Kwiecień 1965
Jak
bardzo się mylili… Szybko przekonali się, że nazwisko nie znaczyło nic. Jeszcze
tego samego dnia teleportowali się do domu, w którym mieszkali Ronald i Lilith
Moore. A raczej do jego ruin.
Z
dokumentów, które znaleźli, wynikało, że dom Moore’ów spłonął przed
dziewięcioma laty z mieszkańcami w środku. Nigdy nie ustalono, co było
przyczyną pożaru.
–
Myślisz, że to on – powiedział cicho Reynard, widząc minę Ricka.
– Nie
wiem. Ale jeżeli to on, mówimy o najwcześniejszych ofiarach, o których wiemy.
Cholera, dziewięć lat, Rey. Dziewięć lat. A to tylko jeden pieprzony wilkołak.
Co robimy nie tak? Z żadnym innym nigdy nie mieliśmy takich problemów.
Rey
podejrzewał dlaczego. Nie był jeszcze pewny… Moore, Greyback, czy jak tam się
zwał, nie był zwykłym wilkołakiem, który krył się przed wzrokiem Departamentu
Kontroli i udawał, że jest zwykłym człowiekiem. Nie, on żył dziko, rozkoszując
się tym, czym był. Nie robił z siebie człowieka, raczej wczuwał się w
wewnętrzne zwierzę.
–
Musimy coś zrobić, inaczej Newt nam nogi z dupy powyrywa – warknął Rick. – Już
dość ofiar. Zostało dziewięć dni do pełni. Pamiętasz, co mówił Sebastian? Zanim
wzejdzie księżyc, on musi być martwy.
Nie
znaleźli go przez dziewięć lat, a teraz mieli to zrobić w tydzień? Rey musiałby
być idiotą, żeby wierzyć, że to możliwe. Nie mieli nic prócz nazwiska i
portretu, ale bez chociażby przybliżonej lokalizacji nie były one nic warte.
Nie mieli czasu i ludzi by chodzić po całych Wyspach i rozpytywać po kolei
każdą napotkaną osobę.
– Jak
chcesz to zrobić?
– Nie
mam pojęcia – przyznał Davies. – Ale musimy coś wymyślić. Za długo to trwa.
Rey
pomyślał o liście widniejącej na stojącej w jego piwnicy tablicy. Dziesięć
nazwisk. Dwa kolejne, które musiał dopisać po powrocie do domu. Zbyt wiele.
Powinni to byli zakończyć dano temu.
Wrócili
do swojego biura w o wiele gorszych humorach, niż mieli, gdy je opuszczali.
Nastroje nie poprawiły im się przez następne dni. Każdego kolejnego ranka coraz
trudniej było im przekraczać drzwi prowadzące do ich Departamentu. Informacji
mieli jak na lekarstwo, a tych przydatnych… cóż… ani jednej. Will osobiście
przetrząsnął cały Rejestr. Przez cztery dni przekopywał się kolejno przez
wszystkie półki, by wreszcie znaleźć teczkę, w której znalazł wzmiankę, której
potrzebował. Nazwisko Thomasa Moore’a.
– 597!
– krzyknął, wpadając do gabinetu Daviesa i Lupina. – David Weiss, numer 597.
Teczka
była stara, nawet numer świadczył o tym, że była jedną z pierwszych, którą
założono w Rejestrze Wilkołaków. W czasach, gdy jeszcze mało kogo łapano i
spisywano. Nie żeby obecnie sito Departamentu Kontroli było dużo mniej
dziurawe. Przecież w czasie poszukiwań Bestii z Dartmooru Rey dobitnie
przekonał się o tym, że wielu pracowników Departamentu Kontroli celowo nie
zgłaszała znanych sobie wilkołaków do Rejestru, by mieć w nich informatorów.
Ricka
już nie było, tego dnia wyszedł punktualnie, spiesząc się na randkę z Irene.
Rey nadal nie dowierzał w związek tych dwojga. Uzdrowicielka zdawała się
kompletnie nie pasować do Daviesa… A mimo to byli razem już trzy lata. Hekate,
kiedy ten czas minął?
Rey
wziął od Willa teczkę i powoli zaczął ją przeglądać. David Albert Weiss.
Urodzony 25 grudnia 1926 roku. Nieznana data przemiany. Aresztowany przez…
aurora? Co do…?
– Od
kiedy aurorzy chwytają wilkołaki?
Will
spojrzał mu przez ramię. Przesunął palcem po pergaminie i zatrzymał go na dacie
aresztowania. Listopad 1947.
–
Pewnie przez przypadek, chociaż... Zobacz, to sam początek Rejestru. Nikt nie
wiedział, z czym to się je. Brygada Ścigania była ledwie w powijakach. Pogadaj
z Newtem, on będzie wiedział, co i jak. Przecież Rejestr to jego ukochane
dziecko… Może nawet bardziej niż Hugo. Na pewno pamięta wszystko z jego
początków.
Will
przewrócił kilka kartek. Zapisane były kilkoma charakterami pisma, w większości
nieczytelnego. Rey podrapał się po głowie. Czy tych Anglików naprawdę nikt nie
uczył wyraźnie pisać? Czy to jest AŻ takie trudne?
– Tu! –
rzucił McKenzie, stukając w pergamin. – „Widziany w lipcu 1952 w Lampeter”, tam
mieszkali Moore’owie. Dalej jest jeszcze lepiej: „podejrzany w sprawie
zaginięcie Thomasa Moore’a”.
– Nie
znaleziono go – zauważył Rey, z trudem rozczytując niewyraźne zawijasy.
– Nie
wtedy.
Will
przerzucił kilka kartek. Potem jeszcze kilka następnych. I kolejne, aż dotarł
niemal do końca teczki.
–
Zobacz, zginął w czasie akcji Departamentu Kontroli w marcu 1966. Dziewięć lat
temu.
–
Wszystko by się zgadzało. Weiss porwał Moore’om dzieciaka, zmienił go w
wilkołaka, wyszkolił… a potem zginął, a gówniarz został bez mentora. I mu
odbiło. Nie mamy teczki Moore’a, Greybacka, czy jak tam się nazywa? Trzeba
szukać po dacie urodzenia, po Lampeter, po…
– Nie
będzie go – przerwał mu szybko Will. Chłopak pobladł na samą myśl, że miałby
spędzić w Rejestrze kolejne dni. – Jeżeli nie trafił do szpitala, nie został
skatalogowany. Moore’owie zgłosili atak, ale na miejscu byli tylko oni. Bez
dzieciaka. Jeżeli go nie złapali potem pod fałszywym nazwiskiem to nie mamy go
w Rejestrze. A jeżeli dał fałszywe dane, to szukaj wiatru w polu.
Rey
posłał pod nosem wiązankę francuskich przekleństw. A miał wracać do domu
wcześniej domu… Angie go zabije. Miał zabrać gdzieś chłopców, żeby mogła
odpocząć. Szczególnie, że to mogła być ostatnia okazja na wolny wieczór przed
pełnią.
–
Jeżeli nie ma teczki, zdobądź pustą. Sami sobie zrobimy teczkę. Będziemy wtedy
dokładnie wiedzieć, co wiemy, a czego nie – stwierdził. – Newt już wyszedł?
Lupin
skrzywił się, gdy Will potwierdził. Liczył na to, że załatwi rozmowę z
dyrektorem w miarę szybko i będzie mógł wracać do rodziny, ale wyglądało na to,
że czekało go nawiedzenie Scamandera w domu. Na pewno będzie zachwycony.
Wszyscy
pracownicy Departamentu Kontroli (i sporo spoza niego) wiedziało, że Newt
Scamander mieszkał wraz z żoną i synem na niewielkiej farmie w miejscowości
Bramling w hrabstwie Kent, niedaleko Canterbury. Wszyscy wiedzieli również, że
Newt wprost nienawidził, gdy ktoś zawracał mu w domu głowę w sprawach
służbowych. Ten zawsze spokojny czarodziej ocierał się o furię, gdy ktoś naruszał
spokój jego rodziny… Sebastian jeden jedyny raz, na początku pracy popełnił
podobny błąd i sam mówił, że przeżył jedynie dzięki temu, że w domu przebywała
również Tina.
– Może
niech to poczeka do jutra – zaproponował nieśmiało Will, widząc wahanie
przyjaciela. – Nie pali się, nie mamy żadnych pewnych informacji. Weiss nie
żyje, nie przesłuchamy go. Ten, kto go złapał, raczej tego nie pamięta, to było
tak dawno temu… Jedź do domu, nie pakuj się Newtowi pod różdżkę. Jutro coś
ustalicie.
Propozycja
Willa była kusząca. Wyjątkowo kusząca… I słuszna. Nic już tego dnia nie ugra.
Nawet jeżeli zdobędzie jakiekolwiek informacje, bez Ricka nic nie zrobi, a Rick
wyrwany z randki będzie bardziej niebezpieczny niż całe stado wilkołaków.
– No
dobra. Pójdę do niego rano. Miłego popołudnia, Will. Skombinuj tę teczkę!
Kilka
minut później był już w domu. Remus przybiegł przytulić się do niego, jeszcze zanim
Rey zdążył zdjąć kurtkę. Uściskał go i pocałował w czoło. Następnie ucałował
żonę.
Równie
czule pocałował ją tydzień później, gdy wychodził na nocny dyżur. Ostatnie dni…
Rey wolałby o nich zapomnieć. Wychodził skoro świt, wracał późną nocą,
szperając, gdzie się tylko da, byle tylko uchwycić chociażby strzęp użytecznych
informacji. Te od Newta w niczym nie pomogły; przeszedł się nawet z
przyjaciółmi po okolicznych wilkołakach, tak jak to zrobili w czasie polowania
na Bestię z Dartmooru, ale nic to nie dało. Zresztą nawet nie liczyli na to, że
czegoś się dowiedzą. Swój swojego nie wyda, już się o tym dobitnie przekonali.
Miał
złe przeczucia co do tej pełni. Czuł pod skórą niepokojący chłód. Nigdy nie
lubił tych dyżurów, ale tym razem to było coś więcej… Hekate, czyżby na starość
odkrył w sobie trzecie oko? Miał szczerą nadzieję, że nie. Jego życie i bez
tego było wystarczająco chaotyczne.
Mimo
jego obaw wieczór wydawał się dość spokojny. Siedzieli w biurze Sebastiana i
Berniego i popijali kawę. Co i raz któryś rzucał w przestrzeń jakieś zdanie.
Rozmowa się nie kleiła. Atmosfera między przyjaciółmi była tak gęsta, że można
było ją kroić nożem.
Rey
niemrawo przeglądał stworzą naprędce teczkę szukanego przez nich wilkołaka. Był
bardzo zadowolony z tej roboty, chociaż ta radość była zaprawiona łyżką
dziegciu. Mieli tak wiele informacji – nazwisko (nawet dwa), rodzinę, datę
urodzenia, prawdopodobną datę przemiany i wilkołaka, który zrobił to
chłopakowi. Mieli ofiary. Mieli zdjęcia i portrety pamięciowe, tak człowieka,
jak i wilka. Teczka o roboczym numerze 0000 była grubsza niż niejedna
oficjalna, znajdująca się w Rejestrze. W każdym innym przypadku zgromadzone
przez nich informacje wystarczyłyby do tego, by znaleźć poszukiwanego
wilkołaka. Ale Greyback był inny. Greyback, bo z szacunku do Moore’ów Rey wolał
nie nazywać tego potwora ich nazwiskiem.
Ta noc
minęła spokojnie.
Kolejna
też.
Rey już
miał nadzieję, że Greyback tego miesiąca odpuścił. Miałoby to sens, jeszcze się
nie zdarzyło, żeby atakował miesiąc po miesiącu. Zawsze przynajmniej kwartał
przerwy.
Przed
ostatnią nocą Angie obudziła Reya niedługo po południu.
–
Skarbie, Will przyszedł. Podobno to pilne.
– Pilne
– prychnął Lupin w półśnie. – Od dwóch nocy nie zdarzyło się nic pilnego. Od
miesiąca nie zdarzyło się nic pilnego. Cokolwiek się dzieje, to może poczekać.
Angie
zniknęła, a Rey zacisnął powieki i próbował wrócić do spania. Cholera, nawet
jego synowie umieli uszanować potrzebę całodziennego snu po nieprzespanej nocy.
Remus, lat pięć, umiał uszanować! Miał pełne prawo…
– Rey,
podnoś zwłoki! – Tylko najwyraźniej Will go nie respektował. – Sebastian kazał
cię ściągnąć. Coś mamy…
–
Greybacka?
– Nie
wiem…
Rey
jęknął ciężko. I na co mu głowę zawracali? Uniósł powiekę i zerknął na stojący
na nocnej szafce zegarek. Cholera, miał jeszcze prawie trzy godziny snu!
Naprawdę chcieli go teraz z tego obrabować?
– To
wróć, jak będziesz wiedział. Dwie noce dupy nie ruszyłem z Ministerstwa. Nie
będę gonił za marą.
– Rey,
tu są dzieci! – rzuciła z dezaprobatą Angie.
Reynard
westchnął ciężko i usiadł. Przetarł twarz dłońmi, żeby pozbyć się resztek
senności. Nie dadzą mu się wyspać. Trudno. Ale nie miał co kłócić się z Willem.
To Sebastian powinien usłyszeć od niego kilka ciepłych słówek.
– No
dobrze… co macie? – zapytał, wbijając spojrzenie w przyjaciela.
–
Rozpoznali go mugole… tu niedaleko, z piętnaście kilometrów stąd. Sebastian
jest już na miejscu, ściągają resztę.
Piętnaście
kilometrów… Rey poczuł, jak po plecach przebiega go lodowaty dreszcz. Tak
blisko jego rodziny. Nie, nie mógł na to pozwolić.
W ciągu
pięciu minut był gotowy do wyjścia. Założył buty, których zawsze używał, gdy
czekała go akcja w trudnym terenie. Jeżeli go mieli, nie zamierzał spocząć,
dopóki nie będzie miał tego wilkołaka w areszcie.
–
Zabezpiecz dom – szepnął zaraz po tym, gdy pocałował żonę na pożegnanie. –
Załóż zaklęcia, tak jak cię uczyłem. Nikogo nie wpuszczaj, dopóki nie wrócę.
Jasne?
Angela
skinęła głową. Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go jeszcze raz.
– Wróć
do nas cały i zdrowy.
–
Zrobię co w mojej mocy – obiecał świadom tego, że być może nie będzie mógł
dotrzymać tej obietnicy. – Zamknij wszystko dokładnie i nie wypuszczaj chłopców
na dwór. Muszę wiedzieć, że jesteście bezpieczni.
Z
ciężkim sercem zostawiał rodzinę. Wolałby zostać z nimi, mając świadomość, że w
pobliżu jest wilkołak. Musiał ich chronić… ale musiał chronić też innych. Nie
mógł zostawić przyjaciół.
–
Jestem ostatni? – zapytał, podchodząc do Sebastiana. Uścisnął jego dłoń.
–
Bernie poleciał po Ricka. Mam nadzieję, że nie wysłałem go na pewną śmierć…
– Nie,
choć niewiele brakowało! – odpowiedział mu brat. Rick poprawił rozwichrzony
przez teleportację mundur. Doskoczył do Sebastiana i wycelował w niego palcem.
– Nigdy, NIGDY więcej nie budź mnie, jeżeli nie chodzi o sprawę życia i
śmierci! Nigdy. Jasne?
Stojący
za nim Bernie jedynie bezradnie rozłożył ręce i pokręcił głową. Rey stłumił
śmiech. Jego ciężko było wyciągnąć z łóżka po nocnej zmianie, ale wiedział, że
w porównaniu z Rickiem jest łagodny niczym gumochłon. Davies niefortunnemu
budzicielowi potrafił zaserwować niezwykle barwną wiązankę.
Kolejny
trzask sprawił, że oficerowie Departamentu Kontroli unieśli różdżki. Nie
spodziewali się nikogo więcej. A na pewno nie tego, kto się pojawił. Granatowy
mundur wyraźnie odciął się od czerni obecnych na polanie.
– No
chyba nie myśleliście, że przegapię zabawę?! – zawołał Alastor Moody. – Gdzie
go macie?
–
Widziano go tam – wyjaśnił Sebastian, wskazując na wąską uliczkę pod lasem. –
Potem miał „rozpłynąć się w lesie”. Do zachodu słońca mamy trzy i pół godziny.
Do tego czasu musimy mieć go w naszych rękach. Idziemy, grupami, co pięć metrów
wysyłamy zaklęcia śledzące. Chcę wiedzieć o każdej żywej istocie w tym lesie.
Jasne?
– Tak
jest! – odpowiedzieli gromko oficerowie.
Sebastian
szybko podzielił obecnych na grupki i rozesłał ich po lesie. Na ten podział
najbardziej utyskiwał Rick, którego brat wolał trzymać przy sobie. Tak jak całą
ich grupę. Może nie było to rozważne z poziomu strategicznego, ale Rey nie
zamierzał narzekać na fakt, że znajdował się w towarzystwie tak
wykwalifikowanych wojowników.
Szli
przez las dobrą godzinę, raz po raz wypuszczając stosowne zaklęcia, które miały
za zadanie wykryć innych obecnych. Reagowały jedynie na oficerów… Las był
spokojny. Cichy. Pusty…
To była
chwila. Rey kątem oka dostrzegł ruch w mroku, a ułamek sekundy później ciszę
przeciął przeraźliwy krzyk.
Lupin
nie wierzył w to, co widział. Przed nimi stał Greyback. Nie był to jednak ten
kulturalny młodzieniec, którego przesłuchiwali przed dwoma tygodniami. Brodę i
włosy miał w nieładzie, podobnie jak brudne od leśnej ściółki ubrania. Jego
stalowe oczy świeciły drapieżnym blaskiem. Rozwarte w groźnym uśmiechu usta
odsłaniały ostre zęby. Zaciskające się co i raz palce przyozdobione były długimi,
zakrzywionymi i poczerniałymi paznokciami… dopiero po chwili Rey zorientował
się, że była to czerń krwi.
Krwi
młodego Arnolda Sandersa, który klęczał u stóp wilkołaka i obejmował się za
brzuch. Brzuch, który, co dotarło do Reynarda dopiero po kilku groźnych
sekundach, rozpłatały pazury (bo przecież nie paznokcie) Greybacka. Drżące
dłonie chłopaka podtrzymywały wylewające się z wewnątrz jelita.
–
Daleko zaszliście. Jestem pod wrażeniem – rzucił wilkołak i szybko uskoczył,
gdy w jego stronę poleciały groty zaklęć. Zgrabnie ich uniknął.
Przebiegł
między oficerami, wyrywając Moody’emu różdżkę z dłoni. Parsknął śmiechem i
rzucił ją w niebyt.
– Za
łatwi jesteście. A ja miałem was za bohaterów… Tak ładnie załatwiliście sprawę
Bestii… Zamykając przy tym moich braci. Nieładnie, nieładnie. Mierne z nich
wilkołaki… Ale zawsze wilkołaki. Skoro już was tu mam, powinienem pomścić ich
krzywdę.
Uchylił
się przed kolejnymi zaklęciami i, klucząc między drzewami, doskoczył do
Berniego. Ostre pazury rozorały twarz Seymoura, dłonie objęły jego twarz… i z
głośnym trzaskiem skręcanego karku oficer padł na ziemię.
Nie
umilkł huk upadającego ciała, gdy Rey poczuł pazury zaciskające się na jego
gardle. Pazury wciąż zabarwione krwią Arnolda i Berniego. Spojrzał prosto w
stalowe oczy Greybacka. Były do ludzkie oczy, ale wyraźnie widział w nich
czającego się pod powierzchnią wilka.
Nagle
miał w głowie całkowitą pustkę. Zaraz zginie. Umrze bez pożegnania z rodziną…
Ostateczny
cios jednak nie nadszedł.
–
Podobno jesteś legendą – rzucił wilkołak nadzwyczaj ludzkim głosem. –
Zobaczymy, co zostanie z legendy, gdy ministerstwo zwróci się przeciw jego
rodzinie.
I nagle
pazury zniknęły. Rey poczuł jedynie popchnięcie, tak silne, że znalazł się na
ziemi. Ale żył. Wziął lekko drżący wdech. Hekate, żył.
Greyback
ruszył biegiem do lasu, gdy Sebastian zastąpił mu drogę. Wilkołak nawet nie
zwolnił. Wyciągnął tylko rękę, która z głuchym trzaskiem przebiła się przez
żebra Sebastiana. Dopiero wtedy Greyback się zatrzymał. Spojrzał w rozszerzone
z bólu i strachu oczy Daviesa. Drapieżnie oblizał wargi.
I
wyszarpnął rękę, odrzucając za siebie to, co trzymał.
Parujące
jeszcze serce upadło tuż przed stopami Ricka.
A
wilkołak zniknął. Jakby rozpłynął się w powietrzu. Zostawił po sobie jedynie
przerażonych oficerów, zszokowanego aurora i trzy ciała.
Rey nie
wiedział, ile minęło, zanim między nimi pojawili się inni patrolujący las
oficerowie. Siedział na ziemi, nie będąc w stanie wstać. Opuszkami palców wciąż
dotykał śladów, które pazury zostawiły na jego szyi. Nie wierzył, że żył. Nie
wierzył, że wilkołak pozostawił go przy życiu. Dlaczego miałby? Zabił Berniego.
Zabił Sebastiana. Arnold… przestał jęczeć z bólu już jakiś czas temu.
Rey nie
spuszczał wzroku z Ricka, który… cóż… Davies na drżących nogach podszedł do
ciała brata i klęknął przy nim. Coś mamrotał pod nosem, ale zbyt cicho, by
Lupin mógł go usłyszeć.
Nie
wiedział, kto pomógł mu wstać. Nie wiedział, kiedy na miejscu zjawili się
uzdrowiciele, którzy zaczęli go opatrywać. Jakby, do cholery, nie mieli nic
lepszego do roboty! Nie wiedział, kiedy pojawił się Newt, przerażony niemal jak
i oni.
To
Scamander pierwszy odważył się podejść do Ricka, który nie dopuszczał do siebie
i Sebastiana nikogo. Delikatnie wziął go w ramiona i odciągnął, by uzdrowiciele
mogli potwierdzić to, co jest oczywiste.
Dopiero
gdy Rick znalazł się bliżej, Rey usłyszał to, co ten w kółko powtarzał:
– On
jest mój. Tylko ja mogę go zabić. On jest mój.
–
Dajcie mu coś na uspokojenie – zarządził Newt. – Crafton, Weir, dopilnujcie,
żeby Rick wrócił do domu. I nie ważcie się zostawić go samego. Will, Rey, wy
też czegoś potrzebujecie?
Lupin
pokręcił głową, bardziej odruchowo, niż dlatego, że rzeczywiście przemyślał
pytanie szefa. Nie dotarła do niego odpowiedź Willa.
Stopniowo
się uspokajał. W gąszczu czarnych mundurów Departamentu Kontroli poczuł się
dziwnie bezpiecznie. Było ich dużo. Tak dużo, że nawet Greyback nie powinien
móc ich wszystkich pokonać. Dopiero teraz udało mu się wziąć kilka głębszych
oddechów. Odzyskiwał jasność umysłu.
– Rey,
Rey! – Dotarł do niego zdenerwowany głos Ala. Nie, żeby nerwy tu i teraz były
czymś dziwnym. Wszyscy byli zdenerwowani.
Obejrzał
się. Auror siedział niedaleko. Uzdrowiciel opatrywał mu ranę na prawej dłoni –
pozostałość po ciosie, który wytrącił Moody’emu różdżkę z ręki.
– Rey,
czy dobrze słyszałem? On mówił coś o Angie i chłopcach?
Lupin
na nowo poczuł lodowaty chłód pod skórą. Czy mówił? Hekate, wtedy nie zwrócił
na to uwagi, ale… Zobaczymy, co zostanie z legendy, gdy ministerstwo zwróci
się przeciw jego rodzinie. Spojrzał na przyjaciela z przerażeniem.
– Idź
do nich! – Usłyszał za sobą głos Newta. – Wracaj do domu, upewnij się, że
wszystko z nimi w porządku. Will z tobą pójdzie, jak tylko…
– Lecę
sam. Najwyżej doślij wsparcie, jak coś zorganizujesz. Dam znać… Dam znać.
Miał
nadzieję, że nie rozszczepi się w czasie teleportacji. Ręce mu drżały, gdy
ujmował różdżkę, żeby się deportować.
Stracił
przyjaciół. Bernie. Sebastian…
Nie
może stracić rodziny. Hekate, wszystko, tylko nie oni…
~ * ~
Kwiecień 1985
Dworzec
Fiuu w Paryżu, główny czarodziejski węzeł transportowy w Europie, był… cóż,
powiedzieć, że zatłoczony, to nic nie powiedzieć. Ilekroć Rey musiał się przez
niego przewijać, czuł się przytłoczony tłumami i bogatymi zdobieniami. A jak
jeszcze miał tu kogoś odnaleźć… Hekate, dopomóż.
Misja
życia Reynarda Lupina – znaleźć na dworcu syna, nie gubiąc przy tym wnuczki. Co
mogło pójść nie tak? Och, wiedział aż za dobrze. Od niczego po absolutnie
wszystko.
Gdyby
Régi nie wyskoczyło firmowe spotkanie, zostawiłby Rose u niej. Gdyby Remus nie
rozbił się kompletnie po rozstaniu z Valerie, Rey w ogóle nie musiałby szukać
opieki! Głównie z tego powodu z takim utęsknieniem czekał na przyjazd Sturga.
Reynard miał bolesną świadomość, że relacje między jego synami są trudne, ale
przeczuwał, że Sturgis jest być może jedynym, któremu może udać się sztuka
wyciągnięcia Remusa z marazmu. Régine się to nie udało.
Nie
przewidział jedynie jednego – tego, że jego starszy syn również będzie
prezentował sobą obraz nędzy i rozpaczy. Starał się jeszcze trzymać fason,
szczególnie, gdy na powitanie wybiegła mu Rose, ale ojciec znał go zbyt długo,
by zignorować potargane, od zbyt dawna nieścinane włosy, czy niechlujnie
zarośnięty policzek. Coś się stało.
–
Wyjaśnię wszystko u ciebie – obiecał Sturg, czując na sobie badawcze spojrzenie
ojca. – Chociaż nie ma za bardzo czego…
Rey
westchnął. To zazwyczaj znaczyło, że jak najbardziej mieli o czym porozmawiać.
Jego synowie, tak skrajnie różni, bywali uderzająco wręcz do siebie podobni.
Najgorsze było to, że pewne mechanizmy widział również u siebie, więc nawet nie
bardzo miał prawo ich o nie winić. Hekate, ciężko być ojcem. Paradoksalnie tym
ciężej, im dłużej się tym ojcem było.
– Tatuś
jest smutny – poinformowała stryja Rose, tuląc go.
Ponad
jej ramieniem Sturgis posłał ojcu pytające spojrzenie. Rey tylko skinął głową w
stronę wnuczki, dając tym do zrozumienia, że lepiej nie podejmować przy niej
tego tematu.
– Co on
znowu nawywijał? – zapytał bez ogródek Sturgis, gdy tylko dotarli do Rouen i
został z ojcem sam.
–
Najpierw ty. Co się stało, Sturg? Zaniedbałeś się. Co na to… Mafalda? Dobrze
pamiętam?
Swego
czasu czarownica często pojawiała się w listach z Wysp. Pisał o niej nie tylko
Sturgis, ale również Alastor i Rick. Ten ostatni wręcz sugerował, że zanosi się
na zaręczyny. A potem nagle kobieta zniknęła z przekazów.
–
Mafalda… Stwierdziła, że nie chce być u mnie na drugim miejscu, gdy na pierwszym
jest praca. A Remus? W co on się znowu wpakował?
Rey w
krótkich, w miarę oszczędnych słowach nakreślił ostatnie wydarzenia. Był
świadom tego, że nie zna wszystkich szczegółów i prawdopodobnie nigdy nie
pozna. Remus milczał co do szczegółów rozmowy, którą odbył z Lestrange.
–
Fantastycznie. Oto my, dwaj nieudacznicy – prychnął Sturgis. – Idę na górę, na
pewno będzie zachwycony, że przyjechałem.
Idąc na
piętro, Podmore mamrotał pod nosem przekleństwa. Tego mu było trzeba. No
naprawdę… Liczył na to, że wizyta we Francji pomoże mu jakoś podnieść się po
tym, ja Mafalda bezceremonialnie kopnęła go w tyłek, rzucając, że nie zamierza
pełnić funkcji kochanki, gdy ożenił się z aurorską odznaką. A tu okazało się,
że trafił wprost na kolejną tragedię miłosną. Zamiast skupić się na sobie i
swoich problemach, znowu będzie musiał niańczyć brata.
Brata,
który powitał go w progu własnego pokoju.
– Jak
podróż?
Sturg
skrzywił się, słysząc jego ochrypły głos. Znał Remusa za długo, żeby to go nie
zaniepokoiło. I, ku swojemu zdziwieniu, najwyraźniej za dobrze.
–
Znośnie. A… – Zawahał się. O co miał niby zapytać? Co u niego? Głupie,
zważywszy na to, co się stało. Nagle przyszedł mu do głowy pomysł. Idiotyczny.
Taki, na który nigdy sam by nie poszedł. Wprost idealny na takie okoliczności.
– Masz plany na wieczór? I znasz może miejsce, gdzie dają dobre piwo?
Remus
uniósł brwi ze zdziwieniem. Najwyraźniej nie spodziewał się takiej propozycji.
I nic dziwnego, bo Sturg też się nie spodziewał, że kiedykolwiek taką złoży.
– Żartujesz?
– Nie.
Mówię poważnie. Chcę się napić. Dużo i dobrze. Znasz te lokale lepiej niż ja.
Remus
prychnął z rozbawieniem. Pokręcił głową. Rady dotyczące barów mógł udzielić
każdy prócz niego. Nie pamiętał, kiedy ostatnio był w jakimkolwiek. Ale w sumie
co miał do stracenia?
–
Dzisiaj?
Sturg
mimowolnie się uśmiechnął. Merlinie, gdyby powiedział ojcu, że zabiera brata na
piwo, ten w życiu by nie uwierzył. Kto wie, czy taki szok by mu nie zaszkodził.
–
Dzisiaj, jutro… kiedy masz czas. Trochę pobędę we Francji.
Reszta
dnia upłynęła mu na rozpakowywaniu się i zabawie z bratanicą. Merlinie, jak on
tęsknił za tym dzieciakiem. Była jedynym powodem, dla którego żałował, że bywał
we Francji tak rzadko. A gdy już przyjeżdżał, nie odstępowała go na krok. Kilka
godzin zajęło jej pokazanie ulubionemu stryjkowi wszystkich rysunków, które
zrobiła od czasu jego ostatniej wizyty. Sturg co prawda kompletnie nie rozumiał
dziecięcej sztuki, ale nie powstrzymało go to przed wyrażeniem licznych i
głośnych zachwytów. Mógł złapać oddech dopiero, gdy Remus zabrał małą do
kąpieli, a potem położył ją spać. Korzystając z chwili ciszy, zamknął się w
swoim pokoju i rzucił się na łóżko tak, jak stał. Zasłonił oczy przedramieniem.
Niemal
zasnął, gdy rozległo się pukanie.
– Nie
jestem głodny. Zaraz idę się myć – odpowiedział odruchowo, średnio
zainteresowany tym, kto stał po drugiej stronie.
–
Rozumiem, że piwo dzisiaj nieaktualne?
Sturgis
od razu usiadł na łóżku. Zamrugał kilkukrotnie, żeby odzyskać ostrość widzenia.
Wszystkiego by się spodziewał, ale nie takiego pytania ze strony brata.
–
Aktualne. Daj mi dwie minuty.
Remus
posłał mu zgaszony uśmiech i zamknął drzwi. Coś było mocno nie tak. Nigdy,
przenigdy, brat z własnej nieprzymuszonej woli nie zaproponowałby mu wspólnego
wyjścia. A propozycja była zbyt dziwna, by wyszła od ojca. Co tu się
wyprawiało? Nie było go cztery miesiące, a zdawało się, że świat stanął na głowie.
Zmienił
koszulkę na czystą i przeciągnął grzebieniem po włosach. Skrzywił się lekko,
gdy ząbki zatrzymały się na niewielkim kołtunie. Musiał podpytać Remusa,
jakiego fryzjera poleca i koniecznie się do niego udać. Stanowczo zbyt długo
się nie strzygł.
Przesunął
dłonią po policzku, zastanawiając się, czy nie powinien się jeszcze ogolić. Nie
robił tego od… trzech dni? Czterech? Nie pamiętał. Od rozstania z Maffie miał
problem z określeniem upływu czasu.
Nie
ogolił się. Może jutro. Albo kiedyś.
Zaskoczone
spojrzenie, którym obdarzył ich Reynard, gdy ramię w ramię zeszli na parter,
poprawiło Sturgowi humor jak nic innego. Szczerze żałował, że nie miał przy
sobie aparatu, którym mógłby uwiecznić tę wiekopomną chwilę.
– A wy
gdzie? – rzucił Rey, widząc, jak jego synowie zakładają buty.
– Gdzie
nas poniesie – odparł Sturg. – Jest sobotni wieczór, my nie mamy nic do roboty…
żadnych zobowiązań. Poszwendamy się po mieście i tyle.
– Miej
oko na Rose – poprosił Remus.
Ledwie
zamknęły się za nimi drzwi, Sturgis ryknął śmiechem. Brat spojrzał na niego
nieco krzywo i uśmiechnął się w sposób sugerujący, że to jedynie przytakiwanie
wariatowi.
–
Widziałeś jego minę? Nigdy go takiego nie widziałem – wyjaśnił. – A jeszcze
bardziej zdziwiony będzie, jak wrócimy obaj cali i zdrowi. Dobra, mów, gdzie tu
się można dobrze napić.
Remus
milczał. Idąc ulicą, wodził wzrokiem po domach sąsiadów, jakby w jednym z nich
spodziewał się znaleźć jakiś bar.
– No?
Nie chcesz ze mną iść, nie ma problemu, zrozumiem. Tylko jakiś lokal poleć.
– Skąd
pomysł, że jakiś znam? Mam na głowie doktorat i małe dziecko. Naprawdę nie mam
siły i czasu na chadzanie na piwo. Nie mówiąc już o towarzystwie. Jeśli już
gdzieś wychodzę, to raczej w Paryżu.
Sturg
powstrzymał się przed wywróceniem oczami. Jego nieśmiały braciszek nie mniej
nieśmiały niż zawsze. Znał ten układ – wąskie grono znajomych, znających o nim
wszystkie istotne fakty. Przyjaźń albo nic. Remus najwyraźniej nie uznawał
półśrodków, gdy chodziło o relacje międzyludzkie.
–
Możemy lecieć i do Paryża – stwierdził, wzruszając ramionami. – Albo i do samej
Marsylii. Naprawdę wszystko mi jedno. Chcę tylko się napić.
Brat
posłał mu niepewne spojrzenie. To było do przewidzenia. W końcu nigdy nie żyli
ze sobą dobrze. Ba! Nawet teraz Sturg nie był pewny, czy jedno wyjście na piwo
jest jedynie chwilowym sojuszem, czy wstępem do trwałego pokoju. Raczej
obstawiał to pierwsze, bo postawa Remusa nadal była niezwykle denerwująca.
W końcu
zostali w Rouen. Znaleźli jakiś bar i zaszyli się w kącie. Kelnerka, najwyżej
dwudziestoletnia brunetka, od razu do nich podeszła. Sturg zamówił dwa piwa,
nawet nie patrząc na brata.
–
Zapłacę za…
– Ja
zapłacę – rzucił od razu Sturgis, wchodząc Remusowi w pół słowa. – Ja
zapraszałem, ja stawiam. W zamian możesz mi powiedzieć, o co poszło. Prawdziwą
wersję, nie tę ugrzecznioną dla ojca.
– Nie
ma innej wersji. Jest jedna. Powiedziałem Valerie o wszystkim – stanowczo za
późno, wiem – a ona przypomniała, że jesteśmy z innych światów i nie powinniśmy
mieć ze sobą nic wspólnego. Tyle. A Mafalda?
Sturg
wzruszył ramionami. Odebrał od kelnerki dwa kufle piwa i podziękował jej z
uśmiechem. Upił łyk i skrzywił się. Francuzi nie umieli robić piwa.
Zdecydowanie wolał angielskie.
–
Stwierdziła, że nie mogę być jej mężem, skoro poślubiłem już pracę. Może miała
trochę racji… Nie umiem wyrzucić z głowy niektórych spraw.
Mówił
to lekkim tonem, ale wciąż czuł nieprzyjemny ucisk gdzieś w środku. Naprawdę
myślał, że między nimi było coś więcej. A Maffie… Odchodząc, wylała na niego
wszystkie żale. Że za dużo pracuje. Że czas wolny spędza tylko z Neville’em. Że
ma obsesję na punkcje sprawy Blacka… co przecież nie było prawdą. Nie mogło
być.
Tylko
ciągle chodziło mu po głowie, że nie wie czegoś bardzo ważnego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz