam pan poprowadzi
śledztwo – warknął Rey. – Droga wolna!
Tak jak się
spodziewał, mężczyzna cofnął się i wyraźnie spuścił z tonu. Nadal łypał spode
łba na techników, ale nie zbliżył się już do oficerów. Stał pod domem, a jego
drżące ręce zaciskały się w kieszeniach. Lupin uważnie go obserwował. Nie
zamierzał pozwolić na to, by ktokolwiek urządzał awantury na miejscu zbrodni.
– Po prostu
znajdźcie naszego syna – szepnęła płaczliwie Leticia Rowan. – Nie chcemy nic
więcej.
Na ich
miejscu Rey byłby ostrożniejszy w tym, czego by chciał. Jako rodzic doskonale
ich rozumiał. Na samą myśl, że cokolwiek mogłoby stać się Remusowi… Nie, nawet
nie chciał rozważać takiej możliwości. Ale jako oficer nie miał wątpliwości, że
sprawa małego Jupitera jest już skończona. W najlepszym razie chłopiec leży
gdzieś zamordowany. W najgorszym – resztę życia miał spędzić jako potwór. Tak
czy inaczej, były nikłe szanse, że kiedykolwiek się dowiedzą, co się wydarzyło.
Prawdopodobnie wkrótce zostanie uznany za zaginionego, tak jak przed rokiem
Amanda Burke.
– Czarno to
widzę – mruknął Rick tak, żeby Rowanowie go nie słyszeli.
– Ja też.
Zostawił
przyjaciela, by ten nadzorował zbieranie się techników i podszedł do
udostępnionej im przez Biuro Aurorów rysowniczki, Violet Lovegood.
– Od razu zaznaczam, że nie radzę sobie z rysowaniem zwierząt –
powiedziała, zanim Rey zdążył się do niej odezwać. – Ale zrobiłam, co mogłam.
Reynard spojrzał na portret pamięciowy. Był fantastyczny, widać było na
nim każde załamanie rysów, każdy włos. Miał tylko jedną wadę – nie był
portretem człowieka. A wizerunków wilka miał już kilka. Faktycznie, ten był
najlepszy, jaki mieli, ale był im po nic. Poza nocami pełni był im kompletnie
nieprzydatny. Potrzebowali czegoś innego. Potrzebowali czegoś więcej.
~ * ~
Czerwiec 1985
Pierre uśmiechnął się czarująco do sekretarki wydziałowej, składając jej
najnowszą wersję pracy. Profesor Leterrier, jego promotorka, była na badaniach
w Pirenejach, ale wszystko miała dostać najbliższą uniwersytecką pocztą.
– Dziękuję ślicznie – powiedział. – Uciekam, randka na mnie czeka.
Odprowadził go śmiech Yvonne. Wyszedł z gabinetu i rozejrzał się. Na
jaja Hadesa, gdzie się podziała ta dziewczyna? Przecież zostawił ją tutaj, na
tym krześle. Miała siedzieć i na niego poczekać. Zawsze była taka grzeczna,
zawsze się słuchała. A teraz gdzieś poszła!
– Remus mnie zabije – jęknął, przecierając twarz dłońmi.
Rzadko miewał okazję do tego, by zaopiekować się Rose w czasie pełni.
Zazwyczaj zajmował się nią Reynard, rzadziej Régine. Tym razem jednak oboje
byli niedostępni – on w pracy na drugim końcu kraju, ona w podróży z mężem…
chyba. Coś takiego mówił Remus, ale Pierre, wstyd się przyznać, niezbyt go
wtedy słuchał. Był w szoku, że przyjaciel poprosił go o opiekę nad córką. Czemu
nie Blanca? Czemu nie Megane? Czemu nie Valerie… Clavier czasami zastanawiał
się, czy Lupin powiedział jej już o tym, kim jest. Nigdy o to nie zapytał, to w
końcu nie była jego sprawa. Jeżeli nie powiedział, tłumaczyło to, czemu to nie
ona wzięła pod opiekę Rosie na czas pełni.
Nie żeby Pierre tego żałował. Lubił spędzać czas z małą, pochlebiała mu
rola ulubionego wujka… oczywiście tylko wtedy, gdy w pobliżu nie było brata
Remusa (Clavier za nic nie potrafił przypomnieć sobie jego imienia), ale mógł
się z tym pogodzić.
A teraz mu zniknęła. Wszedł do gabinetu zaledwie na kilka minut, a ona
zniknęła! Wiedział, że daleko nie mogła odejść, w końcu to był mały wydział,
ale to w tym momencie nie miało znaczenia. Ruszył szybko przez korytarz,
zaglądając po drodze do każdego pomieszczenia. Nic, nic i nic.
W końcu dotarł do kuchni i zamarł w drzwiach. Znalazł Rose, ale nie była
sama.
– Dzień dobry, profesorze Lanvin – powiedział ostrożnie.
– Dzień dobry. Czyżby szukał pan panny Lupin? Przyznam, że zdziwiłem
się, widząc ją tutaj… szczególnie dzisiaj. Ucięliśmy sobie miłą rozmowę.
Pierre z zaniepokojeniem spojrzał na podopieczną. Świetnie. Po prostu
świetnie. A przecież pamiętał, jak przyjaciel kiedyś mówił, że za wszelką cenę
chce utrzymać córkę z dala od Lanvina.
– Zastanawiałem się, jak reaguje na pełnię księżyca – kontynuował
naukowiec.
– Całkiem nieźle, jak widać. Chodź, Rose. Mieliśmy iść na plac zabaw.
Dziewczynka podbiegła do niego i złapała jego rękę. Pomachała
profesorowi na pożegnanie.
Teleportował się z małą do parku nieopodal swojego mieszkania. Lubił tu
przychodzić, było to jedno z tych miejsc, gdzie mógł się wyciszyć. Siadał na
ławce, często z książką magizoologiczną i szukał wzrokiem stworzeń wokół
siebie. Kilkukrotnie udało im się widzieć coś, czego nie mogli widzieć mugole.
Zawsze dziwiło go to, że magiczne stworzenia pojawiały się w środku mugolskiego
miasta.
– O czym mówił profesor Lanvin? – zagadnął Rose. – Był dla ciebie miły?
– Tak. Pytał o tatę. Jak się czuje. I pytał, jak ja się czuję. Nazwał
mnie „małym wilczkiem”.
Pierre zacisnął wolną dłoń w pięść. Nie powinien był zostawiać Rose
samej. Na jaja Hadesa, Remus go zabije, a jeszcze przez dwie noce będzie miał
do tego fantastyczną sposobność.
– Jesteś zły, wujku?
– Nie, nie – skłamał szybko. – Wszystko dobrze. Chodźmy na huśtawki.
Usiadł na ławce, podczas gdy Rose pobiegła się bawić. Nie podobało mu
się to, co właśnie usłyszał. Zastanawiał się, jak ma powiedzieć o tym wszystkim
Remusowi. Bo że musi powiedzieć, nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Lepiej,
żeby Lupin dowiedział się od niego, a nie potem, gdzieś, przez przypadek.
Przysiągł sobie, że nigdy więcej nie weźmie Rose na wydział. Mógł przecież
kiedy indziej pozałatwiać swoje sprawy.
Pierre wiedział, że Remus bał się Lanvina. Szanował jego osiągnięcia,
wkładu profesora w naukę o wilkołakach nikt nie mógł nie docenić, ale prywatnie
starał się go unikać. Odkąd niespełna rok temu skończyli cykl zajęć o Wielkiej
Piątce, Lupin ani razu nie zetknął się z badaczem. Pierre pamiętał spięcie
przyjaciela na wykładach i to, jak szybko zawsze wychodził, byle Lanvin nie
zdążył go zaczepić. Nie dziwił mu się, jeżeli miał być szczery. Sam pewnie też
unikałby kogoś, kto traktowałby go jak obiekt badawczy.
– Wujku, wujku!
Pierre spojrzał na Rose, która zeskoczyła z karuzeli i przybiegła do
niego. Wskoczyła na ławkę i usiadła obok.
– Czemu pan mnie nazwał „małym wilczkiem”? – spytała.
Pierre zawahał się. Na jaja Hadesa, to nie on powinien jej o tym mówić.
Nie wiedział ani jak to zrobić, ani ile mógł powiedzieć. Był tylko przyjacielem
jej ojca, nie do niego należało wprowadzanie jej w szczegóły sytuacji rodziny.
Zresztą przecież nie znał szczegółów, nigdy o nie nie pytał. Miał wrażenie, że
nie wypadało.
Mógł patrzeć jedynie jako magizoolog, a nie chciał traktować tak
przyjaciela. Ale może to właśnie była dobra metoda? Dać Rose zarys, a potem
niech Remus sobie sam wyjaśnia resztę?
– Profesor Lanvin tak ma – powiedział po dłuższej chwili. – Od lat bada
wilkołaki. Czasami się zapomina.
– A co to?
Cholerny Remus Lupin. Naprawdę nawet TEGO jej nie wyjaśnił? Nawet dla
jej bezpieczeństwa, żeby wiedziała co i jak? Miała już prawie pięć lat, na jaja
Hadesa! Naprawdę przez cały ten czas nikt jej nie powiedział, czemu jej ojciec
co miesiąc znikał? Nie zauważyła, że coś z nim nie tak? Nie, Pierre nie mógł w
to uwierzyć. Rose była bystrym dzieckiem, musiała się zorientować.
– To… – już miał powiedzieć „stworzenie”, ale w ostatniej chwili ugryzł
się w język. To by nie było najbardziej taktowne. – To taki ktoś, kto raz w
miesiącu, gdy jest pełnia księżyca, zmienia się w wilka.
Była to najprostsza definicja, jaką mógł wymyślić. W innej sytuacji
pewnie wdałby się w szczegóły, ale nie rozmawiając z pięcioletnim dzieckiem.
– I taki wilk robi zadrapania? – spytała Rose, mocno się nad czymś
zastanawiając.
– Może – przyznał. – Trudno to wyjaśnić.
Dziewczynka zamyśliła się. Bawiła się sznurkiem zwisającym z kurtki.
Przygładziła fioletową spódniczkę.
– Zmienia się… – powtórzyła. – Znika… Tak jak tatuś?
Pierre zaniemówił. I co on miał teraz powiedzieć? Potwierdzić?
Zaprzeczyć? Nie, nie mógł jej okłamać, w końcu przecież kiedyś pozna prawdę.
Nic nie powiedzieć? Niech tego cholernego Lupina zeżrą jego własne boginy za
postawienie go w takiej sytuacji!
– Tatuś jest wilkołakiem, prawda?
Pierre skinął głową. Klął w duchu na siebie, że dopuścił do takiej
sytuacji. Nie powinien był zabierać Rose na wydział. Od razu trzeba było iść na
plac zabaw!
– Ale to nic nie znaczy – powiedział, próbując ratować sytuacją. – Tata
cię kocha. Nigdy cię nie skrzywdzi.
Rose uniosła głowę i spojrzała na niego swoimi dużymi, chabrowymi
oczami.
– Wiem – rzuciła tonem sugerującym, że to najbardziej oczywista rzecz na
świecie. – Kiedy wrócimy do domu?
– Pojutrze. I tata będzie już na ciebie czekał. Obiecuję.
Miał nadzieję, że nie złamie danego słowa. Umówił się z Remusem, że
wróci z Rose do Rouen dopiero, gdy dostanie od niego list. Oby to było jak
najwcześniej. Zaklął w duchu. Musiał pilnie porozmawiać z przyjacielem o tym,
co się stało. Domyślał się, że Lupin nie będzie zachwycony. I słusznie.
Jestem Wam chyba winna kilka słów wyjaśnienia. Ostatni miesiąc był dla mnie dość szalony i udało mi się napisać cały jeden rozdział. Rozdział, który pojawi się za dwa tygodnie. Nie jestem w stanie obiecać Wam, że potem rozdziały będą pojawiały się na czas. Studia co prawda już skończyłam, ale została mi jeszcze do napisania praca magisterska (z powodu obecnej sytuacji wciąż jest w powijakach). Co więcej, prywatnie w moim życiu ostatnio wiele się zmieniło. Piszę do Was teraz z nowego mieszkania, w przerwie między rozpakowywaniem jednego kartonu a drugiego. Od teraz będę mieszkała tylko z moim świeżo upieczonym narzeczonym i nie wiem, ile będę miała czasu napisanie. Postaram się, żeby przerwy między rozdziałami nie były zbyt długie.
Ściskam Was mocno, Morrigan
Morrigan,
OdpowiedzUsuńjak dobrze, że jesteś z powrotem! Rozdział jak zawsze świetny, bardzo się cieszę, że uwzględniłaś ten trudny moment wprowadzenia Sturgisa do rodziny. I Rose, która wreszcie zaczyna wiedzieć więcej; och, i jak bardzo podoba mi się twój Pierre, cudny z niego bohater, bardzo realny.
Gratuluję skończenia studiów i życzę powodzenia w pisaniu pracy! Oby Wam się miło mieszkało w nowym miejscu :).
Cierpliwie czekający
Czytelnik