25 czerwca 2021

Rozdział 60

 

Lipiec 1985

Remus odetchnął głęboko i wyciągnął się na leżącym na trawie kocu. Staw barkowy strzyknął mu lekko, ale nie przejął się tym. Był w zbyt dobrym humorze. Wszystko mu się układało.

Tydzień temu się obronił, dzięki czemu został pełnoprawnym magizoologiem. Od razu udał się do promotora, by przedyskutować z nim plany doktoratu. Nadal miał wątpliwości, czy dobrze robi, wstępując na ścieżkę kariery naukowej. Nie widział jednak dla siebie innej drogi, chociaż nie zakładał, że będzie to permanentne. Jak nigdy dotąd chciał ułożyć sobie życie.

Być może z czarownicą, która leżała naprzeciwko.

– Twój ruch – rzuciła Valerie znad planszy szachowej.

Remus westchnął ciężko i przewrócił się na brzuch. Jakiś czas temu Lestrange uparła się, że nauczy go grać w szachy. Szczerze życzył jej powodzenia. James Potter spędził kiedyś ponad pół roku, usiłując przekonać go do tej gry, ale nic mu z tego nie wyszło. Po kilku miesiącach zrezygnował, bo w końcu co to za rozrywka, gdy wiadomo było, kto wygra. Teraz też Remusowi ani razu nie udało się wygrać z Valerie, nawet gdy ewidentnie dawała mu fory. Pogodził się już z faktem, że jest przypadkiem beznadziejnym. Ona jeszcze walczyła.

Spojrzał na szachownicę i od niechcenia przesunął skoczkiem. Zasłużył tym sobie na pełne potępienia spojrzenie dziewczyny.

– Rémy, skup się – nakazała. – To nie gargulki, tu trzeba się skupić.

– Gargulki są bardziej ekscytujące – zauważył. – Mówiłem ci, nie nadaję się do tego. To dla mnie za mądre.

Valerie uniosła się na łokciu. Zmarszczyła brwi.

– I to mówi przyszły doktor magizoologii?

– Jeżeli rada zaakceptuje mój temat – przypomniał. – Muszę przejść normalną rekrutację. To, że Barraundowi się podoba, jeszcze o niczym nie świadczy.

Perspektywa rekrutacji nieco go przerażała, szczególnie że przecież przed czterema laty nie musiał przechodzić rozmowy kwalifikacyjnej jak inni studenci. Dotąd nawet o tym nie pamiętał, ale teraz zaczynał się denerwować. Ponownie miał stanąć przed pięcioosobową komisją i spowiadać się z tematu swojej pracy. Rok temu też musiał dostać zatwierdzenie tematu pracy, ale wtedy to była czysta formalność. Teraz czekało go co innego – mieli go egzaminować profesorowie jego własnego wydziału jedynie pod obserwacją przedstawiciela rektoratu.

Rey co prawda powtarzał mu, żeby był dobrej myśli, bo od jakiegoś czasu nie było nikogo chętnego na doktorat, ale Remus wciąż się wahał. Wiedział, że w tym roku było wyjątkowo dużo kandydatów – aż trzy czwarte jego rocznika… Czyli trzy osoby. Jedynie Pierre zdecydował się na rozpoczęcie „prawdziwego życia”, jak sam to ujął. Wspomniał nawet ostatnio, że zgłosił się do konkursu na pracownika francuskiego odpowiednika Departamentu Kontroli.

Akurat ten fakt Remusowi nie bardzo pasował. Jasne, zdawał sobie sprawę, że we Francji sprawy mają się inaczej niż w Wielkiej Brytanii, w końcu kilkukrotnie spotykał się już tu z przedstawicielami służb i nigdy nikt nie czynił mu żadnych nieprzyjemności, jednak nie widział w takiej roli kogoś, kogo uważał za przyjaciela. Ze wszystkiego na świecie Pierre musiał iść akurat na kontrolnego?! Merlinie jedyny, za co?

– Będziesz potrzebował pomocy? W imię nauki mogę stanąć przed boginem – zapewniła Valerie.

– Doceniam. Tylko… nie bardzo wiem, jak mam to ugryźć. W październiku nabrałem podejrzeń, że boginy nie działają… No widzisz, brakuje mi słów, żeby to opisać. Ogólnie chodzi mi o to, że może jest możliwość, żeby wpływać na to, co pokaże nam bogin. Mam wrażenie, że idą po linii najmniejszego oporu. Pokazują to, co w danym momencie wydaje nam się straszne. Właściwie to, co im się wydaje, że jest dla nas straszne. Jasno mówię?

Valerie skinęła głową i uniosła się z koca, żeby usiąść. Złożyła dłonie na kolanach.

– Czemu zamilkłeś? – spytała. – Siedzisz przed komisją egzaminacyjną. Przekonaj mnie, że mam cię przyjąć na doktorat. Przekonaj mnie, że mam dać ci fundusze na badania.

Remus usiadł naprzeciwko niej. Wycelował różdżką w okno swojego pokoju. Chwilę później miał w rękach najważniejsze notatki. Ułożył je, bardziej by się uspokoić, niż dlatego, że rzeczywiście tego wymagały. Odchrząknął. Wszystko miał ułożone już od jakiegoś czasu. Cały wykład. Musiał go tylko wygłosić.

Już miał zacząć mówić, ale rozmyślił się i wstał. Wiedział, że, gdyby musiał siedzieć, zjadłyby go nerwy. Musiał stać. Zresztą przed komisją też będzie stał.

– Na półkach każdej biblioteki magizoologicznej od dziewięćdziesięciu siedmiu lat stoi „Systematyka i zachowania boginów” autorstwa Jorge Marii Floresa. Od dziewięćdziesięciu siedmiu lat – powtórzył z mocą. – Od tamtej nie ukazała się żadna znacząca publikacja na temat tych stworzeń. Przez niemal wiek żaden z liczących się naukowców nie podjął się badania tego tematu…

– Stop! – wtrąciła Valerie. – Zmień to. Sugerujesz, że zaliczasz siebie do grona „liczących się naukowców”. Pewność siebie to jedno, ale zejdź z tonu. Takie rzeczy dopiero jak będziesz miał przynajmniej doktorat i kilka książek na koncie.

– Tak… Racja. Poprawię to.

Od razu sięgnął do notatek i wykreślił newralgiczne sformułowanie. Było nie na miejscu, Valerie miała rację. Odłożył pergamin i chciał podjąć wykład, gdy uświadomił sobie, że zgubił wątek. Zaczął rozpaczliwie przeszukiwać notatki.

– Przez niemal wiek nikt nie podjął się badania tego tematu… – podpowiedziała Valerie.

– Tak, właśnie. Przez niemal wiek nikt nie podjął się badania tego tematu, nie skierował swojej uwagi na te stworzenia. W kolejnych ogólnych publikacjach powielane są tezy postawione dziesiątki lat temu i od tamtej pory niepodważane. Ale świat się zmienia. Zmieniają się nie tylko metody badawcze, zmienia się cała metodologia badań. Sto dwadzieścia sześć lat temu mugolski przyrodnik Karol Darwin wysnuł teorię, która głosiła, że gatunki się rozwijają. Ewoluują. Dostosowują się. Sto jedenaście lat temu Heinrich Hofman, prekursor badań magizoologicznych w Europie Wschodniej potwierdził zasadność działania teorii Darwina także dla magicznych stworzeń. Czy możemy założyć, że przez dziewięćdziesiąt siedem lat, od czasów badań profesora Floresa, boginy aż tak się zmieniły? Najprawdopodobniej nie. Możemy jednak założyć, że nie wiemy i nie możemy wiedzieć o nich wszystkiego… Nie, to bez sensu.

Valerie nie odpowiedziała. Skinęła jedynie głową, zachęcając go, by mówił dalej. Objęła ramieniem Rose, która w międzyczasie przysiadła obok niej.

– Nie, ja… No dobrze… – Wziął głęboki oddech. – Od dziewięćdziesięciu siedmiu lat podręczniki głoszą, że bogin ukazuje największy strach tego, kogo spotykają. Podczas badań do pracy dyplomowej naszły mnie jednak wątpliwości. Boginy mają zaledwie ułamki sekund, by spenetrować psychikę i myśli swojej ofiary. Jak wśród dziesiątek, setek różnych strachów wybrać ten, którego ofiara boi się najbardziej? Może być tak, że wybiera ten najbardziej oczywisty. A jeżeli tak, czy możemy wpłynąć na to, co się nam objawi? Czy jeżeli, idąc na spotkanie z boginem, wmówimy sobie strach do czegoś, czego tak naprawdę się nie boimy? Czy bogin nam uwierzy? Przyjmie najłatwiejszą opcję? Nie jesteśmy niezmienni – zmieniają się nasze patronusy, zmieniają się wspomnienia, które je wywołują, zmienia się to, co pokazuje bogin… – Merlinie jedyny, gdyby dostawał sykla za każdym razem, gdy wypowiadał słowo „bogin”, byłby bogaczem. – Jeżeli możemy wybrać najszczęśliwsze wspomnienie, czy możemy wybrać również nasz największy strach? Co więcej, czy możemy mieć pewność, że boginy ZAWSZE pokazują to, czego boimy się najbardziej? Czy w ciągu tych ułamków sekund potrafią tak dobrze przejrzeć nasze dusze? Czy…

– Do brzegu, do brzegu – ponagliła go Valerie. – Jesteś magizoologiem, nie filozofem. Oszczędź sobie miliona pytań, skup się na najważniejszych. Co chcesz zbadać?

Remus zamknął oczy. Pod powiekami zobaczył setki, tysiące pytań. Tak wiele chciał zawrzeć w swojej pracy. Tak wiele chciał zbadać. Jeszcze nigdy nie czuł takiej chęci nauki. Przesunął dłońmi po twarzy. To mu pomogło. Z wielu zagadnień wyłoniło się kilkanaście. Z nich kilka. Z tych wyłoniły się tylko trzy.

– Czy bogin ukazuje nasz największy strach? Czy tylko to, co mu się wydaje, że nim jest? Czy możemy kontrolować to, co nam pokaże? Tym właśnie, szanowni państwo, chcę zająć się w czasie badań doktorskich.

 

 

– Brawo, panie Lupin! – krzyknął dziekan Verneuil, gdy Remus skończył mówić. – Tego właśnie mi brakowało. Od lat nie słyszałem takiego wykładu rekrutacyjnego. Mam rację, panowie?

Verneuil spojrzał na siedzących wokół kolegów, którzy, mniej lub bardziej chętnie, skinęli głowami. Jeden Barraund ani drgnął, ale Remus zbyt wyraźnie widział dumę w oczach promotora, by poczytać to jako brak aprobaty.

Pięć minut później Lupin opuścił salę. Na korytarzu czekali na niego przyjaciele i Valerie. Nie zdążył się odezwać, gdy zza jego pleców krzyknął dziekan.

– Mamy komplet! Na Artemidę, po raz pierwszy od pięciu lat mamy komplet doktorantów!

Dziekan uścisnął dłoń całej trójce nowych doktorantów, po czym oddalił się lekkim krokiem w stronę swojego biura. Remus miał wrażenie, że magizoolog z trudem powstrzymuje się przed podskakiwaniem.

– Jak niewiele do szczęścia potrzeba – mruknął rozbawiony Pierre. – Gratulacje, drodzy doktoranci. A teraz was przepraszam, ale wzywa mnie pracownicza szara codzienność.

– A my co robimy? – zapytała Blanca, wodząc po przyjaciołach błyszczącymi z radości oczami.

– Wiesz, szczerze mówiąc, to chciałbym się jedynie położyć – przyznał Remus.

Czuł, jak nagromadzone przez ostatnie dni emocje spływają z niego, a w ich miejsce pojawia się zmęczenie i senność. Mimo pełni lata nagle zrobiło mu się zimno. Powieki same mu się zamykały. Miał wrażenie, że właśnie skończył długi bieg… albo wrócił z poważnej bitwy. Od czasu wojny nie czuł czegoś takiego.

– Naprawdę? – jęknęła Megane. – Nie bądź taki, to nasz dzień.

– Jutro – obiecał Remus. – Jutro. Pójdę, gdzie będziecie chciały. Ale naprawdę…

Nie miał nawet siły się przed nimi tłumaczyć. Pożegnał się z przyjaciółkami i wrócił do domu z Valerie. Nie spodziewał się, że z nim pójdzie, ale też nie zamierzał jej odmawiać. Miał nadzieję, że uda mu się pobyć trochę sam na sam z czarownicą.

Nadzieja ta prysła, gdy tylko otworzył drzwi.

– Witam, madame Bonnacord – powiedział, siląc się na pogodny ton. Merlinie, ile by dał za odrobinę spokoju.

Régine zmarszczyła brwi ze zdenerwowaniem.

– Lupin-Bonnacord, jeśli już – poprawiła kuzyna. – Prezesem Balai musi być Lupin.

Oczywiście. O co mogło chodzić, jeżeli nie o tę firmę? To dla niej Régi w ogóle zgodziła się na to małżeństwo. Remus obawiał się, że obsesja na punkcje Balai kiedyś ją zgubi.

– Prezes Lupin, doktor Lupin. Robimy kariery, nie uważasz?

Remus z trudem pohamował wywrócenie oczami. Karierę. Jasne. Mógł jedynie rozwijać się naukowo, ale kolejnymi badaniami czy doktoratem nie nakarmi córki. A komuś takiemu jak on nawet tysiące tytułów naukowych nie mogły pomóc.

Po raz pierwszy zastanowił się, czy słusznie zrobił, wybierając karierę uniwersytecką.

~ * ~

Maj 1964

Świst.

Szum.

Tupot nóg.

Przeraźliwe wycie.

Szepty mamroczące zaklęcia.

Świst.

Wycie.

Tupot nóg.

– Rusz się, Will, nie może nam uciec!

Tupot nóg.

Błyski zaklęć.

Wycie.

Warknięcie.

Krzyk bólu.

– Niech to jasny szlag…

 

– Pani kochana, delikatniej – jęknął Rey, gdy dłonie uzdrowicielki dotknęły krawędzi świeżej rany.

Starsza czarownica cmoknęła z dezaprobatą i pokręciła głową.

– Trzeba było powiedzieć wilkołakowi, żeby delikatniej drapał – odparowała, nic nie robiąc sobie z jęków bólu i krzywienia się swojego pacjenta.

– No dobrze, dobrze… Litości, już wystarczy, że żona będzie mi głowę suszyła.

Uzdrowicielka roześmiała się. Sięgnęła po słoiczek z ciemnozieloną, śmierdzącą maścią i posmarowała nią ranę na nodze Reya. Może gdyby oficer Lupin trafił pod jej rękę po raz pierwszy, bardziej przejęłaby się jego marudzeniem… chociaż nie. W sumie to nie.

– Odrobina ostrożności jeszcze nikomu nie zaszkodziła – zauważyła. – Już który raz? Drugi?

– Trzeci – mruknął niechętnie Rey.

Trzeci. Trzeci raz wylądował w szpitalu w powodu tego samego wilkołaka. Wiedział, jak wiele miał szczęścia, że za każdym razem kończyło się jedynie na zadrapaniu, a nie ugryzieniu. Co miesiąc widywał co najmniej kilku, którzy przeżyli (lub nie) coś o wiele gorszego.

Coś mu nie pasowało. Rey znał się na tych bestiach i wiedział, że pod wilczą postacią nie miały w sobie nic z ludzkich uczuć. Rządził nimi zwierzęcy instynkt. Wilkołak nie mógł wiedzieć, że ma przed sobą oficerów, a nawet jeżeli, nie miał powodów, by pozwolić im ujść z życiem. Tym bardziej próbowałby ich zabić. Jeżeli nie… Nie, to było niemożliwe. To było niemożliwe, ale wyglądało to tak, jakby wilkołak bawił się z nimi. Drwił z nich. Pokazywał swoją wyższość.

Niedoczekanie!

Uzdrowicielka już bandażowała świeżą ranę, gdy Reya dobiegł znajomy głos. Jednocześnie dopadły go ulga i zdenerwowanie. Ulga, że to nie była jego żona. Zdenerwowanie, bo…

– Gdzie ta łajza?! Gdzie ta ofiara losu?! Człowiek idzie na urlop, a ten do szpitala trafia! Gdzie pan z tymi łapami, ja tu służbowo jestem!

Drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadł przez nie opędzający się od ochroniarza Rick. Wyszarpał z kieszeni odznakę oficera Departamentu Kontroli i machnął nią przed nosem goryla.

– Raz! Jeden jedyny raz poszedłem na urlop i zostawiłem cię samego, a ty lądujesz w szpitalu! Na brodę Merlina, Rey! – krzyknął Davies. – Myślałem, że mi serce stanie, jak Will puścił mi wiadomość, że ty… Ty cholerny samolubie! Cały urlop mi zepsułeś!

Podszedł do przyjaciela i, objąwszy go, mocno przycisnął do siebie. Rey zesztywniał w pierwszej chwili, zdziwiony tak wylewnym zachowaniem Ricka, ale po chwili oddał uścisk. Poczuł tępe ukłucie wyrzutów sumienia. Sam nalegał, żeby Davies odebrał zaległy urlop i pojechał z Irene, która wybierała się na konferencję uzdrowicielską do Dublina. Był przekonany, że nie zrobi to nikomu dużej różnicy, a potem… cóż… wszystko się posypało.

Zaledwie dwa dni przed pełnią Bernie i Sebastian zostali ranni w czasie starcia z rozjuszoną mantikorą. Przez to ich dyżur w czasie pełni wzięli Rey i Will. Początkowo dyżur był spokojny, jednak koło północy rozdzwoniły się alarmy, a dwaj oficerowie wpadli w sam środek starcia z wilkołakiem. Lupin od razu rozpoznał bestię. To był ten wilkołak. Ten, którego od lat nie mógł złapać.

Przeholował, teraz to wiedział. Rzucił się w wir walki bez żadnego pomyślunku, chcąc złapać lub zabić bestię. Prawie mu się udało. Prawie. Problem w tym, że był równie blisko wilkołaka, jak wilkołak niego i tamten uderzył pierwszy.

– Angie już wie? – zapytał po chwili Rick.

– Jakby wiedziała, już by tu była. Chyba. Nie wiem, co się ostatnio z nią dzieje. Myślałem, że zaczynam wychodzić na prostą, ale… Sam nie wiem.

Zaczynało go to już drażnić. Jasne, zdawał sobie sprawę z tego, w jak trudnej sytuacji znalazła się Angie, ale, na Hekate, chciał powrotu do normalności. Do normalności bez milczącej żony i naburmuszonego dzieciaka. Za długo to już trwało, żeby przymykał na to oczy.

– Jak chłopak?

– Bez zmian – odpowiedział niechętnie Rey. – Siedzi na górze, schodzi tylko do łazienki czy po jedzenie. Rémy ciągle próbuje do niego chodzić. W kółko tylko mówi o Sturgisie. A Angie wręcz przeciwnie. Rick, ja już tak nie mogę… Nie chce mi się wracać do własnego domu.

Davies nic nie powiedział. Rey wiedział, co przyjaciel mógł mu powiedzieć. Że powinien zagryźć zęby i scalić rozbitą rodzinę. Ale przecież próbował! Angie odmówiła wyjazdu do uzdrowicieli do Francji, a potem Eve zmarła i w ich domu pojawił się Sturg. A w ich życiu wszystko do końca się posypało.

– Zabierz mnie ze sobą na urlop – jęknął, przeczesując włosy. – Nie potrzebuję wiele…

– Nie wydurniaj się. Angie cię potrzebuje.

Rey miał co do tego coraz większe wątpliwości. Odkąd w ich domu pojawił się Sturgis, ich życie małżeńskie, już nadwątlone po ostatnim poronieniu, właściwie przestało istnieć. Kładli się spać o różnych porach, tak samo wstawali. Przestali razem jadać posiłki, przestali spędzać razem wolny czas. Właściwie przestali rozmawiać na tematy inne niż dzieci.

– Rey, zrób to, co radził ci Sebastian. Zabierz dzieciaki do teściów i spędź z Angie trochę czasu. To ostatni moment, bo zaraz posypie się wam małżeństwo. Wszyscy to widzimy.

Czy to naprawdę było aż tak widoczne? Rey wiedział, że źle się działo, ale że inni też to widzieli? Wolał nie myśleć o tym, co przyjaciele mówili o nich za ich plecami. Hekate, czy naprawdę nie mają innych problemów?!

– Nie, damy radę. Dzięki, Rick. Wracaj do Irene, pewnie się denerwuje. Trafię do domu.

– Nie wątpię – mruknął Davies, choć ton jego głosu sugerował coś zupełnie innego. – Will czeka na dole. Podobno Newt zmył mu głowę, że cię dopuścił do tego wilkołaka.

– Fantastycznie – mruknął niechętnie Rey.

Znał aż nadto dobrze zdanie szefa odnośnie swojego polowania. Scamander od miesięcy starał się go powstrzymywać, chłodzić nastroje swoich oficerów. Nie było to łatwe, szczególnie, że zaczęły się pojawiać naciski ze strony opinii publicznej. Powtarzające się ataki wilkołaka powoli zaczynały zwracać uwagę prasy, choć dziennikarze nie łączyli ich jeszcze z jedną bestią.

– Następnej takiej sytuacji możesz nie przeżyć – zauważył Rick.

– Podczas każdej akcji każdy z nas może zginąć. Jestem tego świadomy od lat. To już nie robi na mnie wrażenia.

Opuścili szpital, zabierając ze sobą czekającego w holu Willa.

– Newt chce raport… – powiedział od razu młodszy oficer.

– Napiszę go jutro – obiecał Rey. – Wszystko biorę na siebie, nic się nie martw.

– Nie o siebie się martwię…

Reynard nie usłyszał końcówki wypowiedzi przyjaciela. Deportował się wprost ze szpitalnego hallu do Ministerstwa Magii. Mógłby wrócić już do domu, ale nie miał na to ochoty. Nie miał siły tłumaczyć się przed Angie z tego, co się stało… Zresztą i tak pewnie by to jej nie interesowało.

3 komentarze:

  1. Hej, hej 😊
    Fajnie, że pojawił się nowy rozdział! Nareszcie wakacje, więc mam nadzieję, że uda mi się czytać na bieżąco, mimo ciągle dużej ilości pracy 😁 Mam nadzieję, że Twoja magisterka idzie do przodu - życzę powodzenia w jej pisaniu!
    Co do opowiadania; cieszy mnie sytuacja Remusa, ale bardzo czekam na jego dalesze losy, co po doktoracie itd. Patrząc na kanon, musi się wydarzyć coś, co sprowadzi Remusa do Anglii. Wybacz, że tak wybiegam w przyszłość😂
    Co do Reya, facet jest chyba ślepy, niech ogarnia się puki może. Szkoda w tym wszystkim Sturgisa, gdyby Rey miał lepsze podejście, myślę, że byłoby młodemu łatwiej, a i Angie w konsekwencji by ulżyło. W końcu to Rey jest dorosły, a nie Sturgis.
    No i niedługo będzie pewnie pora na atak Greybacka, dużo będzie musiało się wydarzyć w życiu Lupinów.
    Muszę uciekać do realu, także zostawiam tylko króciutki komentarz i wysyłam mnóstwo weny (na opowiadanie i magisterkę)!
    Uściski, Magda

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej, hej, kochana!
    Ostatni rozdział był w czerwcu a mamy październik. Mam nadzieję, że u Ciebie wszustko dobrze?
    Ściskam mocno!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej, hej. Wszystko dobrze, miałam ostatnio trochę zawirowań - remont, przeprowadzka, wyjazd na urlop... ale piszę! Po trochu, po trochu, w przerwach pracy nad magisterką :).
      Również ściskam mocno

      Usuń