Kwiecień
1965
Rozmyślał godzinami, co może powiedzieć
Valerie. Jak ubrać w słowa to, co miał jej do przekazania. O dziwo, po raz
pierwszy od lat, o wiele łatwiej było mu składać myśli po angielsku, nie po
francusku. Przypominał sobie rozmowy, które na ten temat przeprowadził z Ami.
Wtedy było łatwiej, Amelia w końcu znała jego tożsamość jeszcze zanim zaczęli
się spotykać.
Wiedział, że teraz powinien zrobić podobnie.
Albo powiedzieć Valerie niedługo po rozpoczęciu się ich związku. Ale kto mógł
przewidzieć, że to zajdzie tak daleko? Że będzie planował zaręczyny?
Za wysokie progi.
Wciąż słyszał słowa kuzynki. Te progi były za
wysokie, szczególnie dla niego, a jednak był już tuż, tuż. Wystarczyło jedno
słowo Valerie, by została jego żoną. Valerie Lupin… Czy to nie brzmiało
pięknie? Mogli stworzyć rodzinę.
Mimo to czekał niemal do ostatniego dnia
wyznaczonego przez siebie terminu. Chciał jak najbardziej dojść do siebie po
przemianie i… cholera, bał się jej reakcji. Bał się tej rozmowy. Bał się tego,
co będzie potem.
Z początku chciał umówić się z nią na spotkanie
w jakimś neutralnym miejscu. Nie mogło tam być zbyt tłoczno, by jego rewelacji
nie usłyszał nikt niepowołany. Nie mogło być zbyt pusto, by Valerie się nie
wystraszyła, że ma wobec niej złe zamiary, gdy już dowie się prawdy.
W końcu odpuścił planowanie. Skorzystał z tego,
że Reynard zabrał Rose na wycieczkę i teleportował się do Paryża tak, jak stał.
Bez planu, bez przygotowania… za to z duszą na ramieniu.
Zapukał do drzwi rezydencji Lestrange’ów.
Otworzył mi skrzat, który wpuścił go do foyer i poszedł powiadomić mademoiselle
o przybyciu gościa. Remus rozejrzał się po pomieszczeniu.
Był tu nie pierwszy raz, ale zdawał sobie
sprawę z tego, że być może ostatni. Na ścianach wisiały obrazy przedstawiające
sceny historyczne. Królowie ćwiczyli się w walce na miecze, magowie przerzucali
się zaklęciami. Piękne kobiety mdlały, gdy rycerze obdarowywali je kwiatami.
– Cóż za niespodzianka! – powiedziała Valerie,
wchodząc do pomieszczenia. – Nie spodziewałam się ciebie dzisiaj. Dopiero co
rozmawiałam z papą i…
– Ja poniekąd właśnie w tej sprawie przychodzę.
Jest jeszcze jedna kwestia, którą musimy omówić. Moglibyśmy… bardziej na
osobności? – dodał nieśmiało, kątem oka spoglądając na nadstawiające ucha
postacie z obrazów.
– To chodźmy na spacer. Tylko wezmę płaszcz.
Kilka minut późnej szli już ulicami Paryża.
Milczeli. Remus wiedział, że powinien jako pierwszy rozpocząć rozmowę, ale nie
umiał znaleźć słów. Jak zaczynało się przemowę, w której informowało się
kobietę, którą chciało się uczynić swoją żoną, że nie jest się człowiekiem?
– Papa mówi, że nie będzie oponował, gdy
przyjdziesz do niego prosić o moją rękę – zagaiła Valerie, najwyraźniej widząc
jego zawahanie. – Trochę kręcił nosem, ale cieszy się, że jestem szczęśliwa.
– Tak, właśnie… Zanim… no wiesz… Powinienem ci
o czymś powiedzieć. Właściwie to powinienem ci o tym powiedzieć już dawno temu,
ale… uznasz mnie pewnie za głupca… albo i gorzej.
Nie był w stanie na nią spojrzeć. Bał się tego,
co ujrzy w jej oczach. Język mu się plątał. Myśli kotłowały się w głowie.
Powinien zrezygnować. Wycofać się. Przeprosić Valerie, że zajął jej tyle czasu
i zniknąć z jej życia.
– Nigdy – zapewniła go. – Przestań, co może być
takie straszne? Chyba, że… nie masz więcej dzieci, prawda? Znaczy, przyjmę
wszystko, po prostu wolałabym wiedzieć.
Mimo napięcia, Remus roześmiał się cicho. Jej
pytanie wydawało się absurdalne w porównaniu z tym, co zamierzał jej
powiedzieć.
– Merlinie, nie. A przynajmniej nic mi o tym
nie wiadomo…
– Dużo było takich, które mogłyby ci nie
powiedzieć? – Pytanie zdawało się być błahe, ale Remus wyczuł w nim
zdenerwowanie. Czyżby aż tak martwiła się jego wcześniejszym życiem uczuciowym?
Już dawno temu opowiedział jej o Amelii. O ich
związku, ich krótkim małżeństwie. Mówił też o tym, co po śmierci Ami – o
oskarżeniu go o udział zamordowaniu żony i niemal dwóch tygodniach, które
spędził w areszcie. Pominął tylko ten drobny szczegół, że był to areszt
Departamentu Kontroli, nie aurorski.
– Nie, nie. Jedna raptem. Jeszcze w siódmej
klasie.
Przemiła Mary Macdonald, która szybko
wprowadziła go w tajniki sztuki miłosnej. Wciąż czuł ciepło na policzkach, gdy
wspominał tamte dni. Ciężko powiedzieć, że łączyła ich miłość, raczej była to
wypadkowa wzajemnej fascynacji, szalejących hormonów i pożądania. Jemu samemu
te intensywne spotkania niezwykle ułatwiały funkcjonalnie – bardzo ciężko
znosił okres dojrzewania i związane z nim zmiany, które zachodziły w jego
ciele. Jakby te comiesięczne mu nie wystarczały.
– Więc w czym problem? Rémy, co się dzieje?
Jesteś dzisiaj… dziwny.
– Nieco częściej niż tylko dzisiaj – mruknął. –
Po prostu… Nie powiedziałem ci czegoś ważnego. Jestem, można by rzec, chory…
Valerie zatrzymała się gwałtownie. Złapała go
za nadgarstki i przyciągnęła do siebie. Chciała spojrzeć mu w oczy, ale uciekł
spojrzeniem. Położyła dłoń na jego policzku (dzisiaj niegolonym, jak
zauważyła).
– To żaden problem. Porozmawiam z papą, mamy
przecież pieniądze, znajdziemy lek. Niczym się nie martw.
Remus poczuł, jak wzruszenie ściska mu gardło.
Chciała mu pomóc. A on ją okłamywał. Był skończonym draniem.
– To nie takie proste. To nie jest coś, na co
można znaleźć lekarstwo.
Valerie zbladła. Odruchowo wyciągnął ręce, żeby
ją objąć, ale powstrzymał się. Lepiej, żeby jej teraz nie dotykał. Nie, dopóki
nie dowie się wszystkiego.
– Hekate… – jęknęła, szybko się jednak
opanowała. – To nie ma znaczenia. Coś wymyślimy. To śmiertelne? Ile mamy czasu?
– To nie jest śmiertelne… potencjalnie. To
bardziej skomplikowane.
Wysunął się z jej rąk i odszedł kilka kroków.
Potarł skronie. Co miał jej powiedzieć? Przecież te słowa mogły zniszczyć
wszystko, co było między nimi. Jak mógł w ogóle do tego dopuścić? Kretyn.
Idiota. Skończony idiota.
– Rémy?
Wyjaśnij mi, proszę.
Błaganie
w głosie dziewczyny ubodło go niczym zaklęcie tnące. Było wręcz gorsze.
Nieświadomie uniósł dłoń i potarł bliznę po skażeniu srebrem. Wolałby na nowo
przeżyć tę ranę, niż tłumaczyć Valerie swoją tożsamość.
– Rémy?
– ponowiła pytanie Lestrange, kładąc dłonie na jego ramionach. – Co jest tak
strasznego, że nie chcesz mi o tym powiedzieć? Na co chorujesz?
Zacisnął
powieki. Teraz. Szybko i w miarę bezboleśnie. Nie mógł dłużej czekać.
–
Jestem wilkołakiem – wyrzucił z siebie. – Od dwudziestu lat.
Dłonie
Valerie zniknęły z jego ramion. Słyszał jej kroki, gdy cofała się, oddalała od
niego.
Nie
miał odwagi, by odwrócić się i spojrzeć jej w oczy. Wiedział, co zobaczy.
Odrazę. Obrzydzenie. Wściekłość. Wszystko całkowicie uzasadnione. Już wiedział,
że to koniec. Ta świadomość niemal fizycznie go bolała. Stracił ją.
– Chcę
znać szczegóły – zażądała ostro Valerie.
Remus
ugryzł wargę, żeby fizyczny ból przywrócił jego rozszalałym myślom.
–
Miałem pięć lat – powiedział, starając się ze wszystkich sił zachować jak
najbardziej neutralny ton głosu. Żeby tylko nie pokazać, co się z nim dzieje. –
Ugryzł mnie wilkołak, na którego polował ojciec. Dzieci w tym wieku zazwyczaj
umierają po pogryzieniu… ja miałem szczęście. Albo nie, zależy, jak na to
spojrzeć.
–
Amelia wiedziała?
To
pytanie zabolało. Bardziej, niż mógłby się tego spodziewać. Szczególnie, że
trafiło ono bez pudła – w końcu Ami znała prawdę o nim jeszcze zanim zaczęli
się spotykać. Wiadomo, była to zupełnie inna sytuacja, w końcu walczyli ramię w
ramię.
– Od
początku. – Wiedział, że pogrążył się tymi słowami, ale nie mógł kłamać. Już
dość kłamstw.
Merlinie,
przecież wiedział, do czego prowadzi ukrywanie prawdy. Wiedział, że omal nie
zniszczyło to jego relacji z ojcem. Że nadal dostawał od Sturga wiadomości
osobnym kanałem niż Reynard. Czy naprawdę niczego się nie nauczył?
Najwyraźniej
nie.
Idiota.
– I
uznałeś, że ja powinnam dowiedzieć się dopiero teraz?
– To
nie tak! – rzucił, odwracając się.
Valerie
była nienaturalnie blada. Kosmyk czarnych włosów wymknął się spod misternie
ułożonego koka, ale czarownica nie miała głowy do tego, by go poprawić. Jej
oczy lśniły gniewem… ale i łzami.
– Ja…
Bałem się. Na początku w ogóle nie wierzyłem, że to wyjdzie… Że między nam
będzie coś więcej niż niezobowiązujące spotkania. A potem chyba już się
zaplątałem. Nie umiałem znaleźć odpowiedniego momentu, odpowiednich słów. Ja…
położyłem to, wiem. Powinienem wcześniej…
–
Jasne, że powinieneś – syknęła wściekle Valerie. – I co? Myślisz, że tak po
prostu przejdziemy nad TYM do porządku dziennego?! Chyba żartujesz! Może gdzie
indziej, ale ja jestem Lestrange! Jak to sobie wyobrażasz?! Jestem na
świeczniku! Jestem najlepszą partią w tej części Europy! Nie mogę… To… To
zupełnie inny świat. MY jesteśmy z zupełnie innych światów… A związku nie można
budować na sekretach i kłamstwach.
Rzuciła
mu ostatnie, chłodne spojrzenie i ruszyła w stronę domu.
– Sama
się odprowadzę – rzuciła, nie zatrzymując się.
Remus
stał jeszcze długo po tym, jak Valerie zniknęła mu z pola widzenia. Niemal
słyszał trzask, z jakim pękało jego serce. Spodziewał się tego, podświadomie
czuł, że to się wydarzy, ale nadal nie docierało do niego, że to koniec.
Stracił ją.
Dom
powitał go ciemnymi oknami i pustką. Nikogo nie było. Nikt na niego nie czekał…
Chociaż może to i lepiej. Nie wiedział, czy byłby w stanie stawić teraz czoła
swojej nazbyt domyślnej córce.
Córce,
której też musiał w końcu powiedzieć, że ich życie się zmieni. Że nie będzie
już jej ulubionej cioci.
– Szlag
by to wszystko – warknął, a za tymi słowami wyleciała wiązanka francuskich i
angielskich przekleństw.
Godzinami
kręcił się po domu, nie mogąc znaleźć sobie miejsce. W końcu, pełen obrzydzenia
do samego siebie, sięgnął po Ognistą Whisky. Skrzywił się po pierwszym łyku. Od
lat tego nie pił. Ale pomogło. Płomień przetoczył się przez jego gardło, ale
pomógł w odzyskaniu jasności umysłu.
Inne
światy. Jasne, że byli z innych światów. On był gołodupcem, półkrwi
czarodziejem, wilkołakiem z innego kraju. Bez pracy, bez szans na nią. Wdowiec
z małym dzieckiem.
A
Valerie była arystokratką, czarownicą czystej krwi. „Najlepszą partią w tej
części Europy”, jak sama chętnie mu przypomniała. Dzieliły ich nie progi, a
całe piętra. Góry, pieprzone Himalaje.
Nie
słyszał, gdy ojciec wrócił do domu. Rey wszedł do pokoju, trzymając śpiącą
wnuczkę. Rose zasnęła, gdy siedział z Barraundem nad planem najnowszych badań
profesora.
Myślał,
że Remus jeszcze nie wrócił, w domu zdawało się być kompletnie pusto. Dopiero
po wejściu do salonu zobaczył płonący w kominku ogień i syna siedzącego w
fotelu. Już wiedział, że poszło źle.
Tak się
tego spodziewał.
Westchnął
ciężko i skierował się ku schodom. Chciał odłożył śpiącą wnuczkę do łóżka i
wtedy pomóc synowi się podnieść. Nie, żeby miał pojęcie, jak to zrobić.
–
Miałeś rację. – Ciszę przerwał lekko ochrypły głos Remusa. – Oni wszyscy są
tacy sami. One wszystkie są takie same.
~ * ~
Kwiecień 1965
Rey
ledwo zdążył wejść do Departamentu, gdy dopadł go czerwony ze zdenerwowania
Will.
– Mamy
odpowiedź w MUSC-u! A raczej nie mamy! Nie mają go. Nie ma takiego człowieka w spisach.
Nikt nigdy nikogo takiego nie widział.
– A
Hogwart? – Naprawdę liczył na to, że chociaż w szkole czegoś się dowiedzą. Już
się nauczył, że kanały oficjalne to jedno, a Hogwart to coś zupełnie innego. I
często to w murach zamkowych można było się dowiedzieć o wiele więcej.
Will
bezradnie pokręcił głową, a Rey poczuł się, jakby ktoś spuścił z niego
powietrze. Nie mieli nic. Tak cieszył się z upragnionego portretu pamięciowego,
a okazało się, że był on nic nie wart. Znowu zostali z pustymi rękami.
Potarł
twarz dłońmi, chcąc rozładować trochę zawód. Hekate, tracił siły do tej sprawy.
Do tego wilkołaka. Ścigał go właściwie odkąd pracował w Departamencie Kontroli.
Stykał się z nim kilkukrotnie. Widział go! A nadal nic na niego nie miał. To
było takie frustrujące…
Tak jak
Rey był zawiedziony, tak Rick był wściekły. Kałamarz przeleciał przez gabinet i
roztrzaskał się o ścianę. Czarny atrament obryzgał podłogę i ścianę.
– Reparo!
Chłoszczyść! – Will szybko naprawił naczynie, jakby taki wybuch złości
kolegi był czymś normalnym. – Tak mi przyszło do głowy… Ściągnijcie tego gościa
na drugie przesłuchanie…
– Sami
nie możemy – zauważył cierpko Rick. – Nie bez pomocy Ala, a wtedy dowie się o
tym Tezeusz, a potem Newt… i Sebastian. Merlin jeden wie, co gorsze!
– Nie
możemy go ściągnąć – powtórzył z zamyśleniem Rey. Podniósł wzrok i spojrzał na
przyjaciół. – Ale my możemy udać się do niego. Zostawił nam przecież adres.
Rick
rzucił się do teczek na biurku i zaczął je przeglądać. Nerwowo przesuwał teczki
i koperty, część z nich zrzucając ze blatu. W końcu znalazł to, czego szukał i
triumfalnie podniósł pergamin.
– Mam
to. Rey, idziemy. Dorwę gnoja i wycisnę z niego wszystkie informacje.
– Rick,
pamiętaj tylko, żeby uprawnień nie przekroczyć! – krzyknął za nimi Will. – Nie
potrzebujemy skarg!
Rey nie
był pewny, czy Davies dosłyszał te słowa. Wręcz szczerze w to wątpił. Rick był
tak zaaferowany, że biegł przed siebie, z trudem unikając zderzeń z innymi
pracownikami Ministerstwa.
Wrócili
na ostatnie miejsce zbrodni i skierowali się na adres, który mieli w
dokumentach. Drzwi do piętrowego domu otworzyła starsza kobiecina. Na widok
umundurowanych oficerów nerwowo poprawiła lok siwych włosów.
– O
dzień dobry, panowie, dzień dobry. W czym mogę pomóc?
–
Szukamy niejakiego Fenrira Greybacka – powiedział Rey, zanim rozemocjonowany
Rick zdążył się odezwać. – Wiemy, że tu mieszka.
Staruszka
zmrużyła oczy i zamyśliła się.
– Nie…
takiego to tu nie było. Mieszkał u mnie taki młody człowiek, ale normalnie się
nazywa, nie jakoś tak… obco.
Oficerowie
wymienili spojrzenia. Nie takiej odpowiedzi się spodziewali. Byli pewni, że
znajdą tu swojego głównego świadka.
–
Mieszkał? – powtórzył Rey. Miał nadzieję, że jedynie się przesłyszał. Że coś
źle zrozumiał. W końcu angielski nie był jego ojczystym językiem. Mógł pomylić
czasy, prawda?
– Tak,
tak. Pan Tommy wyprowadził się… ja wiem… tydzień temu? Tak nagle, a przecież
jeszcze za dwa miesiące ma zapłacone! Ale dziwny on taki… Miły, ale dziwny.
Milczący taki… Znikał ciągle…
Rey
poczuł chłód przebiegający go po plecach. Zaczęła kiełkować w nim pewna myśl,
niezwykle niepokojąca. Zdawała się być niemożliwa. Nikt nie mógłby być tak
bezczelny, nie mógłby tak dobrze się kryć…
– Jakie
nazwisko?
Głos
Ricka jeszcze nigdy nie był tak pusty. Zazwyczaj w kontaktach służbowych
zachowywał spokój, ale tym razem Rey dobrze słyszał, jak emocje brały górę nad
jego przyjacielem. Po prawdzie, nad nim chyba też. Nie wierzył w to, co się
właśnie działo.
–
Thomas Moore – powiedziała babinka ze zdziwieniem. – Przecież z panami
rozmawiał.
Krew
huczała Reyowi w uszach tak, że nie dosłyszał odpowiedzi kolegi. Niemrawo
pożegnał się z kobieciną (a może i nie… nie pamiętał) i wycofał się na ulicę. Z
nerwów kręciło mu się w głowie, nie był pewny, czy w ogóle idzie prosto. Rick
bez problemu go dogonił.
–
Myślisz o tym samym, co ja? – zapytał nerwowo Davies.
–
Mieliśmy drania – wycedził Lupin. – Mieliśmy go w rękach. W naszym gabinecie.
Mieliśmy tego potwora, mordercę w rękach i go wypuściliśmy!
– Nie
wiem, sam już nie wiem. Powiedziałbyś, że to wilkołak? Kompletnie nie wyglądał…
Rey
mimowolnie parsknął śmiechem. Gdyby to było takie proste… o ile ich praca
byłaby łatwiejsza.
– Rick,
siedzisz w tym o wiele dłużej niż ja. Wiesz, że to tak nie… ech, cholera, co my
teraz zrobimy? Mogliśmy go zamknąć a tak to… Teraz go nie znajdziemy.
– Niekoniecznie.
Teraz NAPRAWDĘ wiemy, jak wygląda. Znamy nazwisko.
– O ile
nie jest fałszywe. Znowu. Pójdę do MUSC-u i się zapytam. A ty idź do Lovegood,
zrób portret. Koniec robienia z nas idiotów!
Gdy
minął pierwszy szok, Rey poczuł ogarniającą go wściekłość. Znowu dał się wystrychnąć
na dudka. Znowu przechytrzył go wilkołak. Niech go jasny szlag… niech ich
wszystkich jasny szlag trafi! Nigdy więcej na to nie pozwoli. Nigdy więcej nie
pozwoli na to, by ktokolwiek robił z niego głupca.
Chociaż
minęło kilka lat, nadal czuł gniew na samą myśl o Fletcherze i tym, jak ten
zwodził ich przez dobrych kilka tygodni… A oni błądzili jak dzieci we mgle.
Tyle dobrego, że ten zdradziecki wilkołak podniósł zasłużoną karę, chociaż Rey
nie miałby nic przeciwko temu, by samemu wymierzyć mu sprawiedliwość i odpłacić
za swoją krzywdę.
Wpadł
do siedziby Magicznego Urzędu Stanu Cywilnego akurat w momencie, gdy
urzędniczka wstawała zza biurka. Na jego widok, pełna niezadowolenia dotąd mina
czarownicy zmieniła się w wyraźnie złą.
–
Właśnie skończyłam – oświadczyła oschle, wymownie spoglądając na zegar.
–
Sprawa wyższej konieczności – rzucił Rey, zbyt zły, by szarpać się z kobietą.
Musiał wiedzieć TERAZ, a nie po weekendzie.
– Musi
poczekać! Właśnie kończę. Proszę kierować się do naczelnika.
Rey
odwrócił się na pięcie i biegiem ruszył do swojego Departamentu. Skoro chcieli
iść na wojnę, będą ją mieli. Jeżeli będzie trzeba, pójdzie do Biura Aurorów po
stosowne nakazy. MUSIAŁ mieć dzisiaj wszystkie dane. Ten przeklęty wilkołak nie
mógł dożyć następnej pełni. I on, Reynard Lupin, miał doprowadzić go na
stryczek.
Po raz
pierwszy w życiu wpadł do biura Scamandera bez pukania. Dyrektor Departamentu
jedynie podniósł leniwie wzrok znad raportów. Nie pierwszy i nie ostatni raz
któryś z jego pracowników wchodził, nie zawracając sobie głowy czymś tak
prozaicznym jak pytanie o pozwolenie.
–
Potrzebuję informacji z MUSC-u. Na wczoraj.
Newt
westchnął ciężko. Nie pierwszy i nie ostatni raz musiał spełniać takie prośby.
Czasami męczyło go to, jak w gruncie rzeczy ubogie kompetencje mieli jego
pracownicy. Z drugiej jednak strony, znając zapędy niektórych podwładnych, nie
mógł nie zgadzać się z tymi ograniczeniami. Wielu z nich i w obecnej sytuacji
miała tendencję do przekraczania uprawnień.
– Co
macie? – To pytanie było czystą formalnością, jednak Newt naprawdę był ciekawy
tego, co odkrył Reynard. Miał zaufanie do swoich najlepszych oficerów, mimo
tego, że kilkukrotnie powinęła im się już noga.
–
Możliwe, że nazwisko. Potencjalne, ale muszę to sprawdzić.
– Zaraz
zafiukam do naczelnika MUSC-u. Idź tam, przyjmie cię.
Newt
nie kłamał. Rey podejrzewał, że dyrektor musiał użyć nie tylko argumentów, ale
i wpływów swoich i swojego brata. W każdym razie godzinę później wrócił do swojego
gabinetu i zasiadł ciężko za biurkiem.
–
Fałszywka? – zapytał Rick, widząc marsową minę przyjaciela.
–
Trudno powiedzieć – przyznał z niechęcią Rey. Jeszcze raz wczytał się w kartkę,
którą dostał od naczelnika. – Thomas Ronald Moore, czarodziej półkrwi. Urodzony
2 sierpnia 1941 roku. Syn Ronalda i Lilith Moore. Zaginął 7 lipca 1952 roku.
Podczas pełni. Zgadzałoby się. Mam zdjęcie.
Wyjął
fotografię, na które znajdował się jedenastoletni chłopiec. Ciemne, nieco
przydługie włosy tańczyły wokół jego twarzy w miarę poruszania się co i raz
przysłaniając szare oczy.
Rick
położył obok zdjęcia najnowszy rysunek Lovegood. Mężczyznę z portretu
pamięciowego i chłopca z fotografii dzieliło kilkanaście lat, ale nie dało się
zaprzeczyć podobieństwu.
Rey nie
posiadał się z radości.
– Mamy
go!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz