Lipiec 1985
Remus odetchnął głęboko i wyciągnął się na leżącym na trawie kocu. Staw
barkowy strzyknął mu lekko, ale nie przejął się tym. Był w zbyt dobrym humorze.
Wszystko mu się układało.
Tydzień temu się obronił, dzięki czemu został pełnoprawnym
magizoologiem. Od razu udał się do promotora, by przedyskutować z nim plany
doktoratu. Nadal miał wątpliwości, czy dobrze robi, wstępując na ścieżkę
kariery naukowej. Nie widział jednak dla siebie innej drogi, chociaż nie
zakładał, że będzie to permanentne. Jak nigdy dotąd chciał ułożyć sobie życie.
Być może z czarownicą, która leżała naprzeciwko.
– Twój ruch – rzuciła Valerie znad planszy szachowej.
Remus westchnął ciężko i przewrócił się na brzuch. Jakiś czas temu
Lestrange uparła się, że nauczy go grać w szachy. Szczerze życzył jej
powodzenia. James Potter spędził kiedyś ponad pół roku, usiłując przekonać go
do tej gry, ale nic mu z tego nie wyszło. Po kilku miesiącach zrezygnował, bo w
końcu co to za rozrywka, gdy wiadomo było, kto wygra. Teraz też Remusowi ani
razu nie udało się wygrać z Valerie, nawet gdy ewidentnie dawała mu fory.
Pogodził się już z faktem, że jest przypadkiem beznadziejnym. Ona jeszcze
walczyła.
Spojrzał na szachownicę i od niechcenia przesunął skoczkiem. Zasłużył
tym sobie na pełne potępienia spojrzenie dziewczyny.
– Rémy, skup się – nakazała. – To nie gargulki, tu trzeba się skupić.
– Gargulki są bardziej ekscytujące – zauważył. – Mówiłem ci, nie nadaję
się do tego. To dla mnie za mądre.
Valerie
uniosła się na łokciu. Zmarszczyła brwi.
– I to mówi
przyszły doktor magizoologii?
– Jeżeli
rada zaakceptuje mój temat – przypomniał. – Muszę przejść normalną rekrutację.
To, że Barraundowi się podoba, jeszcze o niczym nie świadczy.
Perspektywa
rekrutacji nieco go przerażała, szczególnie że przecież przed czterema laty nie
musiał przechodzić rozmowy kwalifikacyjnej jak inni studenci. Dotąd nawet o tym
nie pamiętał, ale teraz zaczynał się denerwować. Ponownie miał stanąć przed
pięcioosobową komisją i spowiadać się z tematu swojej pracy. Rok temu też
musiał dostać zatwierdzenie tematu pracy, ale wtedy to była czysta formalność.
Teraz czekało go co innego – mieli go egzaminować profesorowie jego własnego
wydziału jedynie pod obserwacją przedstawiciela rektoratu.
Rey co
prawda powtarzał mu, żeby był dobrej myśli, bo od jakiegoś czasu nie było
nikogo chętnego na doktorat, ale Remus wciąż się wahał. Wiedział, że w tym roku
było wyjątkowo dużo kandydatów – aż trzy czwarte jego rocznika… Czyli trzy
osoby. Jedynie Pierre zdecydował się na rozpoczęcie „prawdziwego życia”, jak
sam to ujął. Wspomniał nawet ostatnio, że zgłosił się do konkursu na pracownika
francuskiego odpowiednika Departamentu Kontroli.
Akurat ten
fakt Remusowi nie bardzo pasował. Jasne, zdawał sobie sprawę, że we Francji
sprawy mają się inaczej niż w Wielkiej Brytanii, w końcu kilkukrotnie spotykał
się już tu z przedstawicielami służb i nigdy nikt nie czynił mu żadnych
nieprzyjemności, jednak nie widział w takiej roli kogoś, kogo uważał za
przyjaciela. Ze wszystkiego na świecie Pierre musiał iść akurat na
kontrolnego?! Merlinie jedyny, za co?
– Będziesz
potrzebował pomocy? W imię nauki mogę stanąć przed boginem – zapewniła Valerie.
– Doceniam.
Tylko… nie bardzo wiem, jak mam to ugryźć. W październiku nabrałem podejrzeń,
że boginy nie działają… No widzisz, brakuje mi słów, żeby to opisać. Ogólnie
chodzi mi o to, że może jest możliwość, żeby wpływać na to, co pokaże nam
bogin. Mam wrażenie, że idą po linii najmniejszego oporu. Pokazują to, co w
danym momencie wydaje nam się straszne. Właściwie to, co im się wydaje, że jest
dla nas straszne. Jasno mówię?
Valerie
skinęła głową i uniosła się z koca, żeby usiąść. Złożyła dłonie na kolanach.
– Czemu
zamilkłeś? – spytała. – Siedzisz przed komisją egzaminacyjną. Przekonaj mnie,
że mam cię przyjąć na doktorat. Przekonaj mnie, że mam dać ci fundusze na
badania.
Remus usiadł
naprzeciwko niej. Wycelował różdżką w okno swojego pokoju. Chwilę później miał
w rękach najważniejsze notatki. Ułożył je, bardziej by się uspokoić, niż
dlatego, że rzeczywiście tego wymagały. Odchrząknął. Wszystko miał ułożone już
od jakiegoś czasu. Cały wykład. Musiał go tylko wygłosić.
Już miał
zacząć mówić, ale rozmyślił się i wstał. Wiedział, że, gdyby musiał siedzieć,
zjadłyby go nerwy. Musiał stać. Zresztą przed komisją też będzie stał.
– Na półkach
każdej biblioteki magizoologicznej od dziewięćdziesięciu siedmiu lat stoi
„Systematyka i zachowania boginów” autorstwa Jorge Marii Floresa. Od
dziewięćdziesięciu siedmiu lat – powtórzył z mocą. – Od tamtej nie ukazała się
żadna znacząca publikacja na temat tych stworzeń. Przez niemal wiek żaden z liczących
się naukowców nie podjął się badania tego tematu…
– Stop! –
wtrąciła Valerie. – Zmień to. Sugerujesz, że zaliczasz siebie do grona
„liczących się naukowców”. Pewność siebie to jedno, ale zejdź z tonu. Takie
rzeczy dopiero jak będziesz miał przynajmniej doktorat i kilka książek na
koncie.
– Tak…
Racja. Poprawię to.
Od razu
sięgnął do notatek i wykreślił newralgiczne sformułowanie. Było nie na miejscu,
Valerie miała rację. Odłożył pergamin i chciał podjąć wykład, gdy uświadomił
sobie, że zgubił wątek. Zaczął rozpaczliwie przeszukiwać notatki.
– Przez
niemal wiek nikt nie podjął się badania tego tematu… – podpowiedziała Valerie.
– Tak,
właśnie. Przez niemal wiek nikt nie podjął się badania tego tematu, nie
skierował swojej uwagi na te stworzenia. W kolejnych ogólnych publikacjach
powielane są tezy postawione dziesiątki lat temu i od tamtej pory niepodważane.
Ale świat się zmienia. Zmieniają się nie tylko metody badawcze, zmienia się
cała metodologia badań. Sto dwadzieścia sześć lat temu mugolski przyrodnik
Karol Darwin wysnuł teorię, która głosiła, że gatunki się rozwijają. Ewoluują.
Dostosowują się. Sto jedenaście lat temu Heinrich Hofman, prekursor badań
magizoologicznych w Europie Wschodniej potwierdził zasadność działania teorii
Darwina także dla magicznych stworzeń. Czy możemy założyć, że przez
dziewięćdziesiąt siedem lat, od czasów badań profesora Floresa, boginy aż tak
się zmieniły? Najprawdopodobniej nie. Możemy jednak założyć, że nie wiemy i nie
możemy wiedzieć o nich wszystkiego… Nie, to bez sensu.
Valerie nie
odpowiedziała. Skinęła jedynie głową, zachęcając go, by mówił dalej. Objęła
ramieniem Rose, która w międzyczasie przysiadła obok niej.
– Nie, ja…
No dobrze… – Wziął głęboki oddech. – Od dziewięćdziesięciu siedmiu lat
podręczniki głoszą, że bogin ukazuje największy strach tego, kogo spotykają.
Podczas badań do pracy dyplomowej naszły mnie jednak wątpliwości. Boginy mają
zaledwie ułamki sekund, by spenetrować psychikę i myśli swojej ofiary. Jak
wśród dziesiątek, setek różnych strachów wybrać ten, którego ofiara boi się
najbardziej? Może być tak, że wybiera ten najbardziej oczywisty. A jeżeli tak,
czy możemy wpłynąć na to, co się nam objawi? Czy jeżeli, idąc na spotkanie z
boginem, wmówimy sobie strach do czegoś, czego tak naprawdę się nie boimy? Czy
bogin nam uwierzy? Przyjmie najłatwiejszą opcję? Nie jesteśmy niezmienni –
zmieniają się nasze patronusy, zmieniają się wspomnienia, które je wywołują,
zmienia się to, co pokazuje bogin… – Merlinie jedyny, gdyby dostawał sykla za
każdym razem, gdy wypowiadał słowo „bogin”, byłby bogaczem. – Jeżeli możemy
wybrać najszczęśliwsze wspomnienie, czy możemy wybrać również nasz największy
strach? Co więcej, czy możemy mieć pewność, że boginy ZAWSZE pokazują to, czego
boimy się najbardziej? Czy w ciągu tych ułamków sekund potrafią tak dobrze
przejrzeć nasze dusze? Czy…
– Do brzegu,
do brzegu – ponagliła go Valerie. – Jesteś magizoologiem, nie filozofem.
Oszczędź sobie miliona pytań, skup się na najważniejszych. Co chcesz zbadać?
Remus
zamknął oczy. Pod powiekami zobaczył setki, tysiące pytań. Tak wiele chciał
zawrzeć w swojej pracy. Tak wiele chciał zbadać. Jeszcze nigdy nie czuł takiej
chęci nauki. Przesunął dłońmi po twarzy. To mu pomogło. Z wielu zagadnień
wyłoniło się kilkanaście. Z nich kilka. Z tych wyłoniły się tylko trzy.
– Czy bogin
ukazuje nasz największy strach? Czy tylko to, co mu się wydaje, że nim jest?
Czy możemy kontrolować to, co nam pokaże? Tym właśnie, szanowni państwo, chcę
zająć się w czasie badań doktorskich.
– Brawo,
panie Lupin! – krzyknął dziekan Verneuil, gdy Remus skończył mówić. – Tego
właśnie mi brakowało. Od lat nie słyszałem takiego wykładu rekrutacyjnego. Mam
rację, panowie?
Verneuil
spojrzał na siedzących wokół kolegów, którzy, mniej lub bardziej chętnie,
skinęli głowami. Jeden Barraund ani drgnął, ale Remus zbyt wyraźnie widział
dumę w oczach promotora, by poczytać to jako brak aprobaty.
Pięć minut
później Lupin opuścił salę. Na korytarzu czekali na niego przyjaciele i
Valerie. Nie zdążył się odezwać, gdy zza jego pleców krzyknął dziekan.
– Mamy
komplet! Na Artemidę, po raz pierwszy od pięciu lat mamy komplet doktorantów!
Dziekan uścisnął
dłoń całej trójce nowych doktorantów, po czym oddalił się lekkim krokiem w
stronę swojego biura. Remus miał wrażenie, że magizoolog z trudem powstrzymuje
się przed podskakiwaniem.
– Jak
niewiele do szczęścia potrzeba – mruknął rozbawiony Pierre. – Gratulacje,
drodzy doktoranci. A teraz was przepraszam, ale wzywa mnie pracownicza szara
codzienność.
– A my co
robimy? – zapytała Blanca, wodząc po przyjaciołach błyszczącymi z radości oczami.
– Wiesz,
szczerze mówiąc, to chciałbym się jedynie położyć – przyznał Remus.
Czuł, jak
nagromadzone przez ostatnie dni emocje spływają z niego, a w ich miejsce
pojawia się zmęczenie i senność. Mimo pełni lata nagle zrobiło mu się zimno.
Powieki same mu się zamykały. Miał wrażenie, że właśnie skończył długi bieg…
albo wrócił z poważnej bitwy. Od czasu wojny nie czuł czegoś takiego.
– Naprawdę?
– jęknęła Megane. – Nie bądź taki, to nasz dzień.
– Jutro –
obiecał Remus. – Jutro. Pójdę, gdzie będziecie chciały. Ale naprawdę…
Nie miał
nawet siły się przed nimi tłumaczyć. Pożegnał się z przyjaciółkami i wrócił do
domu z Valerie. Nie spodziewał się, że z nim pójdzie, ale też nie zamierzał jej
odmawiać. Miał nadzieję, że uda mu się pobyć trochę sam na sam z czarownicą.
Nadzieja ta
prysła, gdy tylko otworzył drzwi.
– Witam,
madame Bonnacord – powiedział, siląc się na pogodny ton. Merlinie, ile by dał
za odrobinę spokoju.
Régine
zmarszczyła brwi ze zdenerwowaniem.
–
Lupin-Bonnacord, jeśli już – poprawiła kuzyna. – Prezesem Balai musi być Lupin.
Oczywiście.
O co mogło chodzić, jeżeli nie o tę firmę? To dla niej Régi w ogóle zgodziła
się na to małżeństwo. Remus obawiał się, że obsesja na punkcje Balai kiedyś ją
zgubi.
– Prezes
Lupin, doktor Lupin. Robimy kariery, nie uważasz?
Remus z
trudem pohamował wywrócenie oczami. Karierę. Jasne. Mógł jedynie rozwijać się
naukowo, ale kolejnymi badaniami czy doktoratem nie nakarmi córki. A komuś
takiemu jak on nawet tysiące tytułów naukowych nie mogły pomóc.
Po raz
pierwszy zastanowił się, czy słusznie zrobił, wybierając karierę uniwersytecką.
~ * ~
Maj 1964
Świst.
Szum.
Tupot nóg.
Przeraźliwe
wycie.
Szepty mamroczące
zaklęcia.
Świst.
Wycie.
Tupot nóg.
– Rusz się,
Will, nie może nam uciec!
Tupot nóg.
Błyski
zaklęć.
Wycie.
Warknięcie.
Krzyk bólu.
– Niech to
jasny szlag…
– Pani
kochana, delikatniej – jęknął Rey, gdy dłonie uzdrowicielki dotknęły krawędzi
świeżej rany.
Starsza
czarownica cmoknęła z dezaprobatą i pokręciła głową.
– Trzeba
było powiedzieć wilkołakowi, żeby delikatniej drapał – odparowała, nic nie
robiąc sobie z jęków bólu i krzywienia się swojego pacjenta.
– No dobrze,
dobrze… Litości, już wystarczy, że żona będzie mi głowę suszyła.
Uzdrowicielka
roześmiała się. Sięgnęła po słoiczek z ciemnozieloną, śmierdzącą maścią i
posmarowała nią ranę na nodze Reya. Może gdyby oficer Lupin trafił pod jej rękę
po raz pierwszy, bardziej przejęłaby się jego marudzeniem… chociaż nie. W sumie
to nie.
– Odrobina
ostrożności jeszcze nikomu nie zaszkodziła – zauważyła. – Już który raz? Drugi?
– Trzeci –
mruknął niechętnie Rey.
Trzeci.
Trzeci raz wylądował w szpitalu w powodu tego samego wilkołaka. Wiedział, jak
wiele miał szczęścia, że za każdym razem kończyło się jedynie na zadrapaniu, a
nie ugryzieniu. Co miesiąc widywał co najmniej kilku, którzy przeżyli (lub nie)
coś o wiele gorszego.
Coś mu nie
pasowało. Rey znał się na tych bestiach i wiedział, że pod wilczą postacią nie
miały w sobie nic z ludzkich uczuć. Rządził nimi zwierzęcy instynkt. Wilkołak
nie mógł wiedzieć, że ma przed sobą oficerów, a nawet jeżeli, nie miał powodów,
by pozwolić im ujść z życiem. Tym bardziej próbowałby ich zabić. Jeżeli nie…
Nie, to było niemożliwe. To było niemożliwe, ale wyglądało to tak, jakby
wilkołak bawił się z nimi. Drwił z nich. Pokazywał swoją wyższość.
Niedoczekanie!
Uzdrowicielka
już bandażowała świeżą ranę, gdy Reya dobiegł znajomy głos. Jednocześnie
dopadły go ulga i zdenerwowanie. Ulga, że to nie była jego żona. Zdenerwowanie,
bo…
– Gdzie ta
łajza?! Gdzie ta ofiara losu?! Człowiek idzie na urlop, a ten do szpitala
trafia! Gdzie pan z tymi łapami, ja tu służbowo jestem!
Drzwi
otworzyły się gwałtownie i wpadł przez nie opędzający się od ochroniarza Rick.
Wyszarpał z kieszeni odznakę oficera Departamentu Kontroli i machnął nią przed
nosem goryla.
– Raz! Jeden
jedyny raz poszedłem na urlop i zostawiłem cię samego, a ty lądujesz w
szpitalu! Na brodę Merlina, Rey! – krzyknął Davies. – Myślałem, że mi serce
stanie, jak Will puścił mi wiadomość, że ty… Ty cholerny samolubie! Cały urlop
mi zepsułeś!
Podszedł do
przyjaciela i, objąwszy go, mocno przycisnął do siebie. Rey zesztywniał w
pierwszej chwili, zdziwiony tak wylewnym zachowaniem Ricka, ale po chwili oddał
uścisk. Poczuł tępe ukłucie wyrzutów sumienia. Sam nalegał, żeby Davies odebrał
zaległy urlop i pojechał z Irene, która wybierała się na konferencję
uzdrowicielską do Dublina. Był przekonany, że nie zrobi to nikomu dużej
różnicy, a potem… cóż… wszystko się posypało.
Zaledwie dwa
dni przed pełnią Bernie i Sebastian zostali ranni w czasie starcia z rozjuszoną
mantikorą. Przez to ich dyżur w czasie pełni wzięli Rey i Will. Początkowo
dyżur był spokojny, jednak koło północy rozdzwoniły się alarmy, a dwaj
oficerowie wpadli w sam środek starcia z wilkołakiem. Lupin od razu rozpoznał
bestię. To był ten wilkołak. Ten, którego od lat nie mógł złapać.
Przeholował,
teraz to wiedział. Rzucił się w wir walki bez żadnego pomyślunku, chcąc złapać
lub zabić bestię. Prawie mu się udało. Prawie. Problem w tym, że był równie
blisko wilkołaka, jak wilkołak niego i tamten uderzył pierwszy.
– Angie już
wie? – zapytał po chwili Rick.
– Jakby
wiedziała, już by tu była. Chyba. Nie wiem, co się ostatnio z nią dzieje.
Myślałem, że zaczynam wychodzić na prostą, ale… Sam nie wiem.
Zaczynało go
to już drażnić. Jasne, zdawał sobie sprawę z tego, w jak trudnej sytuacji
znalazła się Angie, ale, na Hekate, chciał powrotu do normalności. Do normalności
bez milczącej żony i naburmuszonego dzieciaka. Za długo to już trwało, żeby
przymykał na to oczy.
– Jak
chłopak?
– Bez zmian
– odpowiedział niechętnie Rey. – Siedzi na górze, schodzi tylko do łazienki czy
po jedzenie. Rémy ciągle próbuje do niego chodzić. W kółko tylko mówi o
Sturgisie. A Angie wręcz przeciwnie. Rick, ja już tak nie mogę… Nie chce mi się
wracać do własnego domu.
Davies nic
nie powiedział. Rey wiedział, co przyjaciel mógł mu powiedzieć. Że powinien
zagryźć zęby i scalić rozbitą rodzinę. Ale przecież próbował! Angie odmówiła
wyjazdu do uzdrowicieli do Francji, a potem Eve zmarła i w ich domu pojawił się
Sturg. A w ich życiu wszystko do końca się posypało.
– Zabierz
mnie ze sobą na urlop – jęknął, przeczesując włosy. – Nie potrzebuję wiele…
– Nie
wydurniaj się. Angie cię potrzebuje.
Rey miał co
do tego coraz większe wątpliwości. Odkąd w ich domu pojawił się Sturgis, ich
życie małżeńskie, już nadwątlone po ostatnim poronieniu, właściwie przestało
istnieć. Kładli się spać o różnych porach, tak samo wstawali. Przestali razem
jadać posiłki, przestali spędzać razem wolny czas. Właściwie przestali
rozmawiać na tematy inne niż dzieci.
– Rey, zrób
to, co radził ci Sebastian. Zabierz dzieciaki do teściów i spędź z Angie trochę
czasu. To ostatni moment, bo zaraz posypie się wam małżeństwo. Wszyscy to
widzimy.
Czy to
naprawdę było aż tak widoczne? Rey wiedział, że źle się działo, ale że inni też
to widzieli? Wolał nie myśleć o tym, co przyjaciele mówili o nich za ich
plecami. Hekate, czy naprawdę nie mają innych problemów?!
– Nie, damy
radę. Dzięki, Rick. Wracaj do Irene, pewnie się denerwuje. Trafię do domu.
– Nie wątpię
– mruknął Davies, choć ton jego głosu sugerował coś zupełnie innego. – Will
czeka na dole. Podobno Newt zmył mu głowę, że cię dopuścił do tego wilkołaka.
–
Fantastycznie – mruknął niechętnie Rey.
Znał aż
nadto dobrze zdanie szefa odnośnie swojego polowania. Scamander od miesięcy
starał się go powstrzymywać, chłodzić nastroje swoich oficerów. Nie było to
łatwe, szczególnie, że zaczęły się pojawiać naciski ze strony opinii
publicznej. Powtarzające się ataki wilkołaka powoli zaczynały zwracać uwagę
prasy, choć dziennikarze nie łączyli ich jeszcze z jedną bestią.
– Następnej
takiej sytuacji możesz nie przeżyć – zauważył Rick.
– Podczas
każdej akcji każdy z nas może zginąć. Jestem tego świadomy od lat. To już nie
robi na mnie wrażenia.
Opuścili
szpital, zabierając ze sobą czekającego w holu Willa.
– Newt chce
raport… – powiedział od razu młodszy oficer.
– Napiszę go
jutro – obiecał Rey. – Wszystko biorę na siebie, nic się nie martw.
– Nie o
siebie się martwię…
Reynard nie
usłyszał końcówki wypowiedzi przyjaciela. Deportował się wprost ze szpitalnego
hallu do Ministerstwa Magii. Mógłby wrócić już do domu, ale nie miał na to
ochoty. Nie miał siły tłumaczyć się przed Angie z tego, co się stało… Zresztą i
tak pewnie by to jej nie interesowało.
Hej, hej 😊
OdpowiedzUsuńFajnie, że pojawił się nowy rozdział! Nareszcie wakacje, więc mam nadzieję, że uda mi się czytać na bieżąco, mimo ciągle dużej ilości pracy 😁 Mam nadzieję, że Twoja magisterka idzie do przodu - życzę powodzenia w jej pisaniu!
Co do opowiadania; cieszy mnie sytuacja Remusa, ale bardzo czekam na jego dalesze losy, co po doktoracie itd. Patrząc na kanon, musi się wydarzyć coś, co sprowadzi Remusa do Anglii. Wybacz, że tak wybiegam w przyszłość😂
Co do Reya, facet jest chyba ślepy, niech ogarnia się puki może. Szkoda w tym wszystkim Sturgisa, gdyby Rey miał lepsze podejście, myślę, że byłoby młodemu łatwiej, a i Angie w konsekwencji by ulżyło. W końcu to Rey jest dorosły, a nie Sturgis.
No i niedługo będzie pewnie pora na atak Greybacka, dużo będzie musiało się wydarzyć w życiu Lupinów.
Muszę uciekać do realu, także zostawiam tylko króciutki komentarz i wysyłam mnóstwo weny (na opowiadanie i magisterkę)!
Uściski, Magda
Hej, hej, kochana!
OdpowiedzUsuńOstatni rozdział był w czerwcu a mamy październik. Mam nadzieję, że u Ciebie wszustko dobrze?
Ściskam mocno!
Hej, hej. Wszystko dobrze, miałam ostatnio trochę zawirowań - remont, przeprowadzka, wyjazd na urlop... ale piszę! Po trochu, po trochu, w przerwach pracy nad magisterką :).
UsuńRównież ściskam mocno