Luty 1965
Sturgis
sięgnął do okna sufitowego i otworzył je, by zrzucić z szyby śnieg. Skrzywił
się. Nie mógł się doczekać, aż pójdzie do Hogwartu i wreszcie będzie mógł
używać czarów. Nie będzie już musiał wspinać się na krzesło i szarpać klamki.
Wystarczy jeden ruch różdżki!
Tyle
razy patrzył jak mama czaruje i zawsze marzył o dniu, kiedy będzie mógł pokazać
jej, ile się nauczył. Nie doczekała tego dnia. Chociaż minął już ponad rok,
Sturga wciąż coś kłuło w środku, gdy myślał o zmarłej matce. Wciąż za nią
tęsknił. Może gdyby trafił do rodziny, którą znał… ale nie. Mama musiała mu
wykopać jakiegoś zapomnianego przez Merlina ojca. On też wolałby o nim nie
pamiętać. Wolałby o nim nie wiedzieć.
Zawsze
byli tylko w dwoje. On i mama. Mama i on. Para na dobre i na złe. Rozumieli się
bez słów.
Wszystko
jednak się zmieniło, kiedy zachorowała, a w jego życiu pojawił się Reynard
Lupin. Sturg nie mógł na niego patrzeć – doskonale wyczuwał, że ojciec nie chce
mieć z nim nic wspólnego. Z wzajemnością.
Sturgis
zeskoczył z krzesła i podszedł do wiszącego na ścianie kalendarza. Wziął pióro
z leżącego obok stolika i skreślił kolejny dzień oddzielający go od wyjazdu do
szkoły. Nie mógł się doczekać. Chciał znaleźć się w tym cudownym miejscu, o
którym tyle opowiadała mu mama.
Tak,
gdy pójdzie do Hogwartu, wszystko się zmieni. Nie będzie milczącego, wiecznie
złego ojca. Nie będzie przesadnie (może nawet sztucznie) troskliwej macochy.
Nie będzie plączącego się mu pod nogami dzieciaka. Nie będzie musiał znosić
pełnych politowania spojrzeń, jakim obdarzali go mieszkańcy miasteczka. Będzie
tylko on, Sturgis Reginald Podmore. I będzie sobą.
Najchętniej
aż do pierwszego września nie opuszczałby swojego poddasza, ale wiedział, że to
niemożliwe. Zagłodziłby się w końcu na śmierć, a przecież obiecał mamie, że nie
pozwoli, by jej brak zmarnował mu życie. Marzył o tym, żeby grać w narodowej
reprezentacji quidditcha. Oczami wyobraźni widział siebie w narodowym
kostiumie, z najlepszą miotłą w jednej dłoni i pucharem mistrzostw świata w
drugiej.
Uśmiechnął
się na tę myśl. Chciał być kimś. Kimś ważnym. I będzie, nie miał co do tego
wątpliwości.
Podbudowany
takim postawieniem sprawy, otworzył drzwi i po cichu zszedł po schodach. Nie
chciał zwracać na siebie uwagi macochy lub, co gorsza, dzieciaka. Jego jednak
nie dało się oszukać. Ledwie stopa Sturga stanęła na parterze, z pokoiku wypadł
pięciolatek. Biegiem pokonał dzielącą ich odległość i przylgnął do starszego
chłopca.
Sturgis
zacisnął powieki. Niechętnie przyznawał to sam przed sobą, ale zaczynał lubić
tego dzieciaka. Kiedy wprowadzał się rok temu do Rockcliffe, mały Remus
strasznie go denerwował. Był dosłownie wszędzie, nie odstępował go na krok.
Chodził za nim jak szczeniaczek. Chociaż…
Merlinie,
to nawet czasami było miłe. Zawsze byli tylko we dwoje – tylko on i mama.
Dziwnie było mieć młodsze rodzeństwo. W ogóle rodzeństwo. Pamiętał, że kiedyś
pytał mamę, dlaczego są sami, dlaczego nie ma ojca, dlaczego jest jedynakiem.
Mama zmieniła szybko temat, zbyła go, że ojciec zniknął. Potem pewnie tego
żałowała, gdy zachorowała i postanowiła, że właśnie tam trafi Sturg. Wtedy
tłumaczyła, że mityczny ojciec nigdy się o nim nie dowiedział, nigdy mu nie
powiedziała, bo chciała, by byli tylko we dwoje. Sturgis już jej wtedy nie słuchał.
Był zły. Zły za kłamstwo, zły za to, że mama miała od niego odejść. Ciągle był
zły… nawet teraz, gdy minęło już tyle czasu do jej śmierci.
– Nie
smuć się… – poprosił maluch. – Nie płacz. Kocham cię.
Sturg
poczuł, jak ściska mu się serce. Tak dawno tego nie słyszał.
– Ja
ciebie też, bączku – szepnął. Sam się zdziwił, gdy te słowa ujrzały światło
dzienne.
Ale
taka była prawda. Co by nie było między nim a ojcem, naprawdę pokochał tego
małego, denerwującego chłopca.
– Co
się stało, Sturg? – zapytała macocha, wchodząc do pokoju.
– Nic,
nic – zapewnił ją. – Tylko pomyślałem… czy mógłbym dostać coś do jedzenia?
Czarownica
uśmiechnęła się lekko, jakby smutno. Zawsze tak robiła. Odkąd Sturg ją znał,
zawsze była zasmucona. Nie rozumiał tego.
– Usiądź,
zaraz dam ci obiad.
Sturg
posłusznie zajął miejsce przy stole. Braciszek wdrapał się na krzesło obok,
najwyraźniej nie chcąc odstąpić go nawet na moment. Sturgis uśmiechnął się i
poczochrał go po główce.
~ * ~
Styczeń 1986
Startując
na doktorat, Remus spodziewał się wielu problemów. Był przekonany, że boginy
nie zechcą z nim współpracować. Domyślał się, że będzie musiał walczyć z
komisjami grantowymi. Ale, na Merlina, nie podejrzewał, że wykończą go zajęcia,
które obowiązkowo miał zaliczyć.
Nie
było ich wiele. Program studiów doktoranckich był okrojony do minimum, „by nie
zajmować cennego czasu”, jak to stwierdził dziekan, ale tematyka zajęć była…
cóż... Nie wszystkie były złe, co to, to nie. Remusowi bardzo podobały się
ćwiczenia z przygotowania pedagogicznego, które pewnego dnia miały umożliwić
doktorantom wykładanie na uniwersytecie.
O wiele
gorszy był wykład z zaawansowanej teorii magii. Zapowiadało się fantastycznie.
Formuła tworzenia zaklęć, ich budowa, spojrzenie na historię magii właśnie pod
kątem czarów… był tylko jeden szkopuł. Słowo „zaawansowana”. Nie stanowiłoby to
problemu, gdyby nie to, że podstawowej teorii magii Remus nigdy się nie uczył.
Uczęszczające do Beauxbatons Blanca i Megane przechodziły jej kurs w piątej
klasie, ale Hogwart nie oferował tego typu zajęć.
Ta luka
edukacyjna stanowiła dla Remusa nie lada problem. Jeszcze na zajęciach radził
sobie jako tako, co nieco uzupełnił z podręczników. Jasne, mógł poprosić o
pomoc ojca, ale wiedział, że nie zniósłby kolejnej porcji utyskiwań Reya na
Hogwart. Doskonale znał niechęć Reynarda do brytyjskiej szkoły, a w
szczególności do jej dyrektora. Zdawał sobie sprawę z tego, że poniekąd sam był
przyczyną takiego stanu rzeczy. Właściwie odkąd pamiętał, Rey podejrzliwie
spoglądał na Hogwart, a resztki jego sympatii zniknęły po wypadku, gdy Remus
podczas przemiany omal nie zabił jednego z uczniów. Młody Lupin wciąż miał w
pamięci wojnę, którą musiał stoczyć z ojcem, by ten nie zabrał go ze szkoły.
Teraz, patrząc z perspektywy czasu i będąc świadomym działań Turnera, wcale się
nie dziwił reakcji Reynarda.
W
świetle zbliżającej się powoli sesji i egzaminu z teorii magii, Remus
zdecydował się wreszcie o poproszenie o pomoc. Wszystkie jego wątpliwości
zniknęły, gdy uświadomił sobie, że może przy tej okazji spędzić nieco więcej
czasu ze swoją dziewczyną. W końcu Valerie ukończyła Beauxbatons.
Podjąwszy
taką decyzję, Remus z zadowoleniem wstał od książek i ruszył do kominka.
Wrzucił w ogień garść proszku Fiuu i wywołał dom Valerie. W płomieniach szybko
pojawiła się głowa skrzata domowego.
–
Rezydencja państwa Lestrange’ów, Fiołek wita pana Lupina. Czy mam poprosić
mademoiselle do kominka?
Remus
uśmiechnął się. Fiukał do Valerie tak często, że znały go już wszystkie z
siedmiu skrzatów domowych.
–
Byłbym zobowiązany, jeżeli ma chwilę wolnego czasu – powiedział.
Fiołek
skinął głową z poważną miną, jakby Remus powierzył mu życiową misję, po czym
zniknął.
Przez
dłuższą chwilę w kominku nic się nie działo, aż pojawiła się w nim Valerie.
–
Dziękuję ci, mój wybawco – rzuciła teatralnie. – Wyrwałeś mnie z łap potwora
imieniem „prawo transportu czarodziejskiego”. Miło odejść od książek.
– Muszę
cię zawieść, bo ja właśnie w podobnej sprawie. Nie chciałabyś może poświęcić
wolnego wieczora na wytłumaczenie mi podstaw teorii magii? Czeka mnie egzamin z
zaawansowanej, a ewidentnie mam braki. Wiesz, różnice programowe.
Błysk w
oczach czarownicy powiedział mu, że jest bardziej niż chętna takiemu spędzaniu
czasu, ale szybko się stropiła. Remus wiedział, co jest tego powodem. Studia na
prawie czarodziejskim kosztowały Valerie zbyt wiele dyskusji w rodzinie, by
mogła pozwolić sobie na zaniedbanie chociaż jednego przedmiotu.
–
Zróbmy biznes – powiedziała po chwili. – Ja ci wyjaśnię teorię magii, a ty
pomożesz mi z prawem dotyczącym magicznych stworzeń. Kiedy chcesz wpaść?
– Jak
tylko znajdę kogoś, kto zaopiekuje się Rose – odpowiedział Remus, myśląc o
rysującej na piętrze córeczce.
Valerie
machnęła lekceważąco ręką.
– Weź
ją ze sobą. Usiądzie sobie z nami, w razie czego zajmą się nią skrzaty.
Przecież nie będziesz zawracał głowy Régi.
Remus
nie mógł nie przyznać dziewczynie racji. Co prawda Régine zawsze chętnie
opiekowała się Rose, ale miała teraz mnóstwo pracy. Balai Enterprise
wypuszczało właśnie nowy model miotły, a cała akcja promocyjna zbiegła się z
początkiem trzeciego trymestru ciąży wiceprezeski. Régi za wszelką cenę chciała
pozamykać wszystkie sprawy przed urlopem macierzyńskim.
– No
dobrze. Będę w ciągu godziny.
– Będę
czekać – odpowiedziała Valerie, uśmiechając się promiennie.
Pod
wpływem jej uśmiechu Remusowi zrobiło się gorąco. Miał nadzieję, że udało mu
się to ukryć. Serce mu przyspieszyło na myśl o popołudniu spędzonym ze swoją
dziewczyną. Obawiał się jedynie, że obecność Rose utrudni im naukę. Miłość
miłością, ale naprawdę potrzebował uzupełnić wiedzę. Nie chciał wylecieć ze
studiów z tak błahego powodu.
–
Rosie, idziemy do cioci? – rzucił w kierunku schodów.
Po
chwili usłyszał kroki córki. Rose zbiegła na parter. Jej uśmiech szybko zgasł,
gdy zobaczyła rozłożone na stole pergaminy.
– A nie
uczysz się? Prosiłeś, żebym ci nie przeszkadzała.
Remus
pogłaskał ją po jasnobrązowych, identycznych jak jego własne, włosach.
Doceniał, że Rosie siedziała grzecznie w swoim pokoju, gdy siadał do nauki.
Gdyby nie to, pewnie nigdy nie dałby sobie rady ze studiami.
– Uczę,
uczę. Właśnie dlatego musimy iść do cioci. Potrzebuję jej pomocy. Wybierasz się
ze mną, czy wolisz poczekać na dziadka?
Stłumił
łobuzerski uśmiech. Bardzo by się zdziwił, gdyby Rose teraz mu odmówiła. Uwielbiała
Valerie i już kilkukrotnie byli razem w rezydencji Lestrange’ów. Akurat w tym
momencie było mu to niezwykle na rękę – jeżeli musiałby czekać do wieczora na
powrót ojca, nie udałoby mu się w ten wieczór załatwić sprawy teorii magii.
Byłoby już zbyt późno na wizytę w Paryżu, nie mówiąc już o zmaganiu się z
wyraźną niechęcią Reya. Zaczynało go to męczyć.
Drzwi
do paryskiej rezydencji Lestrange’ów otworzył mu Grabek, główny rodzinny
skrzat. Poszli prosto do biblioteki, gdzie czekała już na nich Valerie.
Towarzyszyła jej Stokrotka, osobista skrzatka.
–
Goście do panienki – oznajmił oficjalnie Grabek.
Valerie
uniosła głowę znad książek. Ostentacyjnie odetchnęła z ulgą i zamknęła
podręcznik.
–
Nareszcie. To w czym ci pomóc?
Remus
usiadł naprzeciw niej. Rose bez skrępowania podbiegła do Valerie i przytuliła
się do niej. Lestrange pocałowała ją w czoło. Remus poczuł ukłucie zazdrości.
On nie mógł sobie pozwolić na takie gesty względem swojej dziewczyny. Musiał
zgrywać kulturalnego kawalera (którym przecież był – w każdym razie był
kulturalny), który wcale nie ma ochoty na pocałowanie gospodyni (co z kolei
wcale prawdą nie było). Merlinie, po stokroć wolałby, żeby spotkali się u niego
w domu. Wtedy nie musiałby wciskać się w ciasne ramy konwenansów.
– We
wszystkim. Po prostu we wszystkim – powiedział bezradnie. – Nie mam zielonego
pojęcia, z której strony mam się za to zabrać.
– No
dobrze… Skoro tak… Rose, słonko, pokaż Stokrotce, jak pięknie rysujesz.
–
Dobrze, ciociu.
Valerie
podeszła do regału i wyjęła z niego grube tomiszcze. Przez chwilę kartkowała
je, po czym odłożyła je na miejsce. Krążyła po pomieszczeniu. Poruszała
palcami, jakby coś odliczała.
– No
dobrze. Podstawy teorii magii… Mamy dwa sposoby na uprawianie magii: rytuał i
zaklęcie. Oba są zbudowane mniej więcej w ten sam sposób: centrum, płaszcz i
powłoka. Różni je zaklęta w nich siła i moc, którą czerpią z czarodzieja.
Rytuały są bardziej pierwotną magią. Są silniejsze, więcej mogą zdziałać, ale
też nie każdy czarodziej może wykonać każdy rytuał. Potrzebny jest odpowiedni
poziom mocy. Rytuały do perfekcji dopracowali egipscy magowie. Prawdopodobnie
to właśnie oni jako pierwsi okiełznali magię… Filozofia magii też ci jest
potrzebna?
– Na
Merlina, nie! – krzyknął Remus. Sama perspektywa czegoś takiego śmiertelnie go
przeraziła. Już teoria wystarczająco o przytłaczała.
– To
innym razem. Mamy czas – stwierdziła Valerie, posyłając mężczyźnie olśniewający
uśmiech. – Jeżeli chodzi o zaklęcia jako takie… jak to mawiał profesor Guedira:
Rzymianie praktycznym narodem byli. Rytuały były dla nich zbyt skomplikowane i
zbyt niepewne, a co za tym idzie – kompletnie nieprzydatne bojowo. Zaczęli więc
pracować nad stworzeniem kanalizacji magii, dzięki któremu byłaby szybsza,
skuteczniejsza i bardziej dostępna. Najstarsze zaklęcia datujemy na okres wojny
domowej po śmierci Cezara, a ich rozkwit na panowanie Augusta. Właśnie dlatego
do dzisiaj inkantacje większości zaklęć pochodzą z łaciny. Miałeś historię
magii?
Problematyczne
pytanie. Bardzo problematyczne. Remus wolał się nie przyznawać do tego, że
niezbyt uważał na tych zajęciach. Cóż… nie należały ani do jego ulubionych, ani
do najbardziej pasjonujących.
–
Wiesz, w Hogwarcie tego przedmiotu nauczył duch, więc…
Valerie
roześmiała się.
– Dobrze,
potraktuj to pytanie za niebyłe. Jest kilka różnic między rytuałem a zaklęciem.
Przede wszystkim: energia potrzebna do zasilenia czaru. Rytuał karmi się mocą
czarodzieja i potrafi się okrutnie zemścić, jeżeli weźmie się za niego ktoś
nieprzygotowany lub niedostatecznie potężny. Profesor Guedira mówił, że budowa rytuału
przypomina trochę jabłko – niewielkie centrum nie jest w stanie skumulować
siły, dlatego czerpie ją z rzucającego. Z kolej rozbudowane płaszcz i powłoka
wpływają na konieczność rozbudowanej „obudowy” – do rzucenia rytuału konieczne
są odpowiednie rekwizyty, nierzadko też pora dnia czy faza księżyca. Często
wiąże się to z długimi wypowiedziami. Rozumiesz póki co?
Remus
uniósł wzrok znad notatek i skinął głową.
–
Świetnie. Mów, jeżeli coś będzie niejasne. Przejdźmy do zaklęć. Mają duży
rdzeń… coś jak pestka awokado, a pozostałe części są znikome. Dlatego do
rzucenia zaklęcia wystarczy inkantacja i odpowiedni ruch różdżką. Ale to ma też
ograniczenie. Zaklęcie jest związane z jednym konkretnym słowem. Dajmy na to… Hekate,
ciężki przykład, ale weźmy takiego Cruciatusa. Znasz inkantację, prawda?
Wszyscy znają, tylko udają, że nie. „Crucio”. Z łaciny. Jeżeli użyjesz
angielskiego lub francuskiego odpowiednika, to nie zadziała. Rytuał nie ma tego
ograniczenia i tekst może zostać wypowiedziany w dowolnym języku. I… wydaje mi
się, że to by było na tyle, jak na początek. Dalej wchodzi nam szczegółowe
rozpisanie elementów budowy czarów, ich funkcje, wiązania między nimi… Cała noc
by nam na to zeszła. Chyba że masz jakieś pytania.
– Nie,
chyba nie. Jestem fatalnym uczniem, wybacz. Rzadko dręczę wykładowców
pytaniami.
Valerie
wydała się usatysfakcjonowana tą odpowiedzią. Usiadła naprzeciw Lupina i
sięgnęła po swój skoroszyt. Stalówka pióra zawisła nad pergaminem.
– To
teraz twoja kolej. Zamieniam się w słuch.
Remus
upił łyk przestygłej herbaty i zaczął wykład o przepisach dotyczących istot i
magicznych stworzeń.
Ho, ho, ho! Trochę mnie tu nie było, wiem, przepraszam. Na jakiś czas kompletnie wypadłam z obiegu przez nawał prac (zawodowa, domowa, magisterska, wybierzcie co chcecie). Ale ostatnio pewnego pięknego popołudnia narzeczony mnie zapytał, dlaczego przestałam pisać, skoro tak mnie to relaksowało i czemu nie mogę wrócić. I te dwa pytania otworzyły szufladkę z mojej głowie z podpisem "Różyczka". Zrobiłam reread całości, przypomniałam sobie pomysły, które chciałam napisać i odpaliłam na nowo worda... i dokończyłam rozdział, który był w połowie napisany od czerwca! A zaraz potem zaczęłam pisać następny. Póki co idzie nieźle, ale następny rozdział będzie raczej już w nowym roku.
Ściskam Was mocno,
Morri
Nareszcie! Dzielnie czekałem aż się doczekałem. Dziękuję za kontynuowanie tego wspaniałego opowiadania, wspaniały rozdział!
OdpowiedzUsuńBardzo Ci dziękuję za ten komentarz. Nawet nie wiem, jak poprawiłeś mi nim humor.
UsuńŚciskam,
Morri
Dobrze, że wróciłaś! Zatem do przeczytania w nowym roku <3
OdpowiedzUsuńWysyłam mnóstwo weny :D
Magda